24 marca 2010

Carnal – Undefinable [2007]

Carnal - Undefinable recenzja reviewUndefinable jest drugim pełnym albumem i już czwartym materiałem w dorobku warszawskiej grupy Carnal. Zespół zadebiutował 9 lat temu bardzo fajnym MCD zatytułowanym „A Time Has Come”. Przez ten czas ich talenty oraz podejście do pisania muzyki niewątpliwie uległy małej ewolucji, co wyraźnie słychać na Undefinable. A co słychać? Odpowiedź w cale nie jest taka prosta. W wielu różnych portalach pojawia się mniej lub więcej informacji na temat muzyki Carnal i co ciekawe informacje te są często skrajnie różne. Jedne przedstawiają Carnal jako doom metal, inne jako melodyjny death metal a spotkałem nawet takie, które mówiły o technicznych death metalowcach z Warszawy! Jak widać naprawdę duża rozbieżność opinii, jednak żadna z nich nie jest do końca prawdziwa. I to chyba dobre dla zespołu, ponieważ nie jest łatwo wrzucić ich muzykę do szuflady z naklejką death metal, doom metal czy „inny metal”. Moim zdaniem dzisiejszy Carnal to progresywny i melodyjny death/doom na bardzo wysokim poziomie Jestem naprawdę pod dużym wrażeniem tego, co nagrali na tej płycie, bo: a) kawałki są rozbudowane, sporo w nich zmian tempa oraz zmian grania – potrafią płynnie przejść z ciężkiego do łagodniejszego i czasem wręcz „błogiego” grania; b) wszystkie utwory mają kapitalną linię melodyczną, a kilka również wyraziste refreny, które na koncertach na bank oderwą ludzi od podłogi; c) cały album trzyma przyzwoity poziom techniczny idealnie współgrający z melodią i strukturą utworów; d) muzyka jest bardzo emocjonalna, przy czym dominuje odrobinę dekadencki klimat; e) wokale – naprawdę kapitalna robota i tu duże brawa dla Roberta. Radzi sobie świetnie i z brutalnymi, jak i zwykłymi wokalami. Jestem pewien, że trudno będzie pomylić jego grwol z growlem innego wokalisty, i że to właśnie ten growl stanie się rozpoznawalnym znakiem firmowy Carnal. A co do czystych wokali, to słychać, że jego idolem jest Vincent z Anathemy. Zresztą Anathema jest także inspiracją dla całego zespołu, co jest szczególnie widoczne (a raczej słyszalne) w kawałkach „My Salvation” i „In Expectation Of…”, kojarzących się z czwartym albumem Angoli pt. „Eternity”. Mam nadzieję, że zespół wypłynie na szerokie wody i — jak to mówią Amerykanie — hit the jackpot. Na opakowaniu tego albumu śmiało można nabić duży stempel Made In Poland i wysyłać na export, ponieważ jest czym się chwalić, takich zespołów jest u nas niewiele! Gorąco zachęcam wszystkich do zapoznania się z Undefinable jak i pozostałą twórczością Carnal, bo warto!


ocena: 9/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Carnal
Udostępnij:

23 marca 2010

Lux Occulta – My Guardian Anger [1999]

Lux Occulta - My Guardian Anger recenzja okładka review coverMy Guardian Anger uważam za najlepszy krążek nieistniejącego już Lux Occulta i podejrzewam, że w tej opinii nie jestem odosobniony. Co więcej, to chyba jedno z lepszych nagrań w ramach całego symfonicznego death-black, choć dla mnie największe wady albumu wynikają właśnie z owej „symfoniczności”. Ale po kolei. Poprzednie płyty Luksusowych Okultystów — mimo paru lepszych momentów — nie mogły zwiastować takiej zwyżki formy, z jaką mamy tutaj do czynienia. Przede wszystkim muzyka zyskała na charakterze, wyrazistości przez pójście w bardziej death’owe uderzenie: gęstsze partie perkusji oraz silniej zaakcentowane, technicznie zaawansowane faktury gitar. Ta zmiana wyszła zespołowi na dobre, bo wreszcie to, co powinno stanowić rdzeń muzyki jest należycie uwypuklone, a nie zepchnięte do roli tła, jak to poprzednio bywało. Na niewiele jednak by się zdały lepsze umiejętności, gdyby pomysłów zabrakło. Na szczęście Luksiorni Okuliści mieli ich przy okazji My Guardian Anger pod dostatkiem, co przełożyło się na rozbudowane aranżacje, które niemal skrzą się od rozmaitych ciekawych patentów. „Kiss My Sword” zaskakuje niespotykaną dotąd w twórczości kapeli brutalnością na całej linii – od intensywnej gry perkusisty po wściekłe wokale. „The Opening Of Eleventh Sephirah” wciąga niebanalną konstrukcją, sprytnym nawiązaniem do Led Zeppelin, a do tego kosi doskonałą solówką w stylu jednego pana z Holandii za swoich najlepszych lat. W „Nude Sophia” mamy fajne poprowadzone zmiany nastroju z dobrze wkomponowanymi kobiecymi wokalami. Z kolei „Mane-Tekel-Fares” — niemal o teatralnej budowie — kładzie na łopatki znakomitym klimatem, szczególnie w końcówce, kiedy odzywają się skrzypce. Dobre jest to, że Jaro — choć to wokalista z ambicjami — zdecydował się na stosunkowo oszczędne objętościowo partie – śpiewa tylko tyle, ile trzeba i żeby nie rozpieprzyć atmosfery kawałka. Dzięki takiemu rozwiązaniu wszystko płynie bardzo naturalnie i te 46 minut mija niepostrzeżenie. Największym minusem albumu jest, w moim mniemaniu, większość tego, co wygrywają i jak brzmią (Selani…) klawisze. Raz, że jest ich za dużo (są nawet dwie miniatury zagrane tylko na klawiszach – zupełnie zbędne), dwa, że zbyt często zapędzają się w pseudo symfoniczne (brrr) banały, i trzy, niepotrzebnie ładują się na gitary, rozmiękczając je trochę. Do brzmienia reszty instrumentów też można mieć pewne zastrzeżenia, ale i tak to jedna z topowych produkcji tego olsztyńskiego studia. Po My Guardian Anger mogą spokojnie sięgnąć wszyscy, którzy cenią sobie w muzyce oryginalność, złożoność i porządne wykonanie – ci będą zadowoleni, na pozostałych może zadziała fama jednego z najciekawszych polskich zespołów.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/luxocculta38450
Udostępnij:

Disembarkation – Rancorous Observision [2000]

Disembarkation - Rancorous Observision recenzja reviewSzopen Fryderyk wielkim kompozytorem był, za co (bo przecież nie za dziwkarstwo) został właśnie uhonorowany tygodniowymi obchodami dwusetnej rocznicy urodzin oraz dosyć częstymi imprezami z cyklu „Rok Szopenowski”. Zaś Gallo Étienne wielkim perkusistą jest i jeżeli ktokolwiek, kiedykolwiek miał co do tego jakiekolwiek wątpliwości, to przesłuchawszy to nie najnowsze i w równym stopniu (nie)znane wydawnictwo, powinien wyzbyć się najmniejszych wątpliwości. Nawet patrząc z perspektywy jego późniejszych występów, poziom grania zaprezentowany na Rancorous Observation jest niesamowity. Nie dziwi więc wcale jego obecność w takich kapelach jak Augury, Neuraxis czy Negativa. Ale Disembarkation to nie tylko Étienne, to w sumie pięciu muzycznych megamózgów – ludzi, którzy rozjechali utarte szlaki jak motor kurę. W mojej skromnej opinii, jest to jeden z lepszych metalowych wyziewów, jaki powstał na kanadyjskiej ziemi, album, który umieściłbym na tej samej półce co „Concealed” Augury. A to oznacza tylko jedno – absolutny top-end. Stopnień kompleksowości może przytłaczać, lecz jeśli chwilę nad albumem przysiąść obraz zaczyna krystalizować się i przybiera kształty dane ledwie garstce wybranych. Dźwięki płynące z głośników są skrajnie dziwne i popierdolone i stąd pewnie wzięła się moja kilkudniowa konsternacja dotycząca kondycji albumu. Teraz jednak jestem pewien, że to tylko mój umysł przedzierał się przez najbardziej odjechane i chore zakamarki Rancorous Observation. Ciemne uliczki pełne odwołań do muzyki poważnej, ekwilibrystycznych popisów wirtuozerskich, skandowanych i wywrzaskiwanych tekstów oraz niezliczonych klimatów. Zbędnym wydaje się wspominanie o warsztacie technicznym, więc wspominał nie będę. Za to zwrócę waszą uwagę na motywy zaczerpnięte z muzyki poważnej, przy czym wariacje na temat „Lotu trzmiela” są tylko wierzchołkiem góry lodowej. Gitara prowadząca bardzo wprawnie inkorporuje klasykę do progu (siedemdziesiąt siedem nieziemskich solówek), a jeżeli dodamy do tego techniczne riffy, to ani chybi wyjdzie z tego cud, miód i orzeszki. I tak się właśnie dzieje. Dla miłośników wyraźnego basu (czyli m.in. siebie) mam dobrą wiadomość: wyprawiane przez Francisa Ménarda szaleństwa należą do jednych z barwniejszych, dumnie plasując się pomiędzy najlepszymi: Malonem, DiGiorgio, Thesselingiem, Lapointem, Norbergiem czy Landfermannem. Szaleństwa szaleństwami, a polifonie lecą szerokim strumieniem. Instrumentalne popisy podsumowuje i wieńczy, niespotykana niestety zbyt często, wszechstronna praca wokalisty. Takiego spektrum barw, natężeń, wysokości i emocji szukać ze świecą. Naprawdę trudno jest mi wymienić te kilka utworów, które zawładnęły moją głową, bo pasowałoby spisać całą listę. Niemniej jednak polecałbym waszej uwadze „Auschwitz” (opus kurwa magnum ;]) i „Effusion Of Reality”. I tę piękną klamrę łączącą pierwszy i ostatni utwór, która akcentuje wielkość albumu i upewnia słuchacza, że właśnie (będzie) miał styczność z czymś wyjątkowym.


ocena: 9,5/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

Catastrophic – The Cleansing [2001]

Catastrophic - The Cleansing recenzja okładka review coverCzy ktoś jeszcze pamięta Catastrophic? Zespół został powołany do życia przez Trevora Peresa w okresie niebytu Obituary. Obituary powróciło i zepchnęło w niebyt Catastrophic. W sumie nic dziwnego, bo pomimo, że The Cleasing to dobry album, to jednak na tle dokonań Obitków jest zwykłym średniakiem. Zespół co prawda wydał drugi album w 2008, ale czy ktoś w ogóle go zauważył? Nie sądzę. Wracając do debiutu, niewątpliwie to co w nim od razu da się zauważyć, to muzyczne podobieństwo do macierzystej formacji Trevora, chociaż jest tu zdecydowanie więcej naleciałości z rejonów hard core’a i grindu. Hardcore chyba najbardziej da się wyczuć na „Balacing The Furies” i „Pain Factor”. Ale jednak i tak w tym wszystkim słychać, że twórcą musi być ktoś z Obituary. Pan Trevor tu i ówdzie powsadzał trochę ciężkich i świdrujących partii gitar znanych nam i lubianych z twórczości Nekrologu. Takie kawałki jak „Hate Trade”, „Lab Rats”, „The Cleansing” i „Blood Maidens” mogłyby być ulokowane gdzieś na „Back From The Dead” czy nawet na nowszych produkcjach. Warto wspomnieć o wokaliście, nie można mu odmówić braku werwy i zapału do darcia ryja, ale przy Johnie to jednak cienki bolek. Płyty słucha się przyjemnie, lecz ciągle ma się wrażenie, że to nie do końca to… Na szczęście już od paru lat Obituary jest znowu z nami i The Cleansing spokojnie może leżeć na półce nie ruszane. Niemniej jednak dla maniaków Obi polecam zapoznanie się z tym albumikiem.


ocena: 6,5/10
corpse
Udostępnij:

Meathook Seed – Embedded [1993]

Meathook Seed - Embedded recenzja okładka review coverRodzinka kapel związanych w jakiś sposób z Napalmami zawiera sporo konkretnych aktów, zaś Meathook Seed jest w tym gronie jednym z dziwniejszych. Sam skład sugeruje jakiś masywny death-grind’owy wypierd, a tu niespodzianka – Embedded jest raczej rozwinięciem eksperymentów z „Utopia Banished” – w jeszcze bardziej posranym wydaniu i z większym udziałem elektroniki. Tym samym płycie bliżej do brzmień Godflesh niż do macierzystych zespołów członków tego projektu. Nie jest to zatem death metal, ale wciąż mamy do czynienia z muzyką dość ekstremalną - szorstką, solidnie przybrudzoną, ciężką, z przytłaczającym klimatem… Miejscami także nieprzystępną, bo industrialne elementy (m.in. sample) ostro ścierają się z mocnymi, podszytymi (grind)core’m riffami, co daje różne efekty - od monotonnych, ścierających małżowiny walcowań („My Infinity”, „Famine Sector”) po dynamiczne, rwane, niejednokrotnie podparte bitami napieprzanie („Day Of Conceiving”, „Cling To An Image” - ten pierwszy jest chyba najlepszy na płycie). Praca gitar jest nieco bardziej złożona niż u Napalmów, utwory dłuższe, a dzięki temu Mitch ma możliwość zaprezentowania szerokiego wachlarza popieprzonych patentów. Także Donald odwala kawał dobrej roboty, a czyni to inaczej niż „u siebie” - oszczędniej, skupiając się na nawalaniu mocnego, transowego rytmu, z rzadka pozwalając sobie na coś więcej. Baaardzo interesująco na Embedded prezentują się wszelkie odgłosy wydawane paszczą - w roli wokalisty zadebiutował Trevor Peres, którego partie znacząco odbiegają od death metalowych standardów. Jest tu wydzieranie się na przesterze, core’owe skandowanie, są szepty, wrzaski - a wszystko to tylko udziwnia muzykę i w pewnym stopniu komplikuje jej odbiór. No i oczywiście wzmacnia klimat. Dziwnym nastrojem stoi najdłuższy i najbardziej wyróżniający się na płycie „Sea Of Tranquility”, w którym panowie zapodali takie długaśne mroczne dicho dla satanistów. Ujmując rzecz krótko: Embedded to solidny wywoływacz koszmarów.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: meathookseed.com
Udostępnij:

Canvas Solaris – Sublimation [2004]

Canvas Solaris - Sublimation recenzja reviewNagrany w 2004 debiutancki krążek formacji Canvas Solaris zagościł w moim odtwarzaczu jakieś dwa, trzy lata temu. Zagościł, zakręcił się kilka razy i powędrował na półkę w oczekiwaniu na lepsze (dla siebie) czasy. Już bowiem po pierwszym przesłuchaniu stało się jasnym, że album świata nie zawojuje, nawet o Burkina Faso nie powalczy. Ot – zagmatwany, instrumentalny metal zagrany przez trzech kolesi z USA. Można więc teraz zadać pytanie: czy jeżeli płytka trafiła do recenzji, znaczy to, że lepsze czasy wróciły? Otóż nie do końca. Prawda jest taka, że płytki słuchać się da i to nawet bez specjalnego zmuszania się, z drugiej jednak strony – oczywistym jest, że jest to produkt skierowany do wąskiej grupy ludzi, którzy poruszają się w takich właśnie klimatach, więc do specjalnie zjadliwych nie należy. Każdy, kto zetknął się z podobnymi wydawnictwami zdaje sobie sprawę, że w przypadku braku wokalisty i warstwy tekstowej w ogóle, cała energia zostaje skierowana na maksymalne skomplikowanie strony instrumentalnej. Przymiotnik „progresywny” wydaje się w tym miejscu oczywisty, choć nieco za wąski znaczeniowo. Pomieszanie stylów, zróżnicowane instrumentarium, mistrzostwo warsztatowe – tym właśnie raczą nas chłopaki przez prawie czterdzieści minut debiutu. Sztuką jest nagrać album, którego każdy track jest łatwo rozpoznawalny, ale arcytrudne staje się to dopiero w przypadku zespołów instrumentalnych. Wydaje mi się dziś, że Canvas Solaris wychodzą z tego questa (prawie) obronną ręką. Każdy kawałek czymś przykuwa, czymś, co jest danego kawałka dominantą. „Cosmopolysyndeton” to wybitnie progowa kompozycja, bardzo skomplikowana i wieloplanowa. Następny w kolejce — „Spheres In Design” — może poszczycić się przyjemną melodią i jazzującym „refrenem”. Za to „When Solar Winds Collide” przemyca kilka fajnych, plemiennych akcentów. Ponadto można tam usłyszeć ciekawe partie gitar oraz dobre solo w drugiej części utworu, co, wraz z ogólnym konceptem, sprawia, że kawałek rządzi bez żadnego „ale”. W tym numerze mamy także możliwość usłyszeć kilka rockowych dźwięków a’la Status Quo bądź Dire Straits. „Cyclotron Emission” wraca do bardziej metalowych uderzeń, jest więc dość dynamicznie i żywiołowo, a jednocześnie nadal progowo. Początek „Syzygial Epiphany” przywodzi na myśl Sadista. Potem kawałek się mocno komplikuje skacząc pomiędzy motywami niczym pszczółka z kwiatka na kwiatek. Przedostatni numer nieco go w tym przypomina, choć nie można nie zauważyć kilku interesujących patentów gitarowych. Ostatni, tytułowy track rozpoczyna się bardzo spokojnie — aghora’owo — po czym powoli rozwija się w całkiem przemyślne outro, wzbogacone o afrykańskie bębny, kosmiczne przestery i nieco elektroniki. Trudno jest mi ocenić taki album, bo i muzyka łatwa nie jest. Nie mam żadnych wątpliwości co do faktu, że muzyka może się podobać i może wciągnąć, ale z drugiej strony aż tak bardzo mi nie robi. Bo, mimo wszystko, brakuje jej wyrazistości, czegoś, co pozwoliłoby powiedzieć: tak to gra tylko Canvas Solaris.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CanvasSolarisGA

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Napalm Death – Smear Campaign [2006]

Napalm Death - Smear Campaign recenzja okładka review coverSmear Campaing jest albumem, który naprawdę mocno mnie zaskoczył. Oczywiście wiedziałem, że będzie świetny, ale nie spodziewałem się, że zdetronizuje moje 2 ulubione albumy Napalm Death. Rzadko mi się zdarza, żeby jakaś nowsza płyta jednego z moich ulubionych zespołów awansowała na pierwsze miejsce i strąciła z niego starych wyjadaczy. W przypadku Smear Campaign tak właśnie się stało. Angole od premiery „Enemy Of The Music Business” ustawiają poprzeczkę coraz wyżej, ale tym razem poprzeczka jest tak wysoko, że nawet caryca tyczki Jelena Isinbajewa nie odważyłaby się na próbę jej przeskoczenia. Smear Campaign zaczyna się tam, gdzie kończy „The Code…” i dociera tam, gdzie jego poprzednik oraz pozostałe krążki Napalm Death nie dotarły. 16-tka składająca się na album jest jeszcze bardziej agresywna, brutalna i histeryczna od 16-tki z „The Code…”. Napalm Death pokusił się o jeszcze większą rozbudowę niektórych kawałków, większą ilość świetnych aranżacji, a nawet użycie elementów symfonicznych w trzech numerach! W dwóch z nich pojawiają się czyste wokale, jeden damski należący do Aneke z The Gathering w „In Diffrence”, a drugi Barneya w ostatnim, tytułowym utworze. Na albumie nie mogło też zabraknąć jakiegoś hitu, a tu bez wątpienia jest nim „When all is said and done” oraz „Freedom is The Wage Of Sin”. Z tak potężnym materiałem, jakim jest Smear Campaign można śmiało obalać rządy, zastraszać opozycje i niszczyć religie! O tak! Gdy w RMF-FM puszczą Smear Campaign rychły koniec nadejdzie dla obecnego establishmentu polityczno-religijnego! Ten album dodaje fantazji!


ocena: 10/10
corpse
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

Bal-Sagoth – Atlantis Ascendant [2001]

Bal-Sagoth - Atlantis Ascendant recenzja okładka review coverNie wiem, co trzeba ćpać, żeby się u Bal-Sagoth doszukać zajebistości, napierdalania i wpływów Nocturnus, ale to musi być coś mocnego. Pewnie po takim stafie to i trzy miliony mieszkań można zobaczyć, a przynajmniej pajęczynę autostrad… Naprawdę nie wiem, co to może być, bo i deaf nie dzieli się swoimi odkryciami, toteż niestety będę musiał opisać rzeczywistość, która boleśnie sprowadza Bal-Sagoth na ziemię niczym grawitacja grube baby. Ich twórczość to bida. Jakaś kulawa wypadkowa Rhapsody i syfu pokroju Cradle Of Filth/Dimmu Borgir, tylko bez umiejętności tych pierwszych i nawet procenta budżetu któregokolwiek z wymienionych. Wychodzi z tego zaplumkany pseudo black-power-heavy z cieniutkim brzmieniem i odpowiadającymi mu pomysłami. Zacznę od klawiszowca, bo jego słychać najczęściej – baaardzo by chciał być jak Basil Poledouris, ale poza jednoznaczną zrzynką w intrze nie wyrabia, więc przez resztę czasu męczy symfonikami na poziomie „wlazł kotek na płotek”, które po paru chwilach doprowadzają do rozstroju nerwowego. Szczyt wiochy prezentuje w „Draconis Albionensis”, ale tam dodatkowo aspiracje do punkowych przytupów ujawnia perkman, a to tworzy obraz nędzy i rozpaczy. Do tego wszechobecne radosne, cukierkowe melodyjki wygrywane z werwą przedszkolanki przez gitarniaka. Że ich samych od tego zęby nie bolą… Ponad tym dziadostwem produkuje się wokalista. Problem w tym, że takie podniosłe i recytowane z zaangażowaniem partie przy takim kreskówkowym podkładzie brzmią co najmniej niespójnie – wyobraźcie sobie Holoubka w reklamie podpasek, a będziecie mieli świadomość poziomu zgrzytu. Z całej tej papki naprawdę podoba mi się fragment „Star-Maps Of The Ancient Cosmographers”, bo — w przeciwieństwie do reszty płyty — brzmi naturalnie i poważnie, ale jest tego ledwie 20 sekund, a to nie starcza nawet na przyzwoity dzwonek do telefonu. Atlantis Ascendant to budząca zażenowanie kupa śmiechu – podobno śmiech to zdrowie, ale czy warto dla niego ryzykować kontakt z czymś takim?


ocena: 2,5/10
demo
oficjalna strona: www.bal-sagoth.co.uk

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Death – The Sound Of Perseverance [1998]

Death - The Sound Of Perseverance recenzja okładka review coverGdybym mógł zabrać na bezludną wyspę — na której jakimś cudownym trafem jest niezniszczalny sprzęt grający i niewyczerpalne źródło prądu — tylko trzy płyty, bez mrugnięcia okiem wybrałbym do tego elitarnego grona genialny The Sound Of Perseverance. Zresztą, nawet jeśli to miałby być jedyny towarzyszący mi krążek, to i tak bym zacierał ręce, mając w perspektywie niezłą sielankę i nieskończoną muzyczną ucztę. I nie ma w tym nic dziwnego, wszakoż rzecz dotyczy jednej z najlepszych metalowych płyt, jakie świat miał okazję słyszeć. Odosobnienie i duża ilość wolnego czasu bardzo się przydają w przypadku konfrontacji z The Sound Of Perseverance, a to dlatego, że — tu zaszpanuję mądrym cytatem — „muzykę wyższego rzędu najgłębiej przeżywamy i pojmujemy, gdy jesteśmy zupełnie sami”. Dokładnie – wyższego rzędu. To w żadnym wypadku nie jest to muzyka do rozgryzienia po paru szybkich przesłuchaniach, bo mnogość zawartych w niej elementów i sposób ich ułożenia dalece przerastają możliwości ludzkiej percepcji. Ten stan jednak nie odstrasza, a fascynuje, przyciąga i nie pozwala się od tego krążka oderwać – a już o znudzeniu takim materiałem nie może być mowy. Sam z przyjemnością przebrnąłem przez ten album tysiące razy (się nazbierało…) i nigdy nie miałem dosyć, bowiem w ciągu kilkunastu lat nie zestarzał się on ani odrobinę i jest tak samo świeży oraz ekscytujący, co w momencie premiery. Jeśli by się uprzeć, to jedynym elementem, który poddał się upływowi czasu jest oprawa graficzna — dość skromna jak na zespół tego formatu — ale ona tutaj nie gra, więc można sobie darować. Wiadomo – nie jest to już death metal, ale to akurat w tym wszystkim najmniej ważne, bo The Sound Of Perseverance kopie i kręci znacznie mocniej niż wieeele stricte death’owych kapel, a czyni bez silenia się na niestworzone ekstremizmy. Zresztą, już pierwsze „napakowane” chwile „Scavenger Of Human Sorrow” nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że ekipa Schuldinera nie ma zamiaru się z nikim pierdolić, tylko twardo ustanawia nowe reguły. Świadczy to o bardzo ważnej rzeczy: Chuck nie oglądał się na gatunkowe ograniczenia i odważnie poszedł własną drogą, co zaowocowało krążkiem niezwykle dojrzałym, zaskakująco uniwersalnym, stojącym ponad podziałami, a przy tym solidnie wyładowanym emocjami. Na srebrnym dysku podano nam osiem szalenie dynamicznych, technicznych i urozmaiconych metalowo-jazzowych kawałków, z których absolutnie każdy może stać się tym ulubionym, bo i każdy ma w sobie to coś, co sprawia, że błyskawicznie zapada w pamięć i za nic nie chce się stamtąd ruszyć. Taki „Bite The Pain” rozwala gwałtownymi zmianami tempa i popieprzonymi gitarami, „Story To Tell” oplata mózg kręcącymi się w tle melodiami, „To Forgive Is To Suffer” imponuje zakręceniem, agresywnością i melodyjnością, a „Voice Of The Soul” rozbraja wyjącą na akustycznym podkładzie gitarą solową – a to tylko mała część atrakcji, z którymi mamy do czynienia. Na koniec – brawurowo roztrzaskany „Painkiller” z repertuaru Judas Priest (tak, to ci sławni od JP!), który poniewiera równie mocno, co autorskie kompozycje, a przy tym świetnie zamyka płytę podwójną klamrą: muzyczną i tematyczną. Nie sposób słowami oddać choćby w części tego trwającego prawie godzinę bogactwa, bo to estetyczna uczta, którą można rozpatrywać w kategoriach Raju, Walhalli, Dżannahu, Tamoanchanu, Tlalocanu czy czego tam chcecie – to trzeba usłyszeć samemu, a potem na zawsze dołączyć do wyznawców Death i drogi, której nadano nazwę The Sound Of Perseverance. Wspomniałem o tematyce tekstów – przez większość przewijają się motywy bólu, cierpienia i zmagań z przeciwnościami – niekoniecznie losu. Po latach trudno oprzeć się wrażeniu, że były bardziej profetyczne niż by komukolwiek przyszło wtedy do głowy. Co ciekawe, tak fenomenalna płyta powstała w składzie nie będącym tym najbardziej galaktycznym. Mam tu na myśli oczywiście Hamma i Clendenina, którym daleko do poziomu miotaczy pokroju DiGiorgio czy Murphy’ego. Mimo to obaj panowie poradzili sobie naprawdę znakomicie, dodając trochę od siebie – szczególnie w solówkach. Za to partie zatrudnionego z Burning Inside Richarda Christy wyrywają z butów i skarpetek jednocześnie. Tak szalenie precyzyjnego, technicznego, maniakalnie pokręconego, pełnego finezji i zaangażowania napieprzania nie ma na żadnej innej płycie Death – po prostu perfekcja (i to jak brzmiąca – największe dokonanie Jima Morrisa!)! To Richard w głównej mierze odpowiada za gwałtowną zmienność i poszarpanie The Sound Of Perseverance, a także bzdurne zarzuty o przekombinowanie. To ostatnie można naturalnie włożyć między bajki, bo to tylko jojczenie muzycznych indolentów, dla których dwie struny to za dużo do opanowania. Jeśli ktoś tego dotąd nie załapał, albo z powyższego tekstu zbytnio nie wynikało, napiszę teraz – The Sound Of Perseverance to album wyjątkowy, w swojej kategorii bezkonkurencyjny, wizjonerski, genialny, inspirujący, ale — o czym się niejednokrotnie boleśnie przekonywaliśmy — niemożliwy do powtórzenia. Absolutny obowiązek dla każdego, kto nie ma we łbie trocin!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Kataklysm – Temple Of Knowledge [1996]

Kataklysm - Temple Of Knowledge recenzja reviewTemple Of Knowledge jest przez wielu fanów Kataklysm — zwłaszcza tych starszych — uważany za ich najlepsze dokonanie. Może i również byłby moim ulubieńcem, gdybym zaczął ich słuchać wcześniej. Mimo wszystko trudno jest odmówić mu statusu zajebistego krążka. Na pewno wyróżnia się on najmocniej na tle pozostałych dokonań Kanadyjczyków. Czemu wyróżnia się najmocniej? A no temu, że jest to niewątpliwie najbardziej złożone i technicznie dzieło Kataklysm. Po bardzo dobrym, dość grindowym debiucie na Temple Of Knowledge nastąpił całkowity zwrot akcji. Przede wszystkim kawałki stały się bardziej klarowne, melodyjne i naprawdę techniczne, poza tym Panowie dołożyli sporo kapitalnych solówek. Czasem trudno jest delektować się soczystą solówą, ponieważ Mr. Hound i Lacono skutecznie potrafią je zagłuszyć swoimi niebywałymi charchotami i bełkotami, za co duże brawa dla nich! Rozmaitych ryków, wrzasków i pisków jest tu bez liku. Tak na marginesie jestem ciekaw, co się stało z Sylvainem Houndem, mało kto miał tak charakterystyczny charchoczący growl… Ciekawa jest również koncepcja albumu. Całość podzielona została na 3 rozdziały, z których każdy ma po 3 utwory. Ogólnie jest dość bogato przez całe 9 tracków. Pierwszy rozdział to zdecydowanie przewaga ostrego, mechanicznego napierdalania, drugi łączy owo napierdalanie i dodaje więcej melodii jak i zmian tempa, trzeci jest najbardziej melodyjny z jeszcze bardziej zróżnicowanymi zmianami tempa. Album kończy piękny kawałek bonusowy „L’Odysse…”, to co w nim przykuwa moją uwagę to bardzo wyselekcjonowana i czysta melodyjność. Świetne zakończenie świetnego albumu. Temple Of Knowledge to zdecydowana perełka wśród wszystkich albumów Kataklysm, można nawet się pokusić o stwierdzenie, że to najbardziej unikatowy album Kataklysm. Swojego czasu, Panowie mówili, że chcieliby nagrać coś co byłoby połączeniem Temple Of Knowledge z ich obecnym stylem, myślę, że takie dzieło byłoby niesamowite. Tymczasem zachęcam do lektury tego oryginalnego brutal death metalowego albumu.


ocena: 9/10
corpse
oficjalna strona: www.kataklysm.ca

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij: