Z cyklu „stare, ale niekoniecznie jare” odkurzam dla was jednego z pionierów Death Metalu, choć nie tak znany i nie do końca Death Metalowy. Fajnie jest od czasu do czasu popatrzeć jak ten gatunek ewoluował, jak zaczynał i w co mógł potencjalnie się zmienić, gdyby los potoczył się inaczej.
Toxodeth swoje pierwsze nagrania tworzył już w 1985 r. za sprawą dziecka-geniusza, Raula Guzmana, który to miał smykałkę do grania na gitarze i zapragnął zostać meksykańskim Van Halenem. Nieprzypadkowo o tym wspominam, ponieważ stylistycznie mamy do czynienia poniekąd z proto-Death Metalem, zważywszy na styl riffowania, jak i brzmienie które bardziej przypomina Speed Metal, niżli ekstremą, która z niego wyrosła.
Spodziewajcie się też dużej ilości dłuuuugich solówek, które zamiast iść w Slayerowskie ekscesy, prezentują malownicze wojaże w oparciu o neoklasykę. Można spotkać się z porównaniem do Opery, choć to słowo bardziej pasuje do ich drugiej płyty. Ja natomiast słyszę soundtrack do horroru klasy B – dość wspomnieć o początku „Visit of the Dead”, który nawiązuje do słynnego motywu przewodniego „Halloween”, tylko po to, aby pójść w zupełnie inne rejony.
Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o highlightach – płyta zawiera niemalże słynny „Graveyard”, utwór trwający sześć minut i ani razu nie powtarzający riffów. Ja osobiście wręcz uwielbiam „Doom Predictions” za melodię i za bycie dobrą kwintesencją klimatu płyty i jest to dla mnie jeden z tych utworów, za które kocham Death Metal jako gatunek.
Czy są wady? Niestety, jest ich bardzo wiele. Pomijając produkcję, bo to trudne czasy były, to zespół me zdecydowanie zasadniczy problem – bardzo wysoko i ambitnie mierzą, ale umiejętności muzyków są względnie mówiąc, amatorskie. Owe wspomniane wcześnie solówki jako jedyne zasługują na miano profesjonalnych i naprawdę robią wrażenie, ale też umówmy się, na dłuższą metę męczą, zwłaszcza że są głównym kręgosłupem kompozycji, wokół których osadzają się riffy (co samo w sobie jest ciekawe, nie powiem). Wokalu jest jak na lekarstwo, ale to dobrze, bo trochę niedomaga, jakby facet miał grypkę, a i perkusja nieśmiało próbuje podążać swym rytmem za kolegami. Nie do końca jest też jasne, w jakim kierunku chcą iść, bo niby próbują być ekstremalni, ale mają dużo heavymetalowych naleciałości i jest chęć grania technicznego – trochę się to wszystko rozłazi.
Dlatego też obiektywnie należałoby ocenić całość na 5/10. Z tym że posiadam wersję z dużą ilością demówek (szkoda że nie przyłożyli się do remastera), które niewątpliwie cieszą i pokazują koncept, zamysł i rozwój twórcy, w wyniku czego powstaje przyjemne uczucie „swojskości”, które poprawia humor i pozwala docenić album całościowo. Zresztą, nie jest powiedziane, że muszę słuchać albumu od deski do deski, lepiej jest zapodawać sobie poszczególne tracki w małych ilościach. I chyba tutaj jest klucz do polubienia płyty. Dobrze jest też zastanowić się, co by było, gdyby Death Metal szedł bardziej w kierunku atmosfery i soundtracku (jak również to robiła Necrophagia), niżli umiejętności, techniki i brutalności? Pewnie by wyszedł z tego Black Metal, heh.
ocena: 6,5/10
mutant