Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kanada. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kanada. Pokaż wszystkie posty

21 stycznia 2024

Tomb Mold – The Enduring Spirit [2023]

Tomb Mold - The Enduring Spirit recenzja reviewMuzycy Tomb Mold od początku istnienia grupy narzucili sobie zabójcze tempo, dzięki czemu w krótkim czasie dorobili się niezłej rozpoznawalności i aż trzech longów. Każda z tych płyt była trochę inna i brzmiała inaczej, ale dość logicznie wynikała z poprzedniej – rozwijała twórczo wcześniejsze wątki i wprowadzała kilka nowych. Kanadyjczycy w naturalny sposób doskonalili umiejętności techniczne oraz kompozytorskie w ramach klasycznie pojętego death metalu, więc z grubsza było wiadomo, czego można się po nich w przyszłości spodziewać… Tymczasem na wydanym znienacka The Enduring Spirit prawie w niczym nie przypominają zespołu, który odpowiada za poprzednie krążki.

Bez wielkich zapowiedzi, klipów, teaserów, singli i billboardu na budynku NBP — czyli tego wszystkiego, co obecnie towarzyszy promocji nawet garażowych kapel najgorszego sortu — Kanadyjczycy postawili swoich fanów przed faktem dokonanym. Zgaduję, że ta strategia miała na celu zminimalizowanie zbyt wczesnych rozkmin, co i — do kurwy nędzy! — dlaczego Tomb Mold ze sobą zrobili. Albo ktoś zaakceptuje ich nowe oblicze i pochwali za odwagę, albo nie, ale chociaż z przyzwyczajenia/rozpędu kupi płytę, więc przepływ kasy nie zostanie zaburzony.

Mnie ta nagła transformacja do końca nie przekonuje, bo raz, że nie wygląda na w pełni przeprowadzoną/przemyślaną, a dwa, że średnio mi robi akurat taki kierunek. Z jednej strony Kanadyjczycy pozmieniali dosyć, żeby pozbyć się resztek tożsamości, a z drugiej kilka elementów zostawili nietkniętych, przez co niezbyt pasują do ich obecnego stylu. Ten brak spójności wynika zapewne z braku czasu na należyte dopracowanie szczegółów, bo o brak pomysłów, póki co, ich nie podejrzewam.

Do rzeczy. Tomb Mold na The Enduring Spirit złagodzili brzmienie i odważnie poszli w progresywne rejony. Muzyka jest zatem całkiem efektowna, rozbudowana, paradoksalnie szybsza, z masą melodii i finezyjnych zagrywek. W niemal każdej sekundzie materiału doskonale słychać, jak duże postępy techniczne zrobili poszczególni instrumentaliści, jak sprawnie przebierają kończynami i jak wiele mają do zaoferowania w bogatych aranżacjach. Szczególną uwagę zwracają fajnie poprowadzone solówki (najlepsza jest chyba w „Fate's Tangled Thread”) oraz wyraźnie pracujący bas (co ciekawe, osiągnęli ten efekt pozbywając się nominalnego basmana), bez którego przecież nie ma progresywnego death metalu. Ogólnie na The Enduring Spirit nie brakuje chyba niczego, czym się charakteryzuje typowa płyta spod znaku progresywnego death metalu.

No właśnie, typowa. Muzycy Tomb Mold może i nielicho rozwinęli umiejętności, ale pod względem jakości kompozycji wcale nie dokonali tu przełomu. O dokładaniu swojej cegiełki do gatunku czy odkrywaniu nieznanych terytoriów również nie ma mowy, bo całość opiera się na zagrywkach (a mniej eufemistycznie – schematach) stosowanych przez Obscurę (ten bridge w „The Enduring Spirit Of Calamity” to już nawet zrzynką zalatuje), Cynic, Beyond Creation czy jakikolwiek inny losowo wybrany progowy band. Grają przyjemnie i przystępnie, a i owszem, ale to granie jakich wiele.

Czyste i przejrzyste brzmienie albumu nie odbiega od obecnych standardów, więc o piwnicznych korzeniach zespołu przypominają właściwie już tylko wokale, które jednak nijak nie pasują do melodyjnych riffów, częstych zmian tempa i skomplikowanych klimatycznych partii. Brakuje im wyrazistości, mocy i charakteru, a poza tym wydają się zagubione w miksie.

Nie będę wciskał kitu, że padam na kolana przed wszystkim, co Kanadyjczycy kiedykolwiek nagrali — choć „dwójka” i „trójka” są mi bardzo bliskie — więc i przed The Enduring Spirit nie uklęknę. Doceniam walory estetyczne tej płyty, chęci zespołu i różne takie — na tyle, żeby trochę naciągnąć ocenę — jednak wolałbym, żeby w Tomb Mold było więcej Tomb Mold, a z tym akurat jest problem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/tombmold
Udostępnij:

28 września 2022

Deviant Process – Nurture [2021]

Deviant Process - Nurture recenzja reviewSeason of Mist przynajmniej od dekady mają niezłego nosa do kapel grających techniczny/progresywny death metal i regularnie dają szansę zaistnienia nowym/nieznanym przedstawicielom tego stylu, dzięki czemu zgromadzili w swoim katalogu kilka naprawdę mocnych nazw, z którymi należy się liczyć. Niedawno do tego grona dołączyli Kanadyjczycy z Deviant Process, który zaliczyli już bardzo udany — i kompletnie zignorowany — debiut w barwach PRC Music. Nie wiem, na ile jest to przypadek, a na ile pomysł na siebie, ale podobnie jak w przypadku „Paroxysm” za niezbyt zachęcającą okładką płyty kryje się imponująca rozmachem muzyka.

Obie płyty dzieli aż pięć lat, w międzyczasie zespół wymienił sekcję rytmiczną, ale ani czas, ani nowi ludzi nie odmienili oblicza Deviant Process tak bardzo, jakby się mogło wydawać. Nie żeby stanęli w miejscu; oni po prostu zaczynali z cholernie wysokiego poziomu i z jasno określoną koncepcją, więc jakakolwiek zauważalna ewolucja mogła dotyczyć wyłącznie detali i umiejętności technicznych. Ja bym to streścił do stwierdzenia, że stali się bardziej pojebani i kanadyjscy – bo elementy charakterystyczne dla Augury i Martyr pojawiają się jakby częściej i uzupełniają wcześniejsze wpływy Obscura, Beyond Creation czy Hieronymus Bosch. I tu pojawia się pierwszy hmm… problem to może za dużo powiedziane, ale… Na Nurture nastąpiło przesunięcie akcentów w kierunku progresji i iście jazzowego szaleństwa kosztem brutalności i ogólnego ciężaru. W żadnym wypadku to nie jest pitolenie (tempa bywają zabójcze, a czystych wokali brak), ale nie da się ukryć, że „Paroxysm” miał więcej dołu i pierdolnięcia, choć był odrobinę wolniejszy. Zgaduję, że te progresywne wtręty i akustyczne pasaże — oprócz tego, że są kolejnym juz urozmaiceniem — służą złapaniu oddechu (osobną kwestią jest komu – słuchaczom czy muzykom), jednak chłopaki mogli je nieco ograniczyć.

Deviant Process stawiają na długie, rozbudowane i wielowątkowe utwory, w których dzieje się dużo, bardzo dużo. Nie da się ukryć, że Nurture może przytłoczyć ilością bodźców, bo nie dość, że same kawałki mają skomplikowane struktury i są konkretnie popieprzone, to jeszcze w ich ramach poszczególni muzycy wyczyniają nieliche fikołki. Wydaje się, że granie unisono jest poniżej ich ambicji i godności. Warsztatowo jest to poziom najwyższy z możliwych, techniczne ograniczenia zdają się dla Deviant Process zwyczajnie nie istnieć. Jak nietrudno się domyśleć, intensywność i rozmach, z jakimi mamy do czynienia na Nurture, sprawiają, że przy pierwszych przesłuchaniach części patentów nawet nie zarejestrujemy, a inne jeszcze długo pozostaną zagadką. Tej płycie naprawdę trzeba poświęcić trochę czasu, żeby ją w miarę dokładnie poznać. I z tym niektórzy mają problem, bo poza technicznym mętlikiem nie są w stanie niczego zapamiętać. Z całą pewnością nie jest to muzyka, którą łapie się w lot, by później bezwiednie tupać przy niej nóżką, ale czy właśnie tego należy oczekiwać/wymagać od technicznego death metalu? Przebojów radzę szukać gdzie indziej.

Przez 43 minuty pięknie brzmiącego Nurture Kanadyjczycy jednoznacznie udowadniają, że potrafią zaszaleć i skrajnie skomplikowane granie nie ma przed nimi żadnych tajemnic. Wydawałoby się, że siedem utworów takiej jazdy bez trzymanki to dosyć wrażeń, a mimo to Deviant Process postanowili zamknąć album coverem ziomków z Obliveon – wykonanym bez zarzutu, ale raczej niepotrzebnym, bo na tym poziomie nie muszą szpanować, że potrafią gładko rozpracować Obliveon.

Gorąco polecić Nurture mogę tylko tym nielicznym, którym ciągle mało zadziwiającego techniką ambitnego wymiatania – tu jest się na czym skupić i co odkrywać. Pozostali lepiej niech zaczną od debiutu, będzie odrobinę lżej.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/deviantprocess

podobne płyty:


Udostępnij:

15 stycznia 2022

Archspire – Bleed The Future [2021]

Archspire - Bleed The Future recenzja reviewPo wysłuchaniu „Relentless Mutation” doszedłem do wniosku, że Kanadyjczycy dotarli do ściany, jeśli chodzi o techniczny i w dodatku dość brutalny death metal, że to koniec drogi, że już bardziej podkręcić się tego nie da. Wydany po czterech latach przerwy Bleed The Future utwierdził mnie w tym przekonaniu. Oczywiście to nie tak, że Archspire zaserwowali fanom powtórkę z rozrywki, zmieniając tylko okładkę, tytuły i kolejność kawałków, ale faktem jest, że album nie robi już tak wielkiego wrażenia jak poprzedni. I to jest całkowicie zrozumiałe. Raz, że mamy do czynienia ze stylem, z którym zdążyliśmy się już oswoić. Dwa, że na tak zajebiście wysokim poziomie niemożliwe jest regularne dokonywanie przełomów. I trzy, że zespół nie próbuje za wszelką cenę zaszokować słuchacza.

Archspire na Bleed The Future nie wymyślili technicznego death metalu na nowo, co jednak nie oznacza, że nie nagrali świetnej płyty. Nagrali. Co więcej, pod pewnymi względami ten materiał jest jeszcze lepszy od poprzedniego, a już na pewno bardziej… przystępny (choć to również może wynikać z osłuchania). Zespół zadbał o większą różnorodność poszczególnych utworów oraz rozwinął w nich te elementy, które przesądziły o wyrazistości i sukcesie „Relentless Mutation”, a których brakowało pierwszym płytom: melodie, czyste partie i groove. Ponadto chłopaki zaczerpnęli małe co nieco z muzyki klasycznej — co najlepiej słychać w „Reverie On The Onyx” (Mozart) i „Golden Mouth Of Ruin” (Beethoven) — i bardzo dobrze na tym wyszli, bo takie fragmenty wplecione w originowo-cryptopsowy wyziew zaskakują i miażdżą.

Niewykluczone, że Bleed The Future jest najbardziej skomplikowanym materiałem w historii Archspire — a przy okazji pewnie najszybszym i najbrutalniejszym — jednak został skomponowany tak zgrabnie (a w zasadzie dojrzale), że słucha się go z ogromną przyjemnością i bez najmniejszego wysiłku. Jasne, że momentami trudno nadążyć za zespołem, a intensywność niektórych fragmentów powoduje opad kopary i niedowierzanie, ale jednocześnie jest tu dość miejsca na złapania oddechu czy rytmiczne trząchanie dynią, więc całość wchodzi zdecydowanie łatwiej, niż by to wynikało z ogólnego poziomu ekstremy. Jakby tego było mało, wgryzienie się w Bleed The Future ułatwia porządna czytelna produkcja z łaskawie potraktowanym basem – dzięki niej nic wam nie umknie nawet w tak popieprzonych numerach jak „Drone Corpse Aviator”, „Abandon The Linear”, „Acrid Canon” czy „A.U.M. (Apeiron Universal Migration)”.

Czy wobec powyższego Bleed The Future jest albumem lepszym od „Relentless Mutation”? Chyba nie, a jeśli tak – to odrobinę. Główna przewaga poprzednika wynika z efektu nowości/przełomowości, którego z oczywistych względów Archspire nie byli w stanie teraz powtórzyć. Pod każdym innym względem te płyty prezentują niemal identyczny poziom i gdyby ukazały się w odwrotnej kolejności, pewnie również skłaniałbym się ku tej starszej.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Archspireband/





Udostępnij:

28 lutego 2021

Strapping Young Lad – Heavy As A Really Heavy Thing [1995]

Strapping Young Lad - Heavy As A Really Heavy Thing recenzja reviewKroniki człowieka wkurwionego, czyli innymi słowy Strapping Young Lad. Devin Townsend pierwotnie powołał do życia ten projekt tylko po to, żeby przelać na dźwięki swoje frustracje związane z wcześniejszymi doświadczeniami z muzycznym biznesem i przekazać światu prosty komunikat: I fucking hate you.... I fucking hate you.... I fucking hate you.... I tak, kurwa, do zajebania. Heavy As A Really Heavy Thing to niemalże strumień świadomości (albo braku świadomości), kupa przedziwnego hałasu, w której przynależność gatunkowa jest najmniej ważna. Jak to przyznał sam Devin: nie liczyły się kompozycje, lecz intensywność, klimat i poczucie humoru.

Heavy As A Really Heavy Thing to bezkompromisowy zlepek wszystkiego, co tylko autorowi wpadło do głowy – muzyka poskładana bez specjalnej dbałości o spójność, czytelność czy ogólny sens. Jeśli gdzieś z tego chaosu wyłania się coś na kształt utworu, to wyłącznie zasługa przypadku. Absurdalna różnorodność (w tym również wokalna) nawet w obrębie jednego kawałka sprawia, że trudno tu wskazać element, który mógłby spajać całość i trzymać ją w ryzach. Takie podejście do tematu skutkuje tym, że słuchacz ma twardy orzech do zgryzienia. Zaakceptować taką wizję? A może olać z góry na dół? Albo pójść nad Wisłę i zmarszczyć Freda? To w zasadzie nieistotne, bo nieistotny jest sam odbiorca – w końcu to w niego są wycelowane gołe poślady Devina we wkładce.

Debiut Strapping Young Lad można traktować jak kompilację pomysłów, mniej lub bardziej artystyczny eksperyment i dlatego w momencie wydania trudno było prorokować, w jakim kierunku to pojebaństwo się rozwinie. O ile się rozwinie. Jak się okazało, spuszczenie z siebie ciśnienia zrobiło Townsendowi dobrze i kolejne materiały Strapping Young Lad są tego doskonałym potwierdzeniem. Zaś co do tej płyty, cóż, dla mnie Heavy As A Really Heavy Thing nie składa się z utworów, a z fragmentów — raz lepszych, raz gorszych — które są dopiero zapowiedzią czegoś... większego. Stąd i ocena taka se.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Strapping-Young-Lad-29338818912/

Udostępnij:

22 lutego 2021

Fractal Generator – Macrocosmos [2021]

Fractal Generator - Macrocosmos recenzja okładka review coverNa wstępie wyjaśnijmy sobie jedną kwestię, która może mieć duży wpływ na to, czy ktoś w ogóle zaryzykuje kontakt z muzyką Fractal Generator. Zespół na jakimś — zgaduję, że dość wczesnym — etapie dorobił się bowiem etykiety „experimental black/death/grindcore”, która z niewiadomych względów ciągnie się za nim do dzisiaj. Tymczasem ani debiutancki „Apotheosynthesis” ani Macrocosmos tak rozbudowanego opisu nie potrzebują; to po prostu death metal z niewielkim dodatkiem elektroniki – nic, czego można by się bać. Nie bójcie się zatem i śmiało sięgajcie po płyty Kanadyjczyków, bo to naprawdę solidne granie.

Rdzeń muzyki Fractal Generator to spójny wewnętrznie amerykański death metal w dużej części zbudowany na fundamentach rytmicznych Morbid Angel – masywny, ciężki i odpowiednio brutalny. Zaplecze techniczne Kanadyjczyków nie budzi zastrzeżeń, choć trzeba tu wyraźnie zaznaczyć, że podopieczni Everlasting Spew nie zdradzają żadnych ciągotek do szpanowania umiejętnościami czy wychodzenia przed szereg, stąd też Macrocosmos to granie w typie „monolit” – dość zbite, jednorodne i bez większych czy znaczących urozmaiceń. Przynajmniej jeśli chodzi o klasyczne instrumentarium.

Dodatki w postaci elektroniki są… no, dodatkami. Coś tam zabzyczy, coś zaszumi, trafiają się klawiszowe plamy w tle – i to w zasadzie tyle. Nawet u Wormed tych przeszkadzajek jest więcej. Niewykluczone, że kolesie z Fractal Generator poświęcili im sporo czasu i uwagi (i choćby dlatego nie drażnią), ale jak dla mnie nie mają one istotnego wpływu na odbiór Macrocosmos. Wydaje mi się, że z nimi czy bez, muzyka brzmiałby tak samo. No, może straciłaby trochę głębi, ale to ciągle niewiele zmienia.

Debiutancki krążek zespołu przeszedł właściwe bez echa, co zresztą poniekąd rozumiem. Sam wprawdzie doceniam tamten materiał, ale szczerze – nie wracam do niego zbyt często. Liczyłem zatem, że po sześciu latach zbierania doświadczeń Fractal Generator wysmażą coś bardziej spektakularnego i skupiającego uwagę. Niestety, postęp, jaki się dokonał, dotyczy raczej produkcji niż samej muzyki, która — żeby nie było wątpliwości — wciąż trzyma wysoki poziom. Wymagania jednakowoż miałem większe.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fractalgeneratorofficial/
Udostępnij:

30 grudnia 2018

Beyond Creation – Algorythm [2018]

Beyond Creation - Algorythm recenzja okładka review coverNa długo przed premierą "Algorythm" byłem przekonany, że w korespondencyjnym pojedynku Obscura–Beyond Creation to Kanadyjczycy będą górą i bez trudu zmiotą jakiś tam „Diluvium”. A tu zonk. Wychodzi bowiem na to, że tym razem to Niemcy zrobili na mnie lepsze wrażenie, mimo iż ogólnym ciężarem ciągle przegrywają z kolegami zza oceanu. Z Beyond Creation stało się coś niedobrego. Chodzi mi o przypadłość/tendencję — która dotknęła już niejedną kapelę spod znaku technicznego death metalu — polegającą na rozbudowaniu i mocniejszym zaakcentowaniu progresywnej strony muzyki, co zawsze odbywa się kosztem jej brutalności. Przekładając to na ludzki język: więcej plumkania, a mniej napierdalania. [miejsce na zrobienie pełnego dezaprobaty „buuuu”] Spodziewałem się, że po czterech latach przerwy Kanadyjczycy zaproponują coś więcej niż tylko zestaw sprawdzonych schematów plus kilka aktualnie popularnych rozwiązań, ale się przeliczyłem. O ile odrobinę djentu można na Algorythm przeboleć, to kolejna nowość, elementy symfoniczne, to porażka na całej linii. Mnie odrzucają zwłaszcza dwa instrumentale wciśnięte na początku i w środku krążka – raz, że w ogóle nie pasują do normalnych utworów, a dwa, że brzmią potwornie tanio i naiwnie. Oba te potworki kaleczą uszy, ale mają tę zaletę, że można je przeklikać. Z wszechogarniającą progresją nie ma tak lekko, bo wyziera niemal z każdej frazy. Wszystko jest oczywiście zagrane przepięknie i z wielkim rozmachem, ale po dokładniejszym wsłuchaniu się sporo tych partii sprawia wrażenie jałowych wypełniaczy, pozbawionego treści i klimatu pitolonka, które tylko niepotrzebnie wydłuża płytę. Jako że za lwią część muzyki (w tym orkiestracje), tekstów, zdjęć i grafiki we wkładce odpowiada Simon Girard, to wiadomo gdzie szukać problemu, a przynajmniej w czyim ego… Reszta chłopaków powinna, dla dobra ogółu i własnego, zawalczyć o nieco bardziej demokratyczne podejście do komponowania, bo w przeciwnym razie Beyond Creation może skończyć jako zespół jednej, powtarzanej do wyrzygania sztuczki. Wystarczająco do myślenia powinien dawać fakt, że najlepszy numer na Algorythm, górujący nad pozostałymi „Surface’s Echoes” (zwróćcie uwagę na te doskonałe riffy od 4 minuty, solówkę i ogólny ogień), jako jedyny powstał przy udziale drugiego gitarniaka. Girard przypomina mi w tej chwili Kummerera sprzed kilku lat: zafiksowany na własnych widzimisiach i raz wyuczonych schematach, dość drastycznie ogranicza olbrzymi potencjał kolegów. Najbardziej traci na tym perkusista, bo akurat on — w przeciwieństwie do nowego basmana (który, co trzeba przyznać, godnie zastąpił Foresta) — dostał najmniej okazji, by w pełni rozwinąć skrzydła. Z powyższego tekstu jak na razie wynika, że Beyond Creation nagrali gniota. Tak bynajmniej nie jest. Algorythm zawiera wiele świetnych, kosmicznych wręcz rozwiązań i intrygujących pomysłów, ale jako całość album za bardzo rozmija się z moimi oczekiwaniami, żebym padł na kolana i piał z zachwytu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BeyondCreationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:






Udostępnij:

5 kwietnia 2018

Martyr – Hopeless Hopes [1997]

Martyr - Hopeless Hopes recenzja okładka review coverW przyrodzie występują tysiące zespołów, którym dojście do jako takiego poziomu wykonawczego (co czasem sprowadza się do utrzymania gitar) zajmuje długie lata, zaś po jego osiągnięciu nie są w stanie zrobić choćby kroku naprzód. Ich przykłady można mnożyć w nieskończoność, ale nie zasługują na aż tyle uwagi. Są też i takie, niestety w mniejszości, które promienieją zajebistością już od chwili narodzin. Do tej drugiej grupy należy zaliczyć Martyr pod wodzą braci Mongrain.

Oczywiście można się czepiać i wytykać palcami, że oni mieli w życiu łatwiej, bo to w końcu Kanadyjczycy, a u nich: inna woda, inna gleba, inne powietrze – taka sytuacja. No ale bez przesady, trochę pracy nad sobą wspomniana zajebistość jednak wymagała. W każdym razie już w trzy lata po sformowaniu zespołu panowie Męczennicy mieli dość materiału, żeby nagrać debiutancki Hopeless Hopes – powodujący ślinotok krążek, pod którym z radością podpisałoby się niezliczone rzesze bardziej doświadczonych i utytułowanych, a już na pewno mniej utalentowanych kapel.

Na album składa się dziewięć utworów umiarkowanie brutalnego i nieumiarkowanie technicznego death metalu z progresywnym zacięciem i mnóstwem melodii. Muzycy Martyr umiejętnie wykorzystali wpływy Death („Individual Thought Patterns”) i Atheist („Unquestionable Presence”) do stworzenia czegoś świeżego, nowoczesnego (jak na swoje czasy), a przy tym jeszcze bardziej pokręconego. Urozmaicone rytmy, makabrycznie zawiłe riffy, szalejący bas, wielowarstwowe solówki – z tym wszystkim — i to w dużych ilościach — mamy do czynienia na Hopeless Hopes. Czego jak czego, ale pomysłowości Kanadyjczykom nie można odmówić, a że technikę mają taką, która pozwala w praktyce na wszystko, to nie ograniczają się ani przez chwilę, mieszając patenty z kosmosu.

Wbrew pozorom absurdalny stopień skomplikowania materiału nie odstrasza od płyty, w czym główna zasługa wspomnianych już melodii. To dzięki nim Hopeless Hopes jest albumem stosunkowo przystępnym, wpadającym w ucho i zmuszającym do kolejnych przesłuchań. Drugim czynnikiem przybliżającym muzykę Martyr słuchaczowi jest niezwykle przejrzyste (choć niezbyt ciężkie) brzmienie, które pozwala na wychwycenie wszystkich zawartych w niej niuansów. W ten sposób łatwiej docenić niebanalną konstrukcję utworów takich jak „Prototype”, „Non Conformis” czy — żeby nie wymienić wszystkich — „The Blind’s Reflection” oraz klasę ich kompozytorów.

Niestety Hopeless Hopes to nie tylko zajebistość i trzeba też w końcu zwrócić uwagę na łyżkę dziegciu w tej beczce death metalowego miodu. Problemem, który w moich uszach drastycznie obniża ocenę krążka (do poniższej), są wokale. I nie mam wcale na myśli wyłącznie tych czystych! Wprawdzie bracia Mongrain podzielili się obowiązkami, ale żaden z nich nie dysponował na tamtym etapie choćby przyzwoitym głosem, stąd też agresywne partie w ich wykonaniu są pozbawione należytej mocy, zaś te czyste brzmią po prostu dziwnie i nie na miejscu. Wystarczyłoby zatrudnić kogoś z odpowiednim gardłem, a nie miałbym się w ogóle do czego przyczepić. Aaale – nawet mimo tak potężnego zonka, Martyr zaliczył imponujący start.


ocena: 8,5/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

3 kwietnia 2017

Gorguts – Pleiades’ Dust [2016]

Gorguts - Pleiades’ Dust recenzja okładka review coverKiedy zespół pokroju Gorguts bierze się za coś w swoim mniemaniu eksperymentalnego, to można się spodziewać dosłownie wszystkiego. Luc Lemay wymyślił sobie epkę o akademii-bibliotece, Domu Mądrości, która istniała od IX do XIII wieku w Bagdadzie. Hmm… Epkę z jednym utworem. Hmmmm… Utworem trwającym 33 minuty. Hmmmmmm… Już na samą myśl o takim kolosie w stylu Gorguts serce zaczyna szybciej pracować, a mózgowinie grozi przegrzanie. Czym jest jednak perspektywa apopleksji wobec palącej potrzeby sprawdzenia wytworu zwichrowanej wyobraźni Kanadyjczyka! Już po kilku taktach Pleiades’ Dust staje się jasne, że dla tego materiału warto poświęcić nieco zdrowia. I czasu. Wbrew pozorom nie mamy tu wcale do czynienia z „Colored Sands” w pigułce, a czymś zdecydowanie bardziej przestrzennym, nastawionym na nieco inny klimat, nieprzewidywalne zwroty i duże kontrasty. Mamy tu zatem chaotyczne, zbudowane na blastach wybuchy technicznej brutalności (duże brawa za rozmach dla znanego z Martyr Patrice’a Hamelin’a), typowo gorgutsowskie pokręcone jak diabli partie w wolnych tempach, kosmiczne odjazdy przywodzące na myśl Mastodon z „Crack The Skye”, jak i momenty niemal ambientowe – wyciszone, oszczędne i dziwnie niepokojące. Zróżnicowanie poszczególnych części utworu jest zatem ogromne, więc żaden wymagający słuchacz nie powinien narzekać na nudę i banalne podejście do tematu. Warto przy tym zaznaczyć, że muzycy Gorguts wykazali się odpowiednim wyczuciem przy komponowaniu tego materiału, dzięki czemu Pleiades’ Dust zaskakuje, intryguje i bardzo udanie wciąga słuchacza w swoje coraz głębsze i bardziej popieprzone warstwy. Utwór, mimo iż długi i szalenie pokomplikowany w warstwie instrumentalnej, ma zaskakująco czytelną strukturę i nie wkurwia nieskoordynowanymi przeskokami z jednej skrajności w drugą – podzielono go bowiem na siedem części (rozdziałów), które łatwo wyodrębnić nawet bez posiłkowania się wkładką. Zamiast jednak rozkminiać wirtualną tracklistę lepiej skupić się na tych wszystkich przepływających pod powierzchnią schizolskich dźwiękach, a jest ich bez liku, bo każdy z muzyków dołożył sporo od siebie. Jakby tego było mało, okładkę Pleiades’ Dust zdobi bodaj najlepsza praca Zbigniewa M. Bielaka. Takim „zapchajdziurom” mówię zdecydowane tak!


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 listopada 2016

First Fragment – Dasein [2016]

First Fragment - Dasein recenzja okładka review coverTo jest to, powiadam wam, to jest, kurwa, to! Taka płyta aż się prosi, żeby jej pieprznąć na okładce „made in Canada", bo zawiera wszystko, z czego są znani tamtejsi pojebańcy z kręgów technicznego i progresywnego death metalu. First Fragment w swojej kanadyjskości poszli nawet krok dalej i wszystkie teksty napisali po francusku, co dla mnie czyni ich przekaz kompletnie niezrozumiałym. Ale nic to. Opowieści o zajebistości tego zespołu krążyły po scenie już od dłuższego czasu, choć nie szła za tym ani koncertowa aktywność ani wydawnicze konkrety. Ot, kapela-widmo, bardziej zmagająca się z niestabilnym składem aniżeli muzyczną materią. Szczęśliwie chłopaki doszli między sobą do ładu, załapali się na kontrakt z Unique Leader i w końcu wydali upragniony debiut. Jeden z najlepszych, najbardziej przekonujących debiutów ostatnich lat, jeśli chcecie znać moje zdanie. Jak zaczynać, to z wysokiego C! Dasein robi naprawdę olbrzymie wrażenie, praktycznie od pierwszej sekundy rzucając słuchacza w wir szaleńczych temp i makabrycznych łamańców, których tak po prostu nie da się ogarnąć za pierwszymi przesłuchaniami. Mimo wszystko to jedna z tych płyt, których wcale nie trzeba rozumieć, żeby się nimi zachwycać – jej zajebistość wyczuwa się jakoś podskórnie. Można więc skonstatować, że Dasein funkcjonuje jednocześnie na dwóch płaszczyznach. Pierwsza obejmuje stronę czysto techniczną – wszystko, co ma związek z przebieraniem kończynami. Mamy do czynienia z muzyką mega skomplikowaną, wielowarstwową, czerpiącą z różnych gatunków (w tym z klasyki, a jakże) i poplątaną w stopniu niemal absurdalnym. First Fragment prezentują całemu światu do czego człowiek jest zdolny, gdy tylko dużo ćwiczy i nie zna takich terminów jak „bariery”, „ograniczenia” czy „umiar” (Bo czym innym, jeśli nie brakiem umiaru jest 10 solówek w „Gula” albo 15 w „Mordetre et Dénaissance”?). To jest ten poziom umiejętności, który z jednej strony imponuje, a z drugiej załamuje, wkurwia i pogłębia kompleks niższości u tych, którzy też by chcieli tak wymiatać, ale nie starcza im wytrwałości ani talentu. Ja wiem jedno – nie dorównałbym im, gdybym się nawet reinkarnował jako Muhammed Suiçmez. Płaszczyzna numer dwa dotyczy kwestii kompozytorskich i tego, co można zebrać pod hasłem muzykalność. Utwory na Dasein są, tak po ludzku, świetnie napisane; złożoność materiału nie ma żadnego wpływu na to, z jaką łatwością (i przyjemnością) się z nim obcuje. Wszystko to zasługa bardzo nośnych melodii, których mamy tutaj zatrzęsienie. Warto jednak zaznaczyć, że Kanadyjczycy z nimi nie przesadzili ani ich nie przesłodzili – proporcje dobrali z aptekarską precyzją. Z powyższego słodzenia można wysnuć wniosek, że First Fragment stworzyli na Dasein coś oryginalnego; coś, czego świat dotąd nie słyszał. Ano nie. To znaczy, nie w momencie wydania. Muzyka na ten krążek powstawała dość długo, bo w latach 2004-2010, a przez kolejne trzy była dopieszczana. Dopiero w 2013 przystąpiono do nagrań, które zakończono dwa lata później. Gdyby ta płyta ukazała się zaraz po skomponowaniu, to pewnie mielibyśmy do czynienia z objawieniem i małym trzęsieniem ziemi wśród miłośników technicznego death metalu. Teraz tak dobrze nie będzie, choć i tak nie mam wątpliwości, że album znajdzie wielu entuzjastów. Target First Fragment staje się jasny już po przesłuchaniu trzech kawałków, więc fani Beyond Creation, Spawn Of Possession, Gorod, Necrophagist, Obscura, Beneath The Massacre czy Archspire powinni jak najszybciej zaliczyć wizytę w sklepie muzycznym. Dasein jest warta swojej ceny.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/First-Fragment–Officiel/127138294011324

podobne płyty:


Udostępnij:

5 czerwca 2016

Devin Townsend Project – Sky Blue [2014]

Devin Townsend Project - Sky Blue recenzja okładka review coverCzas chyba nieco odetchnąć od całego tego łomotu, blastowania i szatańskich wersetów. Żeby jednak nie wyjść na całkowitego mięczaka, który musi ratować się podpierdolonym siostrze The Pussycat Dolls, można wrzucić Devina. Zwłaszcza, że z albumu na album metalu coraz mniej i tylko przez wzgląd na stare czasy, nie nazywam tego popem. Prawda jest jednak taka, że chuj z tym, bo nawet gdyby kolejny album obficie czerpał z disco polo połączonego z country i przełamanego dubstepem – i tak byłbym ciekaw rezultatu. W końcu to sam Devin, a jemu za bycie ekscentrykiem nie można pocisnąć. Chyba. Napisałbym też, że więcej mu się wybacza, ale z tym akurat różnie bywało. Ale do rzeczy. Sky Blue to połowa najnowszego wydawnictwa spod znaku Devin Townsend Project zatytułowanego „Z2”, wydawnictwa tyleż ciekawego, co nieco zaskakującego. O ile opisywany dziś krążek dokładnie wpisuje się w ostatnie eksperymenty kanadyjskiego artysty, o tyle powrót Ziltoida uważam za zaskakujący, ale również jako przyjemną niespodziankę. Z powodów czysto egoistycznych (czyt. lenistwo) „Dark Matters”, czyli drugą płytę, tę z Ziltoidem, opiszę przy innej okazji. Z tych samych powodów, przy opisie Sky Blue ucieknę się do kilku ogólników, powszechnie znanych faktów, poleję trochę (ale nie za dużo) wody i będzie. Zatem do dzieła. Bez bicia przyznaję, że kilka ostatnich wypocin Devina niespecjalnie przypadło mi do gustu. Moja tolerancja i aprobata zatrzymały się na etapie późnego Devin Townsend oraz The Devin Townsend Band i muzyki jednak nieco mniej popularnej i — z braku lepszego określenia — sympatycznej. Z tego powodu zetknięcie ze Sky Blue wprawiło mnie w zakłopotanie. Otóż z jednej strony mamy Anneke van Giersbergen i aranżacje, które równie dobrze mogło nagrać Nightwish, a Devin tylko podjebać, a z drugiej – masę naprawdę pozytywnie naładowanej muzyki. Gdyby MTV wciąż puszczało muzykę, a nie kolejne show z gatunku Warsaw Shore, Sky Blue puszczany byłby w co drugim bloku tematycznym, włączając w to, na szczęście, także rock/metalowy. I mimo całej swojej ogólnodostępności i w pełni zrozumiałego poczucia wyższości oraz pogardy w kierunku takiej pop-papki ze strony metalheadów, nie da się uniknąć cichego nucenia kolejnych wersów, delikatnego wystukiwania rytmu placem, oraz raczej spokojnego machania łepetyną. Słuchanie Sky Blue przywodzi mi na myśl Rewińskiego i Skautów Piwnych w znakomitym spocie o dobroczynnych właściwościach mleka. I złych piwa. Obejrzyjcie sobie w jaki sposób Rewiński opisuje jak złe jest piwo, a będziecie wiedzieć jak się czuję pisząc o płycie. Obiektywnie raczej kicha, mizeria i bylejakość, ale radości i frajdy po pachy. I choćbym bardzo chciał się do czegoś więcej przyczepić i pokrytykować – nie mam do czego. Album broni się sam i nie potrzebuje żadnego adwokata. Na pewno nie jest to najlepszy album w karierze Devina, co nie zmienia faktu, że jest bardzo dobry. Przy odpowiednim podejściu, kupa frajdy gwarantowana.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.devintownsend.com
Udostępnij:

24 maja 2016

Spirit Of Rebellion – The Enslavement Process [2015]

Spirit Of Rebellion - The Enslavement Process recenzja okładka review coverKiedy człowiek latami zasłuchuje się w muzyce takich mistrzów jak Gorguts, Cryptopsy, Martyr czy Neuraxis, to jest skłonny uwierzyć, że w Kanadzie gra się tylko wysokiej próby techniczny death metal. A potem trafia się na taki Spirit Of Rebellion, który brutalnie sprowadza delikwenta na ziemię. Nie chodzi jednak o to, że kolesie grają jakiś syf, bo nie grają, ale — patrząc na ich staż, niemłode już facjaty i koszulki zdradzające dobry gust — można by się spodziewać po nich czegoś więcej, choćby własnej tożsamości. Tymczasem panowie proponują niecałe pół godziny bardzo nieoryginalnego, bardzo zwyczajnego i totalnie przewidywalnego death metalu w typie amerykańskim, w którym czuć sporo bezpośrednich odniesień do Cannibal Corpse z przełomu wieków. Nie powiem, jak ktoś nie ma zbyt wygórowanych wymagań i nie przeszkadza mu coś niezobowiązująco hałasującego w tle, to The Enslavement Process może mu się nawet spodobać, ale nie potrafię sobie wyobrazić, że u kogokolwiek ten średnio szybki i średnio brutalny krążek trafi do czołówki w rankingu ulubionych. Spirit Of Rebellion robią wszystko całkowicie poprawnie, według sprawdzonych (przez innych) schematów i pewnie z jakimś zaangażowaniem, tylko jest to straszliwie oklepane i przemielone na wszystkie sposoby. Kolesie mają niezły warsztat, brzmią spoko, a ich muzyka trzyma się kupy, jednak nie potrafią utrzymać uwagi słuchacza odpowiednio długo – już w połowie płyty można o nich zapomnieć. Trochę to przykre, ale co robić, skoro kontakt z The Enslavement Process wywołuje tyle emocji co poranna wizyta w spożywczaku. Dlatego też, z korzyścią dla portfela, raczej daruję sobie poszukiwania ich poprzednich krążków.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Spirit-of-Rebellion/43847391483
Udostępnij:

18 października 2015

Gorelust – We Are The Undead [2015]

Gorelust - We Are The Undead recenzja okładka review coverSława Gorelust jako legendy brutalnego death metalu jest mocno przesadzona, ale może właśnie dzięki niej przynajmniej kilka osób zwróci uwagę na ten klawy zespół. Tym bardziej, że jest ku temu niezła okazja. Kanadyjczycy postanowili przypomnieć o sobie po, bagatela, dwudziestu latach od premiery całkiem niezłego — i jak się okazuje, kultowego — debiutu. Wydaje się, że w międzyczasie panowie nie zmienili swoich gustów (vide okładka) ani podejścia do wykonywanej muzyki, bo mamy tu bezpośrednią kontynuację „Reign Of Lunacy”. Taka konsekwencja jest oczywiście godna pochwały, jednak przez nią w ostatecznym rozrachunku We Are The Undead może mieć dość wąskie grono odbiorców, a w każdym razie mniejsze niż na to zasługuje. Nie jestem bowiem przekonany, że death metal mocno zalatujący połową lat 90-tych (nie raz przyjdzie przywołać prostsze oblicze Cryptopsy, Cannibal Corpse, Broken Hope czy Suffocation), bez technicznych fajerwerków i z surową (albo podziemną, jak kto woli) produkcją wpadnie w ucho fanom wychowanym na Cephalic Impurity, Cerebral Bore albo czymś w rodzaju Job For A Cowboy. We Are The Undead w żadnym wypadku nie jest krążkiem efektownym, zmuszającym słuchacza do przebijania się przez gęstwinę zaskakujących zagrywek. Nie, to album efektywny, bezpośredni, brutalny sam z siebie i bardzo naturalny. Gorelust nie potrzebują tu żadnych nowoczesnych sztuczek, żeby narobić dużo hałasu. Warto dodać, że dość chwytliwego hałasu, bo tu i ówdzie (zwłaszcza w „We Are The Undead” i „City Of The Cannibals”) pojawiają się bardzo nośne riffy, rytmy i solówki, pomagające bezstresowo przebić się przez cały materiał. Tym półgodzinnym albumem Kanadyjczycy udowodnili, że pomimo starczej siwizny i rosnących brzuchali potrafią zdrowo przyłoić. Szkoda tylko, że ten powrót nie wzbudzi większego zainteresowania.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gorelustband
Udostępnij:

11 marca 2015

Unhuman – Unhuman [2013]

Unhuman - Unhuman recenzja okładka review coverCoś mi się zdaje, że demo będzie mnie bił za taką solidność w pisaniu tekstów (za karę nauczysz się na pamięć całej dyskografii Agathocles – przyp. demo)… Żeby więc nie przeciągać struny, zabieram się do dzieła. Podobnie jak przy okazji ostatniej recki i dzisiaj pozostaniemy w kręgu technicznego death metalu, tyle tylko, że z Kanady. Aha! — pewnie powiecie — musi więc być niezła korba. No i rzeczywiście jest. Nie wiem czym innym, niż tylko genetyką, wytłumaczyć ową niesamowitą zdolność Kanadyjczyków do tworzenia naprawdę zakręconej muzyki. Istnieje jednakże inna teoria, a mianowicie taka, że wyssali owe zdolności z mlekiem matki, a że Kanadę gęsto zaludniają tzw. kanadyjskie blondaski (ugh! – przyp. demo) – wszystko wydaje się trzymać kupy. W końcu kto nie zachwyciłby się pięknem (w tym przypadku względem ekstremalnego nutopisarstwa) obcując z dziedzictwem ludzkości w postaci kanadyjskiego cycuszka? Trochę się rozpędziłem, więc do tematu. Unhuman to kapela z całkiem pokaźnym stażem, ale debiut wydali ledwie dwa lata temu. Po wielokrotnym przewałkowaniu materiału, uważam jednak, że jeśli prawdziwy proces twórczy wymaga tyle czasu, to wymaga tyle czasu i chuj. Z takim materiałem nie ma co się spieszyć, bo niedojebać albo przedobrzyć jest nadzwyczaj prosto. Jako dowód proponuję sobie zapodać hasło „techniczny death metal” w guglu i obczaić, ile kapel z tej niekończącej się listy brzmi znajomo, a z tych brzmiących znajomo – ile nadaje się do słuchania. Tytułem wstępu warto także wspomnieć, że przy około dwudziestoletniej obecności na rynku niemal na pewno chłopaki sprzedali swoje dupska przy okazji innych muzycznych przedsięwzięć. Także i to okazuje się prawdą, a z najbardziej znanych aktów trzeba wymienić Cryptopsy i Beyond Creation. Oddzielną sprawą jest lista zaangażowanych gości, pośród których można się natknąć na osobę Stevena Henry’ego. Jegomościa tego powinien znać każdy przeciętny, acz szanujący się słuchacz metalu, a także nawet kompletnie nieszanujący się twardogłowy fan kanadyjskiej sceny metalowej. Mając cały wstępniak za sobą, najwyższa pora przejść do muzyki. Zaskoczeniem oczywiście nie będzie poziom muzyki, nie powinny zaskakiwać także aranżacje. Dość typowe na Kanadyjczyków, co nie znaczy, że słabe. Świeżość bije z głośników; znane elementy w nieznanych konfiguracjach dodają muzyce skrzydeł. Żadna rewolucja, ale można się kilka razy zaskoczyć, szczególnie słysząc elektronikę. Ogólnie wydawnictwo jest dość klimatyczne i niektóre fragmenty brzmią zupełnie jak Nile, inne jak Transcending Bizarre?, a jeszcze inne jak coś jeszcze innego. Słowem – sporo się dzieje. Uściślając – sporo się dzieje także i w tej sferze, bo że w nutach jest oswojony armagedon, to już chyba wspomniałem. Muzycy nie dają ani chwili na przyzwyczajenie się do ich muzyki i już od początku bezpardonowo napierdalają, że aż zęby swędzą. Nie ma się co oszukiwać – o to w końcu kaman. Uskuteczniają sobie chłopaki taki przyjemny rozpierdol przez niemal pięćdziesiąt minut i ani na chwilę nie tracą rezonu. Zachwycać się instrumentarium nie ma chyba potrzeby, bo można to wywnioskować z tego, co już napisałem. Warto jednak wspomnieć wokalistów, także tych gościnnych, bo chyba nie istnieje wiele więcej stylów śpiewania niż te, które da się znaleźć na albumie. Podsumowując – jest ogień. Dobrze, z głową napisany i wykonany kawałek muzyki. Dobry od święta i na co dzień. Warto nabyć, choćby w wersji elektronicznej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.unhumanofficial.com
Udostępnij:

11 grudnia 2014

Kataplexis – Downpour [2014]

Kataplexis - Downpour recenzja okładka review coverKataplexis, jak na razie, nie przebili się zbyt mocno do świadomości miłośników hałasu, jednak paru wybrednych maniaków już się na nich poznało za sprawą debiutanckiego „Insurrection” utrzymanego w typie nowoczesnego brutalnego death metalu. Nie powiem, żeby teraz, po pięciu latach, wracali w roli faworytów, ale solidnego wygrzewu można było po nich oczekiwać. Podobnie jak na poprzedniku, na Downpour nie zawarto zbyt wielu minut, ale nut tu zdecydowanie nie brakuje, bo chłopaki się streszczają. Obecnie zespół łączy totalny death-grindowy wypierd (znany choćby z Origin i setek podobnych) z bardziej barbarzyńskim podejściem w typie Blasphemy czy Revenge, dzięki czemu ich muzyka zabrzmiała znacznie bardziej podziemnie i chaotycznie niż na debiucie. Przy okazji też bardziej hermetycznie i jednorodnie, ale to nie problem, zwłaszcza przy tej objętości. Przynajmniej mnie takie, jakby nie było, mniej typowe oblicze kapeli pasuje bardziej – doskonale słychać, że grają tak, bo chcą, a nie dlatego, że tak im wychodzi. Chłopaki przystopowali nieco (i tylko nieco) z komplikowaniem materiału i tym razem nacisk położyli na intensywność uzyskiwaną głównie dzięki szybkości – do tego stopnia, że przez cały Downpour tempo zmienili raptem kilka razy. Kiedyś takim maniakalnym umiłowaniem dzikiej jazdy — i równie przybrudzonym brzmieniem — charakteryzowała się ekipa Brutal Truth, dziś te cechy przejawia właśnie Kataplexis. Kanadyjczykom wyszła w ten sposób płyta, po którą nie sięga się dla przyjemności, tylko żeby się dać ogłuszyć, zamęczyć, żeby razem z zespołem rzygnąć wszystkim, co siedzi w bebechach. Jakby nie patrzeć, takim podejściem zawęzili sobie grono potencjalnych odbiorców, ale nie oszukujmy się – i tak by ich wielu nie było. Ja jednak zachęcam, żeby zostać jednym z nich.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/kataplexis/
Udostępnij:

5 grudnia 2014

Gorguts – ...And Then Comes Lividity / Demo Anthology [2003]

Gorguts - ...And Then Comes Lividity / Demo Anthology recenzja okładka review coverNie mam zielonego pojęcia, jakie jest zainteresowanie przeszłością Gorguts w naszym pięknym kraju, ale może trafią się ze trzy osoby, które sięgną po opisywaną kompilację. Już na początku warto zaznaczyć, że składak ten nie jest debestofem, zawiera bowiem wyłącznie materiały nie wydane wcześniej na CD, lub też w ogóle nie ujawniane publicznie przez zespół. Całość otwiera pierwsze — i jedyne w pełni profesjonalne — demo „…And Then Comes Lividity” (1990). Muzyka to oczywiście death metal, nie odbiegający zbytnio od ówczesnych standardów – jest solidny i na pewno obciachu jej autorom nie przynosi. Jeśli ktoś jej jeszcze nie słyszał, to warto się zainteresować bo większości tych numerów nie znajdziecie na debiucie. Jak mawiają – im dalej w las, tym więcej niedopałków. Czy jakoś tak… W każdym razie chodzi mi o to, że dalej mamy aż cztery demówki z przedprodukcji kolejnych albumów. Kawałki z pierwszych dwóch (odpowiednio z 1991 i 1992) właściwie tylko brzmieniem (bo to czasem daje po uszach) i aranżacyjnymi niuansami różnią się od swoich albumowych odpowiedników. Ale ogólnie jest cacy. Pewne zdziwienie może budzić tylko „Dissecting The Adopted” (uroczy tytuł), ale to po prostu pierwotna wersja „Orphans Of Sickness”. Największe cudeńka to naturalnie demówki z 1993 i 1995, które zawierają pierwsze numery na „Obscura”. To niesamowite jak ci ludzie potrafili szybko pisać tak zaawansowaną muzykę. Co więcej – to nie jest aż tak odległe jakby mogło się wydawać od tego, co znalazło się później na albumie z 1998. Brzmieniowych cudów jednak też się w tym przypadku nie spodziewajcie. Na zakończenie dostajemy jeden numer live z 1993 roku (z nieżyjącym już Steve’m MacDonaldem za garami) – „Inoculated Life”, który daje nam pewne pojęcie, jak Gorguts dawno temu wypadali na deskach. Opisywane wydawnictwo co prawda nie poraża wyszukaną oprawą, ale te kilkanaście fotek we wkładce powinno zadowolić maniaków. Podsumowanie… powiem tyle: płytka interesująca i wartościowa, jednak wyłącznie dla zagorzałych fanów.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 listopada 2014

Beyond Creation – Earthborn Evolution [2014]

Beyond Creation - Earthborn Evolution recenzja okładka review coverPrzy pierwszym przesłuchaniu zawiało grozą, bo nijak mi nie wychodziło, żeby Kanadyjczycy poprawili cokolwiek od czasu debiutu. W paru momentach nawet album brzmiał tak mdło, że ręka samoistnie wędrowała w kierunku przycisku "stop". Zanosiło się na kolejny, nijaki krążek, który możne spokojnie służyć jako podstawka pod kawusię. Na szczęście wiele lat przesłuchiwania olbrzymich ilości różnorodnego materiału odcisnęło na mnie swoje piętno i uodporniło na porywy serca. Toteż brnąłem, wbrew sobie, przez kolejne minuty Earthborn Evolution i robiło się tylko coraz ciekawiej. Początkowe zniesmaczenie organicznością materiału przerodziło się w konstatację, że to (w większości) celowy zabieg mający na celu wydobycie całego bogactwa gitarowych fajerwerków. Już na debiucie chłopaki pokazali, że rzemiosło opanowali do perfekcji, ale takiego czadu się nie spodziewałem. Nie liczyłem z zegarkiem w ręku, ale pewnie połowa linii gitar i basu to tapping (a do tego organiczne brzmienie pasuje jak ulał) i to cholernie dobry tapping. Poprawili się chłopaki kompozycyjnie, przewietrzyli zarówno studio jak i pięciolinie i w końcu materiał brzmi jak powinien, nie ograniczając się zaledwie do jednego wymiaru muzyki. Są więc i melodie, ale także nagle przyspieszenia, techniczne połamańce, ale także jazzowe interludia, agresja i wyciszenie. Z tą agresją to należny się jednak małe wytłumaczenie. Otóż Beyond Creation nagrali deathmetalowy album, który można uznać za delikatny i ciepły (rodzinny?). Generalnie nie powinno wpływać to na słuchalność wydawnictwa, ale czasami brakuje pewnej wyrazistości i bezpośredniości. Łamiąc nad tym trochę głowę doszedłem do wniosku, że to właśnie te elementy wpłynęły na moje pierwsze wrażenia dotyczące krążka: brak ostrych struktur i generalne wyciszenie. Jeżeli przyjąć jednak taką nieco ogładzoną interpretację muzyki za punkt wyjścia, to wrażenie robi się lepsze, no i kilka wspomnianych ubrutalnień daje się znaleźć. Nie wszystkim jednak taka okrągłość muzyki podejdzie i należny sobie zdawać z tego sprawę. Przy okazji debiutu wysunąłem sugestię, że na pewno pomogłoby muzyce pewne urozmaicenie wokali i takież urozmaicenie na Earthborn Evolution dostałem. Tyle tylko, że jak w przypadku magicznej pieczarki z pewnego kultowego dowcipu, powinienem był być nieco bardzie precyzyjny i wprost napisać o co mi chodzi. Skończyło się bowiem na tym, że do standardowego growlu dołączono nu metalowe krzyki, co z lekka działa mi na nerwy i jest przysłowiową łyżką dziegciu. Na tym kończyłyby się oczywiste minusy płyty. Jeżeli więc nie zraża was realizacyjna miękkość, potraficie wybaczyć nu metalowe akcenty i nie oczekujecie rewolucji, to Earthborn Evolution jest fantastycznym wyborem. Koła na nowo Kanadyjczycy nie wymyślili, ale w kwestii instrumentów strunowych wywindowali poprzeczkę naprawdę wysoko i nie spodziewam się, żeby w najbliższej przyszłości udało się komukolwiek wznieść na podobny poziom.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BeyondCreationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:






Udostępnij:

20 sierpnia 2014

Obliveon – From This Day Forward [1990]

Obliveon - From This Day Forward recenzja reviewDzisiejsza recenzja powinna zainteresować w szczególności wszystkich, a już na pewno wielbicieli takich aktów jak Sadus, Death bądź Nocturnus – czyli kultowego, amerykańskiego technicznego death/thrashu, bardziej lub mniej znanego. Obliveon amerykański nie jest, jeno kanadyjski (ale ni chuja wadą to nie jest i nigdy nie było) i jak na kanadyjskie kapele przystało – porypany jest konkretnie. Porypanie jest to dwojakiego rodzaju, bo in plus oraz in minus. Na pochwałę zasługuje niemal wszystko, więc zacznę od zjebki. Niemniej jednak będzie ona raczej krótka, bo powody są zasadniczo dwa, może nawet półtora, a są nimi dwa pierwsze kawałki albumu. Problem z nimi jest taki, że są słabe i to nie tylko w porównaniu z resztą krążka, ale w ogóle. Jeszcze „Fiction of Veracity” ratuje się jako całość, bo rozkręca się całkiem sensownie i w zadowalającym kierunku, o tyle tytułowy From This Day Forward kończy się wraz z końcem czwartego wersu. Potem następuje raczej nieprzyjemna, bezładna zbieranina dźwięków, dosyć ciężkostrawna i okropnie amatorsko brzmiąca. Czemu, do jasnej cholery, próbuje się eksperymentować w kierunku amatorki i toporności, nie mam zielonego pojęcia. Taka awangarda do zerzygu. Najgorsze jest zaś to, że nawet w takich kawałkach da się odnaleźć kilka technicznych perełek, które się tam zwyczajnie marnują. Sytuacja z „Fiction of Veracity” jest inna o tyle, że osiem minut kawałka pozwala zatrzeć nieciekawe pierwsze wrażenie, pozwala nawet utwór polubić, co wydatnie ułatwiają kapitalne riffy. I tym sposobem przechodzę do zalet. Riffy, riffy i jeszcze raz riffy – tak wielu, tak niesamowicie różnorodnych, tak kanonicznie technicznych zagrywek nie można nie docenić. Ścieżki gitar kilku kawałków brzmią niczym zapożyczone wprost z „The Key”, a że oba albumy są z tego samego roku, porównanie należy rozumieć wyłącznie jako zestawienie z bardziej znanym tytułem. Inne ścieżki potrafią brzmieć całkowicie odmiennie, co odmienia nie tylko atmosferę kawałka, ale niemal jego styl. Przekłada się to oczywiście na frajdę z albumu, a wymiarze bardziej muzycznym oznacza jedno - kompleksowość przedsięwzięcia i jego rozległość. Naprawdę nie tak łatwo znaleźć zespół, który będąc spójnym w swoim przekazie, jest jednocześnie tak zróżnicowany i posiadający tak wiele oblicz. Bardzo dobrze prezentuje się kwestia basu, który odpowiednio nagłośniono i zaprzęgnięto do roli nie tylko ozdoby, ale pełnoprawnego uczestnika muzycznego zamieszania. Nie gorzej radzi sobie perkusja, co i rusz zarzucając mniej oczywistym pasażem albo zupełnie znienacka – cholernie motoryczną galopadą. Nad tym wszystkim unosi się wczesno-deathowy wokal Stéphane Picarda, dodając całemu projektowi odpowiedniej agresji i bezkompromisowości. Krążek trwa niecałe 40 minut, po brzegi wypchanych geniuszem i błyskotliwym wykonaniem, więc wybór ulubieńców jest nieco utrudniony, aczkolwiek „Droidomized” oraz „Chronocraze” mogą śmiało kandydować i ubiegać się o tytuł. Na zakończenie napiszę tak – From This Day Forward to jedna z tych płyt, które mieć należy, choćby po to, by nie uchodzić za ostatniego buca i niewyedukowanego prostaka. Zapomniane arcydzieło.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/OBLIVEON/253771635187

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lipca 2014

Neuraxis – Truth Beyond... [2002]

Neuraxis - Truth Beyond... recenzja reviewAlbum, na którym ostatecznie wykrystalizował się styl Neuraxis — brutalny i techniczny death metal ze szczyptą (na razie) polotu — robi dobre wrażenie od pierwszych, gęstych taktów. To, że mają niewąskie pojęcie o takim graniu udowodnili już wcześniej, na Truth Beyond… są tylko sprawniejsi, więc mordują z większą swobodą i rozmachem. Największy progres dotyczy jednak brzmienia, które nabrało odpowiedniej mocy i klarowności, przez co świetnie pasuje do takich łamańców. No ale nie ma się czemu dziwić, skoro skorzystali z miejsca schadzek największych kanadyjskich czaszkojebców z Gorguts i Cryptopsy na czele. Od strony technicznej wszystko jest w należytym porządku, toteż nawałnica dźwięków tłoczona pod sporym ciśnieniem w słuchacza przez Neuraxis musi się podobać. Żeby przypadkiem w trakcie słuchania nie wkradła się nuda, tudzież żeby odbiorca mógł nadążyć za zespołem, w połowie płyty pojawia się instrumentalna miniatura – akurat na złapanie oddechu i dojście do siebie przed jednym z lepszych kawałków. Oczywiście na samym „Structures” wypas się nie kończy, bo udanych uderzeń jest na Truth Beyond… znacznie więcej – ot choćby intensywne jebnięcie na początek w postaci „…Of Divinity” czy wkręcający gitarowym wirem „Reflections”. Pewną ciekawostką może być gościnny udział gromadki wokalmenów, spośród których świry z Cephalic Carnage poczynają sobie najfajniej. Album daje pojęcie o wielkim potencjale Neuraxis – tu jeszcze nie do końca wykorzystanym, ale to „nie do końca” i tak przekłada się na bardzo dobry materiał.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/neuraxismetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 lutego 2014

Gorguts – Colored Sands [2013]

Gorguts - Colored Sands recenzja reviewCholernie długo trzeba było czekać, żeby powrót Gorguts znalazł wreszcie potwierdzenie w premierowym materiale, ale było warto, po stokroć, kurwa, było warto! Rację przyzna mi zapewne każdy, komu ten zespół jest bliski od lat, a „Obscura” traktuje jako coś więcej niż po prostu zakręcony krążek niezbyt popularnej kapeli. Trzej Amerykanie pod wodzą genialnego Kanadyjczyka nie zawiedli i sowicie wynagrodzili cierpliwość swoich fanów, komponując ponad godzinę wymyślnych sonicznych tortur spod znaku (głównie) awangardowego death metalu. Możecie mi wierzyć, Colored Sands to album, który zapewni najbardziej wymagającym słuchaczom wypasioną estetyczną ucztę na naprawdę wieeele wnikliwych przesłuchań. Album, przez który będą się w skupieniu przekopywać, rozkładać go na czynniki pierwsze, chłonąc i analizując każdy dźwięk. Wyczekiwana latami płyta ma sporo punktów wspólnych z rewolucyjnym krążkiem numer trzy — można tu mówić o kontynuacji pewnej idei — a jednocześnie jest od niego odpowiednio inna, bo wzbogacona o wiele późniejszych doświadczeń Luc’a (choćby Negativę) i garść wpływów jak najbardziej współczesnych (nomen omen i tak… postgorgutsowych!). Żeby nie było zbyt łatwo, środek ciężkości umieszczono w nieco innym miejscu, czyniąc tym samym materiał mniej oczywistym i przewidywalnym. Colored Sands nie jest jednak tworem intencjonalnie technicznym i makabrycznie pojebanym dla samej techniki i makabrycznego pojebania, jak by się mogło wydawać i do czego inni usilnie zmierzają. Nic z tych rzeczy! Trudne do ogarnięcia instrumentalne zakręcenie uwolniono przy okazji generowania zajebiście dusznego, przytłaczającego klimatu, który na tym albumie wysuwa się zdecydowanie na pierwszy plan, a dodatkowo jest pogłębiany doskonałym wokalem Lemay’a. Już pierwsze sekundy „Le Toit du Monde” (swoją drogą jednego z lepszych w zestawie) nie pozostawiają co do tego wątpliwości: kaleczące uszy dupnięcie, a potem nastaje nieprzenikniona ciemność, jakby się słuchaczowi co najmniej wagon węgla przed nosem wykoleił. Wrażenie, choć prymitywnie przeze mnie opisane, jest potężne i utrzymuje się już do końca płyty. I to niezależnie od tego, czy zespół pruje na pełnych obrotach (w tempach dotąd dla siebie nieosiągalnych – zasiadający za zestawem Longstreth nie dostał przecież posady w Origin za piękne oczy) na granicy kakofonii czy leniwie igra z ciszą i układem nerwowym odbiorcy. Nawet zaaranżowany na klasyczną modłę (dosłownie – kłaniają się Liszt, Grieg i podobni) „The Battle Of Chamdo” nie jest tu żadnym wyjątkiem i równie mocno potrafi zakręcić człowiekowi pod kopułą, choć jebnięciem oczywiście nie dorównuje pozostałym utworom. Na tym albumie ekipa Luc’a Lemay nie idzie na żadne artystyczne kompromisy. Szczególnie imponujące jest to, że rządzony twardą ręką Gorguts — pomimo inkorporowania paru nowych rozwiązań — nadal z pełnym przekonaniem gra swoje. Muzycy nie ulegli presji debilnych oczekiwań tych, którzy i tak ich wcześniej nie słuchali, nie próbują się też nikomu na siłę przypodobać. Tak więc albo Colored Sands naprawdę komuś spasuje i będzie do tej płyty z zainteresowaniem wracał, albo szybko da sobie spokój – bo wmawianie sobie, że to fajne, na niewiele się zda. Tak wygląda powrót w wielkim stylu!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 grudnia 2013

Infernäl Mäjesty – None Shall Defy [1987]

Infernäl Mäjesty - None Shall Defy recenzja okładka review coverNiewykluczone, że piekielny thrash mógłby sobie istnieć bez Infernäl Mäjesty, ale spójrzmy prawdzie w oczy – bez takiej płyty jak None Shall Defy byłby z pewnością znacznie uboższy. Debiut legendarnej (i niezbyt pracowitej) załogi z Kanady robi wrażenie od pierwszych sekund, bo o tym, że jest to ich pierwszy album świadczy jedynie zadziorność, zaangażowanie i młodzieńcza energia, od której ten materiał aż kipi. Ta muzyka po prostu niszczy – zarówno jeśli chodzi o „parzystokopytny” klimat, jak i stronę czysto techniczną. Muzycy Infernäl Mäjesty nie wychowali się wśród Eskimosów (choć w sumie diabli ich tam wiedzą – z Kanady daleko nie mieli), toteż słychać u nich spore wpływy paru starszych kapel ze szczególnym uwzględnieniem Slayera, Possessed, Venom (ale takiego wyidealizowanego – jakby Anglicy potrafili grać), Mercyful Fate oraz Dark Angel – innymi słowy samej śmietanki plugawego diabelskiego łomotu. Z miksu tych inspiracji i mnóstwa własnych pomysłów powstała płyta, która nawet 25 lat po premierze nie straciła nic ze swojej świeżości i bezkompromisowości. None Shall Defy nie należy jednak do najszybszych thrash’owych wyziewów, bo wszystko rozgrywa się tu raczej w średnich tempach, za to w kategorii budowania i utrzymywania klimatu praktycznie nie ma sobie równych pośród wydawanych wówczas krążków – Szatan, połechtany inkantacjami w tekstach (zwłaszcza wyśpiewanymi z tak pięknym rzygnięciem), wyziera tu dosłownie zza każdej nuty, nawet w instrumentalnym „R.I.P.”. Na rogatej treści atuty None Shall Defy na szczęście się nie kończą, bo jest jeszcze, a raczej przede wszystkim, niecałe 40 minut kapitalnej muzyki. Kanadyjczycy postawili na rozbudowane, wielowątkowe kompozycje przepełnione zmianami tempa, dzikimi i nienagannymi technicznie solówkami, no i oczywiście zapadającymi w pamięć riffami. Tych ostatnich jest tu multum, są przy tym wysokiej próby i kapitalnie zaaranżowane, a to przełożyło się na bardzo wyraziste utwory. Już jedno przesłuchanie wystarcza, żeby zakodować sobie we łbie wspaniałość „Overlord”, „Night Of The Living Dead”, „Anthology Of Death” czy „S.O.S.”, choć daleko tym kawałkom do prostej łupanki. Wysoki poziom trzyma również brzmienie – wszystkie instrumenty są dobrze słyszalne, piłujący dźwięk gitar to miód na uszy miłośnika ostrego thrash’u. To naprawdę może budzić uznanie, bo płytę wyprodukował gitarniak wespół z perkusistą. None Shall Defy to niemal ideał w takiej stylistyce, wszak pomysłom i wykonaniu nie można niczego zarzucić, ale okładka to jakiś koszmar, dla którego nie znajduję wytłumaczenia. Tak zacna muzyka zasługuje na zdecydowanie lepszą oprawę!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.infernalmajesty.com

podobne płyty:

Udostępnij: