Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Holandia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Holandia. Pokaż wszystkie posty

20 września 2024

Severe Torture – Torn From The Jaws Of Death [2024]

Severe Torture – Torn From The Jaws Of Death recenzja reviewRobienie sobie absurdalnie długich przerw między kolejnymi płytami to już chyba tradycja albo jakiś czelendż wśród holenderskich brutalistów, bo co i rusz któryś z nich budzi się z wydawniczej śpiączki i podejmuje walkę o drugą (trzecią, czwartą…) szansę. Severe Torture nie są tu żadnym wyjątkiem, ba! – w swoim lenistwie dorównują Disavowed czy Arsebreed. 14 lat robi spore wrażenie – zapytajcie Trynkiewicza. Zresztą nieważne, jak długo zespół tkwił w zawieszeniu, ważne, czy miał z czym powrócić. Dwanaście pierwszych sekund „The Death Of Everything” skutecznie rozwiewa wszystkie wątpliwości co do wartości Torn From The Jaws Of Death.

Gdybym zrobił szczegółową listę wymagań, jakie mogę mieć w stosunku do idealnej płyty Severe Torture, to po wielokrotnym i dość wnikliwym przemieleniu Torn From The Jaws Of Death odwróconego krzyżyka nie postawiłbym tylko przy jednym punkcie – wymiotnych vandrunenowskich wokalach. Niiiby w „Marked By Blood And Darkness” pojawiają się jakieś wrzaski, jednak są tak głęboko zakopane w miksie, że trudno w ogóle je wychwycić. Ale to szczegół. Cała reszta, dosłownie każdy pieprzony element, mi pasuje, wszystko jest tip-top, w odpowiednio dobranych proporcjach i chodzi jak w szwajcarskim zegarku, co wcale nie było takie oczywiste – wszak wiek robi swoje, a brutalny death metal pod względem fizycznym stawia przed wykonawcami niemałe wyzwania.

Po Severe Tortureabsolutnie nie słychać zmęczenia materiału (choć chyba trzeba brać poprawkę na nowego, młodszego perkmana, który się tu nie oszczędza); zespół napiera z równą werwą i brzmi równie świeżo, co dwie dekady wcześniej. Pomimo upływu lat styl Holendrów nie uległ znaczącym zmianom i sprowadza się do brutalnego death metalu zagranego z oldskulowym feelingiem, bardzo dużą dbałością o dynamikę kompozycji, chwytliwość riffów oraz różne fajne smaczki (choćby zacne melodyjne solówki), które urozmaicają bezlitosny łomot. Oczywiście zespół nie zamknął się całkowicie na obce wpływy, jednak korzysta z nich bardzo oszczędnie — m.in. odrobina blackowych gitar w utworze tytułowym czy podlatujący leciwym Immolation rozbudowany „Tear All The Flesh Off The Earth” — nie tracąc nic ze swojej tożsamości.

Torn From The Jaws Of Death to materiał precyzyjnie zagrany, mięsiście brzmiący, selektywnie wyprodukowany i wbrew pozorom dostatecznie zróżnicowany, żeby nie znudził się po kilkudziesięciu przesłuchaniach z rzędu. Severe Torture ani przez chwilę nie zdradzają, że przez długi czas byli poza obiegiem, więc tym bardziej należy docenić poziom tego krążka. U mnie ląduje w „top 3” zespołu.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

5 września 2024

Altar – Youth Against Christ [1994]

Altar - Youth Against Christ recenzja reviewHolendrzy z Altar potrzebowali aż czterech lat – choć tylko jednej, ale za to profesjonalnie przygotowanej demówki – żeby załapać się na kontrakt i zaprezentować światu swój debiutancki krążek. Trafili przy tym na okres przejściowy na niderlandzkiej scenie – weterani albo dawali sobie siana z graniem, albo zmieniali się nie do poznania, zaś prym zaczęły wieść kapele smutne, wolne, monotonne i – w swoim przekonaniu – progresywne. Wydawać by się mogło, że w takim towarzystwie dla Altar nie było miejsca, tymczasem zespół nie dość, że z przytupem zaznaczył swoją obecność, to od razu zgłosił pretensje do miejsca w czołówce największych ekstremistów.

Krótkie intro i… jazda! Na Youth Against Christ Holendrzy wyraźnie podkręcili tempo w stosunku do demówki, więc pierwsze takty „Throne Of Fire” naprawdę robią wrażenie, bo to już poziom agresji i intensywności znany z płyt Sinister, God Dethroned czy Deicide. W takich wyziewach Altar wydają się czuć najlepiej, bo i najlepiej im wychodzą, choć tak naprawdę to tylko proste, niemal grindowe napieprzanie na oślep, bez wielkiej finezji i polotu. Ważne, że czuć w tym zaangażowanie i chęć dania z siebie wszystkiego, co pozytywnie wpływa na odbiór takich partii. Nie samą sieczką jednak Altar żyje, bo już w pierwszym kawałku (zdecydowanie najlepszym) trafiają się pewne urozmaicenia (powiedzmy, że w stylu Unleashed, ale bez chwytliwości Szwedów), dzięki którym zespół unika monotonii.

Później bywa z tym niestety różnie. Holendrzy starają się udowodnić światu, że potrafią też zmiażdżyć zwolnieniami czy trochę zamieszać w ramach rozbudowanych struktur, ale średnio to wszystko przekonujące. Muzykom Altar brakuje wyczucia/pomysłów/umiejętności jak właściwie zagospodarować zwłaszcza te wolne fragmenty, więc uciekają się do najprostszych rozwiązań, które miejscami rażą topornością i fatalnie działają na dynamikę utworów. Przez to Youth Against Christ nie jest tak płynna, jak być powinna i momentami zamula. Sytuację mogłyby uratować wyraziste riffy albo wyeksponowane melodie, jednak w skali całego albumu jest ich stanowczo za mało. Skala albumu… no właśnie… Panowie z Altar mają niezrozumiałą dla mnie tendencję do przeciągania numerów na siłę i zapychania ich niezbyt rajcownymi/trafionymi pomysłami. To sprawia, że materiał jest za długi (48 minut) i pod koniec może już nużyć.

Youth Against Christ to nie tylko muzyka, ale i pewne treści… Przekaz płyty jest niemal karykaturalnie antychrześcijański – buntowniczy, wymierzony w boga, religię i jej orędowników. Już same tytułu w stylu „Jesus Is Dead!”, „Divorced From God”, „Cauterize The Church Council” czy „Hypochristianity” dają jasno do zrozumienia, że krzykacz Altar „do nieba nie chodzi, bo jest mu nie po drodze”… A czemuż to Edwin Kelder aż tak nie lubi chrześcijaństwa i wszelkich jego przejawów? Ano wychowywał się w małej wiosce o bardzo sztywnych, tradycyjnych wartościach, więc gdy tylko się usamodzielnił, postanowił wykrzyczeć (bo to nie jest tradycyjny growl) wszystko, co mu się nazbierało przez lata, a czego jego babcia z pewnością by nie pochwalała.

Brzmienie albumu trzyma całkiem niezły poziom, bo został zrealizowany w popularnym Franky's Recording Kitchen (czyli tam, gdzie chociażby debiut wspomnianego już God Dethroned), choć może nie do końca idealnie pasuje do stylu zespołu. Produkcja Youth Against Christ wydaje mi się zbyt czysta, wręcz sterylna, a dobrze by jej zrobiło trochę brudu znanego z demówki – na pewno wtedy zyskałaby na brutalności, a i w wolnych partiach byłoby więcej pożądanego mięcha.

Pierwszy krążek Altar to dla mnie jeden z wielu takich pół-klasyków albo klasyków małego kalibru. Wyrasta ponad przeciętność i wstydu jego twórcom nie przynosi, więc można go zarzucić raz na jakiś czas, jednak nie zawiera niczego, do czego można by wzdychać.


ocena: 6,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 czerwca 2024

Ecocide – Metamorphosis [2023]

Ecocide - Metamorphosis recenzja reviewHolendrzy z Ecocide nie zawojowali świata za sprawą całkiem przyzwoitego „Eye Of Wicked Sight” i to na tyle podkopało ich motywację, że niedługo po oficjalnym wydaniu debiutu padli na pysk. Po jakimś czasie ponownie spróbowali szczęścia i… ponownie szybko zaliczyli glebę. Czy za trzecim razem los się do nich uśmiechnie? Tego nie wiem, ale biorąc pod uwagę ich obecną formą — już mniejsza o zmiany w składzie — nie powinno być wcale źle.

„Eye Of Wicked Sight” i Metamorphosis dzieli równa dekada poświęcona nieróbstwu i szarpaninie z realiami, więc nie powinno nikogo zaskakiwać, że u Ecocide co nieco się zmieniło. I to jak! Zespół poprawił się dosłownie w każdym aspekcie, począwszy od wykonania, przez produkcję, a na okładce skończywszy. Styl Holendrów uległ pewnej ewolucji, czy może raczej został dookreślony, dzięki czemu całość jest spójna i podąża w jednym sensownym kierunku. O oryginalności należy zapomnieć, bo baaardzo duże wpływy Death słychać już w pierwszym (po ominięciu niepotrzebnego intra) kawałku. Te oczywiste inspiracje są ponadto uzupełnione nie mniej oczywistymi naleciałościami Morgoth, Sepultury, Pestilence, Asphyx, Loudblast czy nawet Testament – innymi słowy dostajemy tu zajebiaszczo klasyczny death metal ubarwiony równie klasycznym thrash’em. Palce lizać!

W porównaniu z niemal identycznym objętościowo debiutem Metamorphosis wypada znacznie okazalej, a przede wszystkim mocniej angażuje uwagę słuchacza. Muzyka jest bardziej zwarta, zaczepna i podana z lepszym feelingiem, a uzupełnia ją mistrzowski wokal, jakiego wręcz należy oczekiwać po holenderskiej kapeli. Choć Ecocide nie korzystają z przesadnie technicznych rozwiązań, to nowy materiał jest też odczuwalnie ciekawszy – więcej się tu dzieje, aranżacje są bogatsze i odpowiednio urozmaicone, zaś same utwory — co jest zasługą m.in. melodyjnych riffów i ogólnej chwytliwości — zyskały na wyrazistości. Umiarkowane tempa i porządna motoryka sprawiają natomiast, że całość — a już zwłaszcza „Metamorphosis”, „Corrupted Reality” i „The Flayed” — ma spory potencjał koncertowy.

Uwag mam niewiele, w dodatku są małego kalibru. Po pierwsze – zapychacze. Intro już wymieniłem, a jest jeszcze minuta ambientowego nica z jakiegoś względu podczepiona do „Transcendence Of The Mind”, która tylko zaburza płynność albumu. Po drugie – brzmienie. Samo w sobie jest cacy, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że produkcja jest dziełem zespołu, aleee chłopaki mogli nagrać to trochę głośniej. Tyle od czepliwego mnie.

Na Metamorphosis Ecocide dokonali dużego postępu, więc tym razem naprawdę warto się ich muzyką zainteresować, do czego zresztą gorąco zachęcam. Nie jest to jeszcze poziom najlepszych w gatunku (tych z Ameryki), ale bez wątpienia jest tu na czym ucho zawiesić.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/EcocideMetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

21 maja 2024

Pestilence – Levels Of Perception [2024]

Pestilence – Levels Of Perception recenzja reviewProszę przygotować ruskiego szampana, kolorowe baloniki i brokatowe konfetti! Okazja do świętowania jest nie byle jaka – oto przed państwem zwycięzca w kategorii Najgłupsze Wydawnictwo Roku… a może i dekady. Kurrrwaaa… Levels Of Perception nie ma innego uzasadnienia niż ekonomiczne, bo nawet jeśli sprzeda się wyjątkowo słabo — na co liczę — to i tak zespołowi oraz wydawcy zwrócą się poniesione koszty, które — co widać, słychać i czuć — nie były zbyt wysokie. Levels Of Perception rozpatrywane w jakimkolwiek innym kontekście, a już na pewno w tych poruszanych przez Mameliego, nie ma najmniejszego sensu.

Jeśli to ma być przekrojowy debestof z „najbardziej charakterystycznymi” kawałkami w dorobku Pestilence, to co tu robią numery z „Exitivm”, „Hadeon” czy „Doctrine”, spośród których części nie kojarzę nawet po tytułach? W dodatku te prawie że nołnejmowe „przeboje” stanowią aż połowę bardzo skromnego programu płyty. Gdzie reprezentacja „Spheres” i debiutu? Ano nie ma, widocznie te utwory nie prezentowały sobą niczego wartościowego i nie ma na nie zapotrzebowania. Albo szkoda się ich uczyć do jednorazowego przedsięwzięcia.

Jeśli to mają być klasyczne numery przeniesione w teraźniejszość, to czemu Levels Of Perception brzmi odpychająco – jak próba nagrywana na „jamniku” w publicznym szalecie? W tej dźwiękowej mizerii broni się jedynie wokal i bardzo czytelny bas. Reszta zalatuje taniochą i straszną amatorszczyzną, ale według Mameliego tak właśnie wygląda pełna kontrola nad swoim produktem i coś tam, coś tam o uczciwości. No dejcie, kurwa, spokój! Zespołom na takim poziomie to zwyczajnie nie przystoi. Tym bardziej, że Pestilence nawet w kiepskich warunkach koncertowych potrafią zabrzmieć lepiej i bardziej spójnie niż na tym żenującym kawałku plastiku.

Jeśli nowy skład miał dać tym utworom nowe życie, to czemu skończyło się na bzdurnych zmianach w aranżacjach, w wyniku których ciężko się tego słucha? Mameli przynajmniej od 1993 ma niezrozumiałą dla mnie tendencję do udziwniania tego, co udziwnień nie potrzebuje — vide solówki — a to, z czym mamy do czynienia na Levels Of Perception, podchodzi już pod kalanie świętości. Nie mam wątpliwości, że aktualny skład potrafi grać, ale te nowe wersje brzmią niechlujnie i wyglądają na zrobione w pośpiechu, choć nikt o nie nie naciskał, nikt. Nikt!

Jeśli to ma być traktowane jako regularny album, to czemu wygląda jak pospolita koncertówka albo nawet bootleg? Po wtopie z pierwszą okładką nie dopilnowano, żeby nowa wyglądała chociażby jako tako, więc w rezultacie oprawa wydawnictwa wprowadza w błąd. Ktoś, kto nie śledził tego całego cyrku, może pomyśleć, że ma do czynienia z płytą „live” – i spotka go rozczarowanie. Pierwsze z wielu.

Jeśli jeszcze macie jakieś złudzenia, że Levels Of Perception jednak jest wart waszych pieniędzy, to służę krótkim i szczerym podsumowaniem – nie jest. Przez szacunek do samych siebie darujcie sobie tego gniota.


ocena: 1/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 marca 2024

Severe Torture – Fall Of The Despised [2005]

Severe Torture - Fall Of The Despised recenzja reviewPo dwóch dobrych, ale bardzo podobnych płytach utrzymanych w stylu szybkiego i brutalnego death metalu Severe Torture musieli wreszcie zrewidować podejście do grania, bo trzeci taki sam album mógłby już nie wzbudzić większego entuzjazmu, zwłaszcza, że trafili do nowej wytwórni (Earache), która oczekiwała od nich jakichś postępów. No i proszę, Holendrzy rozbudowali skład o drugą gitarę i poszerzyli dotychczasową formułę – nie tyle idąc do przodu, co stylistycznie robiąc wyraźny krok wstecz. Wyszło im to na dobre, czego najlepszym potwierdzeniem jest to, jak często Fall Of The Despised gości w moim odtwarzaczu.

Dla zachowania pozorów i żeby nie zrazić do siebie starych fanów, „Endless Strain of Cadavers” z początku daje po uszach jazdą typową dla pierwszych płyt Holendrów – jest więc szybo, brutalnie i intensywnie, z charakterystyczną dla zespołu rytmiką i głębokim growlem. Ciekawie robi się dopiero po chwili, a szczególnie w drugiej części utworu, kiedy znienacka wchodzi rzygający po vandrunenowsku wokal oraz… melodyjna solówka. Czegoś takiego po Severe Torture raczej nikt się nie spodziewał, a tu proszę – zaryzykowali i świetnie na tym wyszli. A to nie koniec atrakcji, bo w kolejnych kawałkach (choćby „Enshrined In Madness” i „Consuming The Dying”) zespół udowadnia m.in., że jak chce, to potrafi nawet zagrać wolno i dość klimatycznie.

Połączenie ekstremalnych wyziewów o jednoznacznie amerykańskim rodowodzie (nie zapomnieli, kto jest ich główną inspiracją – vide „Unconditional Annihilation”) z bardziej umiarkowanymi, ale za to chwytliwymi patentami z Europy dało na Fall Of The Despised znakomite rezultaty. Muzyka Severe Torture zyskała w ten sposób na wyrazistości (dzięki melodiom), dynamice (dzięki częstszym zmianom tempa) i różnorodności (dzięki przeskokom stylistycznym), nie tracąc wcale wiele z wcześniejszego jebnięcia. Choć całość wydaje się być mniej techniczna i skomasowana niż poprzednie krążki, to ma wyczuwalnie więcej polotu i fajnego oldskulowego feelingu, co sprawia, że chętnie się do niej wraca.

Jeśli zatem nie przekonywała was do końca formuła z „Feasting On Blood” i „Misanthropic Carnage” — była zbyt hermetyczna lub jednowymiarowa — to Fall Of The Despised może zmienić wasz stosunek do Severe Torture. Mimo iż nie ma tu mowy o przełomie, to ilość i jakość zaserwowanych zmian zdecydowanie przemawiają na korzyść Holendrów.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

30 stycznia 2024

Mangled – Most Painful Ways [2001]

Mangled - Most Painful Ways recenzja reviewCzy Mangled kiedykolwiek mieli zadatki, żeby trafić ze swoją twórczością do kanonu death metalu? No… jakby się tak dobrze zastanowić, to… nie. Wprawdzie Holendrzy zaczynali odpowiednio wcześnie i dorobili się paru pomniejszych wydawnictw, jednak żadne z nich nie prezentowało na tyle wysokiego poziomu — nie mówiąc już o oryginalności — by porwać za sobą tłumy. Także wydany prawie dwa lata po nagraniu debiut nie wzbudził wielkiej sensacji – z jednej strony był dość solidny, a z drugiej mocno przestarzały i nie mógł się równać z tym, co już nadchodziło. O ironio, prawdziwy rozgłos zespół zyskał dopiero dzięki partycypacji w tributach dla Morbid Angel i Cannibal Corpse.

Zmieniły się czasy, zmienił death metal, zmieniły wymagania fanów, zmieniła koniunktura, więc chcąc nie chcąc zmienić musiał się i Mangled. I to nie do poznania. A czy na lepsze? Hmm… do pewnego stopnia tak. Wcześniej w utworach Holendrów roiło się od rozmaitych zmiękczaczy (klawisze, akustyki, damskie wokale), a i sam styl będący wypadkową Paradise Lost, Dismember i typowego holenderskiego death/doom nie należał do przesadnie ekstremalnych. Na Most Painful Ways mamy natomiast do czynienia z jawnie amerykańskimi brutalizmami, w których wyraźnie pobrzmiewają zwłaszcza dokonania Cannibal Corpse. Tempo muzyki zostało podkręcone (nie brakuje fachowo nawalanych blastów – w takim „Hellrose Place” panowie ocierają się nawet o grind), riffy nabrały charakteru (i charakterystycznej dla Wiadomo-Kogo wibracji), zaś zwolnienia sprowadzono do roli pojawiającego się z rzadka urozmaicenia. Radykalizacji uległy również teksty, które lepiej pasują do nazwy zespołu.

Daje się odczuć, że za Most Painful Ways odpowiadają doświadczeni muzycy, ale słychać jednocześnie, że oni dopiero uczą się grać w ten sposób, przez co bazują jedynie (czy tam — przede wszystkim) na najbardziej dostępnych i typowych dla gatunku schematach. Stąd też całość brzmi niezaprzeczalnie solidnie, choć trochę jednowymiarowo – ewidentnie brakuje tu odrobiny finezji (zrezygnowali z solówek), świeżości czy nutki szaleństwa. Znacznie atrakcyjniej pod tymi względami wypadają młodsi koledzy Mangled z Severe Torture, którzy dodatkowo kasują ich poziomem technicznym, intensywnością i produkcją.

Jak na przejściowy album stworzony w zasadzie z potrzeby rynku, Most Painful Ways jest całkiem w porządku. Chociaż oryginalności w nim za grosz i nie powoduje najmniejszych uniesień, to jako przerywnik między ambitniejszymi i bardziej wymagającymi krążkami sprawdza się dobrze.


ocena: 6,5/10
demo
Udostępnij:

24 stycznia 2024

Ceremony – Retribution [2019]

Ceremony - Retribution recenzja reviewPowrót Ceremony do czynnego uprawiania death metalu ucieszył wielu fanów ich debiutu, choć oczywiście nie obyło się bez pytań typu „po jaką cholerę?” I tu pojawia się mały zgrzyt. Według oficjalnej/płynącej z wytwórni wersji Holendrów tak bardzo wzruszyło gorące przyjęcie wznowienia „Tyranny From Above”, że w 2016 zapragnęli znowu ponapierdalać jak za starych dobrych lat. Nic to, że już rok wcześniej zebrali się do kupy i zaczęli dłubać nad nowym materiałem – ta informacja z marketingowego punktu widzenia była nieistotna. Zresztą mniejsza o to, chodzi o muzykę, a ta okazała się hmm… dość zaskakująca. Chyba nawet bardziej niż przekombinowany wizerunek zespołu.

Retribution nie ma zbyt wiele wspólnego z debiutem – do tego stopnia, że gdyby powstała pod inną nazwą, to na pewno nikt by się w niej nie doszukiwał jakichś związków z Ceremony. Skala zmian jest spora – już w pierwszy kawałek wciśnięto więcej melodii, niż można by znaleźć na całym „Tyranny From Above”. Dzięki takiemu podejściu poszczególne utwory są stosunkowo wyraziste (przede wszystkim wybija się świetny „Mystery Of Mysteries”), podobnie jak dzięki wielu innym urozmaiceniom, wśród których są m.in. riffy pod Phlebotomized („Retribution”, „Influential”) czy dość ambitne zagrywki a’la Immolation („Tortured Souls”) – to się sprawdza i chroni materiał przed monotonią.

Niestety, nie wszystkie zaproponowane przez zespół dodatki/nowości dostatecznie dobrze wtopiły się w „średnią albumową”, więc w paru miejscach coś tam zgrzytnie, zaś ogólny poziom brutalności nie jest aż tak wysoki, jak przed laty. Ponadto wydaje mi się, że część numerów na Retribution jest trochę za długa, jak na to, co mają do zaoferowania, a wśród nich ponad ośmiominutowy „Divinatory Rites” jest lekkim przegięciem. Tak doświadczeni muzycy mogli je chyba ociupinkę zgrabniej zaaranżować i uczynić bardziej zwartymi. Ostatnią nowinką, która mi nie spasowała są wrzeszczane wokale. Same w sobie nie są może złe, ale jest ich stanowczo za dużo i są za bardzo wyeksponowane.

Retribution został wyprodukowany całkiem przyzwoicie, choć bez szału i wodotrysków – od razu słychać, że na nagrania nie wydano fortuny, a na ostateczne szlify zabrakło być może także i czasu. Ciężar się zgadza, szorstkość również, ale już balans całości mógłby być nieco lepszy. Ja pewnie poświęciłbym więcej uwagi perkusji, żeby zwłaszcza blasty brzmiały potężniej, a proste fragmenty zyskały na dynamice.

Druga płyta Ceremony, jak na materiał stworzony po ponad dwudziestoletniej przerwie, wchodzi zaskakująco dobrze, choć w niewielkim stopniu (jeśli w ogóle) nawiązuje do korzeni zespołu, do czegoś, z czym fani debiutu mogliby się utożsamiać.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ceremony-The-Netherlands-772478876162300

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 stycznia 2024

Prostitute Disfigurement – Prostitute Disfigurement [2019]

Prostitute Disfigurement - Prostitute Disfigurement recenzja reviewTego… w sumie jestem pod wrażeniem, że przy tak długich przerwach między płytami i tak poważnych zmianach składu Holendrzy zachowują jakąkolwiek spójność/ciągłość stylu. Kto wie, może Patrick i Niels są na tyle silnymi osobowościami, że potrafią każdemu narzucić swoją wizję zespołu, choćby i wcześniej terminował w Korpiklaani. Jeśli w moich przypuszczeniach jest choć odrobina prawdy, to z nowymi gitarniakami i perkusistą im się udało – na tajemniczo zatytułowanym Prostitute Disfigurement od początku słychać, że to Prostitute Disfigurement, co jak mi się wydaje, jest główną zaletą tego materiału.

Ciągłość stylu to jedno, a przecież równie istotna, jeśli nie ważniejsza, powinna być ciągłość poziomu. I tu już nie jest tak różowo. Prostitute Disfigurement do „Descendants Of Depravity” nie będę nawet porównywał, bo mam pierdolca na punkcie czwartej płyty zespołu i wiem, że jej nigdy nie przebiją. Spoko, mogę z tym żyć. Niestety, Prostitute Disfigurement dość wyraźnie odstaje również od bezpośrednio poprzedzającej ją „From Crotch To Crown”. Jak na moje ucho, krążek podobny do tego Holendrzy mogliby wysmażyć zaraz po „Left In Grisly Fashion” i prawie nikt by się nie szczypał. Można by wtedy pisać o naturalnym rozwoju, dopieszczonym brzmieniu, lepiej poukładanych kompozycjach i większej pewności wykonawczej, a tak… trzeba się zastanowić, czy nie mamy tu do czynienia z cofaniem się w rozwoju.

Prostitute Disfigurement to bardzo zwarte, dynamiczne i całkiem chwytliwe jebanie przed siebie w klasycznie brutalnym stylu, które jest łatwe w odbiorze i wręcz musi trafić do fanów wczesnego Severe Torture, Caedere czy późnego Gorgasm. Technicznie wszystko się tu ładnie spina, jednak warto mieć na uwadze, że album jest pozbawiony ekstrawagancji czy zauważalnych wodotrysków (oprócz solówek), które mogłyby fajnie wpłynąć na jego wyrazistość. Dwie wcześniejsze płyty były znacznie bardziej zróżnicowane i efektowne, więc na ich tle Prostitute Disfigurement nie wypada zbyt okazale.

Kolejnym problemem — choć tu zdania mogą być podzielone — jest brzmienie krążka. Prostitute Disfigurement postawili na bardzo czytelną i wypolerowaną produkcję, przez co stracili na dawnej ekstremalności. Owszem, dźwięk jest w pełni profesjonalnie podany (jeśli przymkniemy oko na to, że gdzieś zgubili bas), ale koniec końców całości brakuje ordynarnego pierdolnięcia. Nawet w najszybszych i najgęstszych fragmentach (a takich nie brakuje) Holendrzy nie robią takiego wrażenia, jak powinni i jakie robili wcześniej.

Nie wiem czy to kwestia dążenia do wykonawczej perfekcji, niedopilnowania szczegółów, czy stopniowego zdziadzienia, ale za sprawą Prostitute Disfigurement zespół raczej nikogo nie sponiewiera. Materiał jest żwawy, okraszony wesołymi tekstami („Kinderfresser”, „Every Woman Lives In Fear”, „Penile Tumescence”) i wchodzi naprawdę dobrze, jednak nie wywołuje chęci mordu.


ocena: 7/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 stycznia 2024

Severe Torture – Misanthropic Carnage [2002]

Severe Torture - Misanthropic Carnage recenzja reviewPo tym jak Severe Torture zostali liderami krajowego death metalu i zyskali uznanie na świecie, nie mogli tak po prostu spocząć na laurach, rozmyślając tylko o tym, jacy to są sławni, zajebiści i lepsi od innych. To by nie przeszło, nie przy coraz liczniejszej i wygłodniałej sukcesów konkurencji, że wspomnę o Disavowed, Pyaemia, Prostitute Disfigurement czy Mangled. Nic więc dziwnego, że Holendrzy dość szybko ruszyli z pracami nad kolejnym krążkiem, który został wydany dwa lata po gorąco przyjętym debiucie. No i cóż, swoją klasę potwierdzili, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Misanthropic Carnage to po prostu więcej tego samego.

Nie ulega wątpliwości, że zespół dostarczył fanom dokładnie to, czego po nim oczekiwano, aaale… mógł tego dostarczyć nieco więcej… albo chociaż w trochę innej formie. Misanthropic Carnage nie jest wprawdzie kalką „Feasting On Blood”, jednak wskazanie jakichś istotnych różnic między tymi materiałami nie jest sprawą prostą, choć nie niemożliwą. Dwójka na pewno jest bardziej dopracowana, intensywna, spójna i wyrazista, a przy tym lepiej zagrana i wyprodukowana (ponownie we Franky's Recording Kitchen). Problem — jeśli tak to w ogóle traktować — polega na tym, że ta „lepszość” jest rezultatem normalnej ewolucji i sprowadza się do detali, w dodatku niewychwytywalnych dla niewprawnego ucha. Bo czy zapalony fan, dajmy na to, power metalu będzie w stanie docenić, że Severe Torture zredukowali wpływy Cannibal Corpse i więcej uwagi poświęcili zwolnieniom, a album jako całość odznacza się podobnym poziomem chwytliwości co debiut? No właśnie…

Mimo iż muzycy Severe Torture dopracowali wszystko, co wymagało dopracowania (czyli niewiele) i w zasadzie wycisnęli z tego stylu, ile się dało, to Misanthropic Carnage odbiera się praktycznie tak samo jak „Feasting On Blood”. Przyczyna jest prosta – przy tak intensywnej i pozbawionej niedopowiedzeń napierdalance wszelkie niuanse aranżacyjno-techniczne, jakkolwiek wymyślne by one nie były, schodzą na dalszy plan, a liczy się wyłącznie czysta brutalność, która w ogromnych dawkach wypływa z głośników. Brutalność, którą można poczuć. Na uniesienia natury estetycznej nie ma tu ani miejsca, ani czasu – osobną kwestią jest to, czy w takiej muzyce są w ogóle do czegokolwiek potrzebne.

Jeśli zatem poszukujecie jakościowego krwistego death metalu zagranego w klasycznym stylu i ozdobionego głębokim bulgotem, to Misanthropic Carnage może być bardzo dobrym wyborem. Severe Torture dotarli z tym łomotem do ściany – bez drastycznych zmian czy eksperymentów trudno stworzyć coś lepszego w tej stylistyce. Na szczęście Holendrzy też to zauważyli i dlatego ich trzecia płyta jest już czymś wyraźnie innym.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 grudnia 2023

Xenomorph – Acardiacus [1996]

Xenomorph - Acardiacus recenzja reviewTaaaak… Nie ma to jak nieśmiesznie głupia okładka, aby zachęcić maniaków do słuchania. Nie powinno się oceniać książki po okładce, ale też, jeśli okładka sugeruje kryminał, a dostajemy sci-fi, to coś tutaj nie do końca pasuje.

Jest to holenderski zespół i jest to kompilacja ich demówek, ale nie da rady, materiał jest zbyt dobry aby go nie omówić i niestety, ale jest lepszy od ich studyjnych albumów. A ponieważ jest to zespół z Holandii, to on musi być dobry, nie ma innego wyjścia.

I tak też jest. Mamy tutaj do czynienia z naprawdę wyjątkową, ciekawą muzyką, ale to jest zdecydowanie zupełnie inny klimat. Pomyślcie sobie o Torchure, drugim Mercyless, Loudblast, Agressor i będziecie mieć obraz tej płyty.

Klimat, ładne melodie, zdecydowanie wolniejsze granie w pewnym melancholijnym, smutnym stylu. Nie brakuje oczywiście Death Metalowych standardów, ale słychać, że grupa chciała iść dalej i bardziej w tym, co im w duszy grało.

„Moodswings”, „Collector of Pain”, „Irrelevent Life”, “Abandoned (Body)” to są dla mnie dzieła, niemalże na równi z Acrostichon czy Beyond Belief, mimo iż nie jest to Doom/Death. Jak było wspomniane wcześniej, należy oczekiwać więcej elegancji francuskiej sceny w klasycznym podejściu do grania muzyki (w czym Metal jest wręcz mistrzem), niżli w smętach, czy jakiś wolniejszych zadumach.

I ostatecznie też, nie należy zapominać, że jest to Death Metal mimo wszystko. Nawet jeśli nie jest to równie techniczne, czy szybkie co legendy gatunku, to wciąż jest to rzecz nieprzystępna dla zwykłego człowieka i przekraczająca też jego rozumienie rzeczywistości.

Innymi słowy, warto i szczerze polecam.


ocena: 9/10
mutant
Udostępnij:

24 sierpnia 2023

Visionary666 – Into Abeyance [2015]

Visionary666 - Into Abeyance recenzja reviewVisionary to bardzo stara ekipa z Holandii, która swego czasu przemianowała się w oryginalny sposób, dodając trzy szóstki do swej nazwy. Widocznie nie chcieli zrezygnować ze swej wizjonerskiej nazwy, ale chyba nie bardzo przychodziły im do głowy jakiejś mądre pomysły, to i chyba też poszli sobie na skróty. I po 10 latach od debiutu ich dema udało im się wreszcie wysmażyć pełną płytę, wydaną przez moje ukochane Vic Records. I tyle tytułem wstępu.

Visionary666 należy do tego typu holenderskich zespołów, które mają podobne myślenie do polskich ekip (inny przykład jaki nasuwa mi się do głowy to Centurian), mianowicie, gęstsze, podchodzące pod Deicide brutalne granie Death/Thrash, ale z odpowiednią dozą kreatywności.

Jak najbardziej można mówić o odpowiednio dobranej recepturze grania, jaką sobie formacja wybrała. I choć zapewne jest ona zbyt mało unikatowa, aby mówić o własnym stylu, to jednocześnie dzięki temu grupa unika powielania i co najważniejsze, zanudzenia słuchacza.

Głównym atutem albumu jest fachowość i kompetentność w pisaniu utworów. I choć nie lubię tego robić, to muszę wymienić kilka moich ulubionych atrakcji na płycie. „I Shall Not Rest” i „Forced Religion” to są dwie przezajebiście dopracowane petardy z perfekcyjnie wciągającą melodią i solówkami, coś z czego słynął swego czasu nieodżałowany (i niedoceniony) Brutality. Mamy „Kataklismic Disaster” z minimalną ilością wokali, dając szansę zabłysnąć w pełni riffom. Uwielbiam również numer „God of All Weeds” ze swym powracającym zwycięskim motywem przewodnim, wokół którego dzieje się cała akcja.

Pozostałe numery, których nie wymieniłem, mogą wam nawet bardziej spasować, bo są szybsze, brutalniejsze i przeprowadzają konkretny, skomasowany atak. Zresztą, jeśli pojawiają się jakieś zwolnienia, to tylko po to, aby za chwilę przypierdzielić z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wszystko tutaj styka jak należy, a oprócz tego dostajemy coś, co zostanie w głowie na dłużej.

Polecam tą płytę, bo raz że jest to naprawdę urzekający album, a dwa, że daje on zdecydowanie więcej radości niż jakby nie patrzeć, nieskończenie wielka konkurencja. W każdym bądź razie rzecz na tyle świetna, że zachciało mi się napisać te parę słów do was. Zresztą, czy istnieje jakikolwiek kiepski zespół z Holandii, który nie byłby wart polecenia?


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/visionary666
Udostępnij:

15 sierpnia 2023

Legion Of The Damned – The Poison Chalice [2023]

Legion Of The Damned - The Poison Chalice recenzja reviewLegion Potępionych jest to zespół od lat działający na scenie niderlandzkiej. Choć powstał w ’92, do 2005 roku działał pod nazwą Occult. Nie mam pojęcia skąd ta zmiana, tym bardziej, że wydali już wtedy 5 albumów. Możliwe, iż sama nazwa zbyt oryginalna nie była. Niemniej jednak w 2005 powstaje Legion of The Damned i prężnie wydaje swoje płyty. Do 2023 posiadają 8 pełniaków (dość dobrze ocenianych) i niemało pomniejszych wydawnictw. Dziś skupimy się na najnowszym dziele Holendrów The Poison Chalice.

Kielich Trucizny zaatakuje nas 10-ma utworami opiewającymi na około 50 minut, czyli całkiem sporo jak na mieszankę death/thrash metalową. Zatem co zaproponują nam weterani, abyśmy przez te niemal 50 minut nie znudzili się? Posłuchajmy!

Otwierający płytę utwór „Saints in Torment” śle nam jasny przekaz, że chłopaki nie będą bawić się w uproszczenia i dziwadła. Atakują narządy słuchu z konkretnym pieprznięciem, jakiego byśmy mogli się spodziewać. Czy jest w tym metoda, czy raczej łubudubu dla napieprzania i nic ponadto? Każdy utwór, choć trzymający się przyjętej konwencji ostrego łupania, nie jest zjadaniem własnego ogona. Dodatkowo elementy thrash’owe pozwalają nieco uwolnić potencjał gitarzysty prowadzącego Fabiana Verweija, dzięki czemu dostajemy przyjemne dla ucha solówki, które oczywiście nie wystrzelą nas z bamboszów, ale są dobrym dodatkiem do utworów. Wszakże coś się dziać musi, aby wypełnić ten czas utworów. Czepiać się mogę natomiast tego, że czasami w niektórych kawałkach powtarzający się refren sztucznie ów czas wydłuża np. drugi utwór „Contamination” i strofa „Killing mankind (…)” powtarza się chyba z 50 razy i zaczyna to nieco męczyć. Trochę podobnie jest z utworem „Retaliation”. Na szczęście nie jest to zasada i w zdecydowanej większości z tych 10 utworów dostajemy porządną dawkę energicznego death/thrash metalu.

Produkcja jest oczywiście na wysokim poziomie, co nie powinno dziwić, kiedy mamy do czynienia z kapelą spod sztandaru Napalm Records. Bądź co bądź nie mogą sobie pozwolić na taką wpadkę.

Podsumowując. Jaki jest ten The Poison Chalice? Jest to solidna dawka death/thrashu, która powinna zadowolić każdego lubiącego tego rodzaju miksy. Nie można jednak powiedzieć, że jest to album wiekopomny czy przełomowy. Dobra rzemieślnicza robota.


ocena: 7/10
Lukas
oficjalna strona: www.legionofthedamned.net



Udostępnij:

9 sierpnia 2023

Supreme Pain – Nemesis Enforcer [2009]

Supreme Pain - Nemesis Enforcer recenzja reviewAad Kloosterwaard jest płodny z tymi swoimi projektami. Poza swego czasu znanym Infinited Hate będącym odpowiedzią na ówczesną scenę Brutalną. I niby nic dziwnego, że potem powstał projekt będący połączeniem członków Sinister/Infinited Hate (!) ze słoweńskim Scaffold, o nazwie Supreme Pain.

Oczywiście, co do założenia, wolę jedną płytę Sinistera, niż trzy średnie wydane w tym samym czasie. To i też przez długi czas odkładałem sobie przesłuchanie zespołu, no bo ciężko mi tu było o jakąkolwiek ciekawość – i bez słuchania wiem jak to brzmi i jakie są riffy. Ale jednak, gdy w końcu się zabrałem do roboty, to się okazało że jest to nieco lepsza rzecz od tego, co sam Sinister normalnie bezlitośnie tłucze.

Przede wszystkim – duża zasługa tego, że płyta stosunkowo szybko wchodzi i nawet nie nudzi. Gdzieś przy drugim przesłuchaniu zaczyna nabierać sensu, a przy kolejnych to już poszczególne motywy wchodzą w krew. Są melodie, długie solówki, oraz umiejętne granie – nie chcę używać słowa „techniczne” bo bym wprowadził błąd, bo to jednak nie ten styl.

Początek płyty jest raczej ostrożny i nie stara się wychylać poza to co znamy ze standardów gatunku, ale album stopniowo odkrywa przed nami swoje palety i barwy. Przy „Threshold Of Immortality” album sięga apogeum, a następny, staromodnie riffowy „To Serve In Slavery”, ostatecznie decyduje o miodności płyty.

Zatem, czy warto? Przesłuchać jak najbardziej tak. Co prawda, nie każdego będzie jarać tak „stereotypowe” granie, ale mogę uczciwie powiedzieć, że jest to skonstruowane lepiej niż się spodziewałem i taką też reakcję spodziewam się zobaczyć u wielu osób.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Supreme-Pain/213307185360423
Udostępnij:

13 lipca 2023

Phlebotomized – Clouds Of Confusion [2023]

Phlebotomized - Clouds Of Confusion recenzja reviewPowrót Phlebotomized, choć nie spektakularny, mógł się podobać, bo przyniósł ze sobą muzykę, której odpowiedników próżno było szukać na współczesnej scenie; była czymś zupełnie innym. Na pewno nie świeżym i nowatorskim, ale intrygującym – może nawet swego rodzaju guilty pleasure. Na ostatniej epce zespół wyraźnie się poprawił: zrezygnował ze skrajności i dziwnych eksperymentów, pozbył się skrzypiec i w rezultacie ujednolicił muzykę stylistycznie. Było dobrze, a zapowiadało się, że będzie jeszcze lepiej. A tu zonk – na Clouds Of Confusion Holendrzy nie podjęli ani jednej próby, żeby urwać mi dupę.

„Pain, Resistance, Suffering” właściwie pod każdym względem przewyższał „Deformation Of Humanity”, stąd też nabrałem przekonania, że Phlebotomized idą w odpowiednim kierunku i na następnym materiale mogą pozamiatać. Jak się jednak okazało, to właśnie na epce zespół wyprztykał się z najlepszych pomysłów, zaś to, co zostało mu na longa, nie robi jakiegoś specjalnego wrażenia. Oczywiście pod względem wykonania czy produkcji Clouds Of Confusion nie można praktycznie nic zarzucić, ale od strony kompozycyjnej ten album nie ma zbyt wiele do zaoferowania. I to nawet nie tyle jak na progresywny death metal, co po prostu death metal – taki zwykły i niewymagający.

Chociaż przy pierwszym kontakcie Clouds Of Confusion wydaje się krążkiem równiejszym od poprzedniego, bardziej zwartym i bezpośrednim, to wraz z kolejnymi przesłuchaniami do świadomości dochodzi coraz więcej fragmentów monotonnych czy nie do końca przemyślanych. Epka, mimo iż o połowę krótsza, była ciekawsza, bardziej urozmaicona i wyrazista oraz, co ważne, był na niej wyczuwalny styl Phlebotomized. Natomiast na Clouds Of Confusion ten styl jest praktycznie nieobecny – muzyce brakuje (nie tak) dawnego polotu, rozmachu, wybijających się melodii czy jakichkolwiek zaskakujących rozwiązań. Płyta miewa swoje momenty, słucha się jej całkiem przyzwoicie, jednak jako całość (zwłaszcza pod koniec) angażuje tylko w niewielkim stopniu, jeśli w ogóle.

W moim odczuciu z całej stawki najokazalej wypada signlowy „Destined To Be Killed”, a to dlatego, że ma największe pierdolnięcie (prawie jak nowofalowy death metal albo i deathcore) i trochę przyjemnej dla ucha gitarowej pirotechniki, a klawiszowe plumkanie zaszkodziło mu najmniej. Poza tym zamknięto go w rozsądnych ramach czasowych. Nie dziwię się, że to właśnie na nim oparto promocję płyty. Zresztą czym tu się promować, skoro inne utwory mają co najwyżej „momenty”, które ledwo przebijają się przez monotonię: „Pillar Of Fire” wstawki z czystymi wokalami (nic specjalnego nie wnoszą, po prostu są), „A Unity Your Messiah Pre Claimed?” kilka żwawszych riffów i ciekawą pracę perkusji, a „Context Is For Kings (Stupidity And Mankind)” nagły przypływ brutalności i konkretne blasty.

Oprócz małej wyrazistości oraz „phlebotomizedowości”, przyczepić się muszę również do z lekka dziwnej konstrukcji (czemu służą „Lachrimae” i „Desolate Wasteland”?) i niezbyt udanego balansu albumu (największe dłużyzny upchnięto na końcu). No i oczywiście do klawiszy. Partie parapetu są wyjątkowo niewyszukane i niczego wartościowego nie wnoszą, w dodatku nie ma przed nimi ratunku, bo ciągną się przez cały materiał, a brzmią jak z innej epoki. Obstawiam, że są tylko po to, żeby były, bo zawsze były.

Na Clouds Of Confusion muzycy Phlebotomized zrobili przynajmniej kilka rzeczy, których nie rozumiem, ale na które byłbym skłonny przymknąć oko, gdyby nie to, że z taką łatwością pozbyli się resztek własnej tożsamości. Dziadków grających poprawny death metal mamy obecnie na pęczki, więc kolejni, którzy niczym się nie wyróżniają, chyba nie są nam potrzebni. Zawiodłem się na nich.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.phlebotomizedmetal.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

25 czerwca 2023

Bloodphemy – In Cold Blood [2019]

Bloodphemy - In Cold Blood recenzja reviewPo raz kolejny wygrzebałem dla was starych weteranów, którzy mają skromną dyskografię i są nieco niezauważeni. Myślę, że to dobrze, że nie są masowo rozchwytywani, bo dzięki temu mogę nieco przyszpanować znajomością czegoś obskurniejszego, ale nie schodzącego poniżej klasy C.

A ponieważ są to leciwi panowie, to i ich inspiracje są właściwe. Tym razem padło (moim zdaniem) na stary Gorefest, kiedy tenże się jeszcze jarał psychopatycznymi umysłami i seryjnymi zabójcami (jak ktoś nie wie o czym mówię, to powinien nadrobić zaległości w Death Metalu). Muszę jednak was rozczarować – skoro są leciwi, to i nie ma tutaj zapierdolu, zresztą i tak klimaty Brutal/Tech zostawiam lepszym recenzentom od siebie. Tempa kierują się ku wolniejszemu, gęstszemu, ocierającemu się o klaustrofobizm, graniu. Jest ciężko, ale nie bestialsko. Jakby próbowano flirtować z czymś mocniejszym, ale niekoniecznie chciano się temu oddać w pełni.

„A Barbarous Murder” przejawia pewien rodzaj kreatywności i charakteru, który można by uznać za adekwatną wizytówkę grupy. Występuje tam nietypowy dobór harmonii gitarowych – wujek Google podpowiada że się to nazywa „natural harmonics” i zastanawiam się, czy się pojawią malkontenci, którzy będą na to narzekać. Możliwe.

„Chambers of Horrors” też was nieco chwyci z miejsca za dupę z zaskoczenia, aczkolwiek i tu podejrzewam, że jednych to zaciekawi, a drugich takie „pomysły” zniesmaczą (mówiąc łagodnie). Czy grupa na siłę stara się być oryginalniejsza od reszty? Możliwe, razy dwa. Choć czasem wychodzi to ociupinkę dziwacznie, a nawet mdło, nawet jeśli sam track potrafi pięknie się rozwinąć. Pojawia się więc parę patentów, które będą walczyć o waszą uwagę i skupienie, co samo w sobie nie jest takie złe.

Co prawda, mało kiedy mówi się o oprawie graficznej, ale wypada pochwalić za stworzenie czegoś, co również oddziałuje wizualnie. Na poszczególnych stronach mamy przedstawioną scenkę rodzajową, gdzie zespół sobie zakopuje w ziemi parę kochanków (heteroseksualnych, żeby nie było (Czy oni w ten sposób nie dyskryminują LGBT? – przyp. demo)). Niby nic odkrywczego, ale warto docenić inwencję. Zbyt często się obecnie idzie w kierunku banalnej książeczki z tekstami i szczątkowym info, co w dobie cyfrowości woła o pomstę do nieba – jak ktoś trwoni kasę na fizyczny nośnik, to powinien dostać coś wypasionego. Koniec dygresji.

Można mieć zastrzeżenia, że jest to za mało techniczne, żeby się zachwycać i że materiał mógł być deczko lepiej napisany, bo niektóre riffy były chyba pisane na kolanie i zbyt nastawione na schemat wers-refren, jakby powstawały za szybko, bez przefiltrowania jakościowego, a zamiast tego braki warsztatowe były nadrabiane tanim efekciarstwem. Talent jest, tylko źle ukierunkowany i piękno miesza się tu naprzemiennie z wiochą, co utrudnia jednoznaczną ocenę. Mimo gorzkich słów krytyki, umiarkowanie polecam sprawdzić z czystej ciekawości. Mnie to nawet urzekło, ale że mamy tutaj wysokie standardy, to troszkę obniżyłem ocenę, żeby było uczciwie.


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Bloodphemy





Udostępnij:

2 kwietnia 2023

Perpetual Demise – Arctic [1996]

Perpetual Demise - Arctic recenzja reviewHolandia, jak na mały kraj, miała dysproporcjonalnie dużą ilość jakościowych grup. Posunąłbym się nawet dalej i zapytał, czy w ogóle istniała jakaś kiepska grupa z tego kraju, grająca Death Metal w latach ’90? Owszem, nie wszystkie wydawnictwa wyglądały zachęcająco, jak np. dzisiejszy protagonista, a nawet wręcz tego typu grafika nie kojarzyła się z ekstremalnym graniem, a już tym bardziej na dobrym poziomie. Aczkolwiek na szczęście re-edycja Vic Records ma już bardziej „normalną” i pasującą okładkę.

Swego czasu był też pewien odsetek zespołów, które potrafiły płynnie łączyć Doomowy klimat z kreatywnością. Perpetual Demise należy więc do kategorii grania niezbyt brutalnego, ale za to z polotem i pomysłem, podobnie jak robił to Afflicted czy Brutality, choć brzmieniowo bliżej im swych krajanów z Consolation czy Nembrionic.

Mamy zastosowane średnie tempa, a nawet i wolniejsze. Zapomnijcie o blastach. Gitarki lubią sobie dodać akustycznej kultury dla „arktycznego” efektu, a i trafia się też mała instrumentalna miniaturka. Gdzieniegdzie pojawi się również riff zahaczający o progresywność, ale zastosowane są głównie prostsze i przyjazne do zapamiętania motywy. Album zresztą bardzo szybko mija mimo 40 minut trwania, choć pod koniec zespół zaczyna za bardzo zjadać własny ogon i trochę się pomysły kończą, ale i tak trzeba przyznać, że utwory gładko przechodzą jeden za drugim w sposób płynny.

I powiem też, że stosunkowo często wracam do tego materiału niezmiennie od 10 lat i wciąż mi się on podoba. Dużą zasługę w tym miał wyjątkowo energiczny numer „The Tower”, który oczywiście polecam jako jeden z większych Death Metalowych hitów w ogóle. Nie jest to płyta może specjalnie efektowna, a raczej niszowa, ale ma swój przyciągający charakter, potrafiący zwrócić na siebie uwagę i który prawdopodobnie dobrze się sprawdzał na koncertach. To i też dlatego będzie wysoka nota na koniec.


ocena: 8,5/10
mutant
Udostępnij:

18 marca 2023

Severe Torture – Feasting On Blood [2000]

Severe Torture - Feasting On Blood recenzja reviewSevere Torture nie potrzebowali dużo czasu, żeby za sprawą jednej demówki i dużej aktywności koncertowej wyrobić sobie niezłą renomę na scenie. Ugruntowali ją wydanym ledwie trzy lata po założeniu kapeli debiutem, za sprawą którego szturmem wdarli się do czołówki holenderskiego death metalu, w wadze ciężkiej detronizując nawet Sinister. Przy okazji to właśnie oni, wespół z Houwitser i Centurian, zapoczątkowali w Niderlandach wysyp młodych gniewnych, którzy za nic mieli rodzime (czy ogólniej – europejskie) wzorce, a główne inspiracje czerpali od kapel zza oceanu.

Na przełomie wieków debiutanci dysponujący niezłą techniką i przyzwoitym brzmieniem byli w zasadzie już normą, a mimo to poziom, z jakiego wystartowali Severe Torture, robił wrażenie. W ciągu 34 minut Feasting On Blood Holendrzy nie odstawiają fuszerki i w żaden sposób nie zdradzają oznak młodzieńczego wieku, z wyjątkiem jednej – zapatrzenia w idoli. W muzyce zespołu nie brakuje mniejszych lub większych wpływów Malevolent Creation, Immolation czy wczesnego Sinister, ale wszystkie one stają się nieistotne w kontekście tego, ile zaczerpnęli od Cannibal Corpse.

Nie popadając w przesadę, Severe Torture można w skrócie określić jako solidnie przyspieszony, zbrutalizowany i trochę mniej techniczny Cannibal Corpse. Młodzi Holendrzy podpatrzyli (dosłownie – basman brał lekcje u Webstera) u Amerykanów praktycznie wszystko, co najlepsze i przerobili to na swoją modłę, dbając o jak największą intensywność. Podkręcili nawet przekaz, dorzucając do tematyki gore trochę wątków antychrześcijańskich. Dzięki temu Feasting On Blood to esencja krwistego death metalu korzeniami tkwiącego w starej szkole. Tu nie ma miejsca na ozdobniki, nowoczesność na siłę, progresywne pasaże czy czytelne wokale – nic z tych rzeczy. Choć trzeba uczciwie przyznać, że trafiają się tu numery szczątkowo chwytliwe, z jakimiś ochłapami melodii w riffach czy wolniejszym tempem. Moim zdecydowanym faworytem jest „Decomposing Bitch” – najdłuższy, najbardziej złożony i najciekawiej zaaranżowany. W tym kawałku Severe Torture pokazują pełnię swoich możliwości oraz to, że stać ich na mniej oczywiste rozwiązania.

Podstawowa obiektywna wada Feasting On Blood, a więc ogromne podobieństwo do Cannibal Corpse, dla części słuchaczy może być nawet zaletą, wszak fanów Amerykanów nie brakuje, ale… Debiutujący Severe Torture stworzyli świetnie zrealizowany i bezbłędnie zagrany materiał, ale odbyło się to kosztem własnej tożsamości. Wysoki poziom muzyczny (zwróćcie uwagę chociażby na bardzo aktywny i wyraźny bas) czy totalnie brutalny bulgot nie zmieniają tego, że Feasting On Blood z oryginalnością nie ma nic wspólnego.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 grudnia 2022

Celestial Season – Mysterium I [2022]

Celestial Season - Mysterium I recenzja reviewPo udanym i ciepło przyjętym „The Secret Teachings” z 2020 r., którego tworzenie zajęło niemalże 9 lat, zespół chyba nabrał wiatru w żagle, bo nie dość, że szybciutko wydał kolejną odsłonę, o której zaraz będzie mowa, to jeszcze w tym samym roku powstał następny sequel, który już jest w sprzedaży z chwilą gdy to czytacie. Przy takim tempie wydawniczym jest ogromna obawa przed rozczarowaniem, a nie ma nic gorszego niż rozczarować się ukochaną grupą, która ma specjalne miejsce w sercu – taka zadra boli najbardziej.

Zastanawiałem się czy grupa pofatyguje się o jakąś zmianę. Mam wrażenie, że po bardzo grobowym i ciężkim poprzedniku, Celestial Season chyba słusznie stwierdził, że dla odmiany wypadałoby zrobić coś lżejszego, aby nie zamęczyć słuchacza. Nazwanie Mysterium I „wesołym” zakrawa o kpinę, ale w porównaniu z wcześniejszym arcydziełem, jest więcej oddechu i luzu. Album też jest nieco krótszy, bo tym razem tylko 7 tracków i 40 minut.

Otwierający płytę hicior „Black Water Mirrors” zaczyna się co prawda jako standardowy wolny walec, ale w trakcie trwania nabiera rumieńców i przechodzi w żwawsze rejony. Następny „The Golden Light of Late Day” jest delikatnym utworem, gdzie dźwięki zdają się obmywać twarz jak woda. „Sundown Transcends Us” stanowi ewenement, bo jest najbardziej energicznym numerem na płycie, pełnym życia, trochę nawet mógłbym porównać do stylu z „Orange”. Dalej już nieco schodzi powietrze z grupy i do końca jest już spokojniej, a czasem intymnie. Co ciekawe, słuchając czułem wewnętrzną ulgę, zamiast smutku jak poprzednio, nawet jeśli niektóre riffy wciąż potrafiły wyciągnąć mrok z siebie. Całościowo bym podsumował klimat jako dostojny, czasem podniosły i trzymający klasę.

Daleko mi do zachwytów, jakie miałem przy „The Secret Teachings”, ale nie każda płyta ma szansę stać się apogeum twórczości i jej ostatecznym podsumowaniem. Materiał jest skromniejszy i łatwiej przyswajalny (może za łatwo…), ale ma wystarczająco dużo odcieni i barw, aby nie zanudzić słuchacza.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CelestialSeason

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

1 października 2022

Celestial Season – The Secret Teachings [2020]

Celestial Season - The Secret Teachings recenzja reviewA teraz czas na coś z zupełnie innej beczki. Kocham ten zespół jak mało który, ponieważ jako jedni z nielicznych potrafią sprawić, że się łezka w oku potrafi zakręcić. Jakby ktoś miał czelność nie znać, to pokrótce powiem, że Celestial Season nagrał dwie uznane (i nietypowe) płyty utrzymane w stylu Doom/Death w latach ‘90, po czym przeszli na Stoner/Rock i się rozpadli kilka lat później.

I gdy jak wiele innych zapomnianych legend wrócili, to wpierw się zastanawiałem, do jakiego gatunku będzie to powrót. I gdy singiel z 2011 r., zawierający ponownie nagrany „Decamerone” uspokoił wstępne obawy, to następnym etapem miał być pełny materiał. No i przyszło na to nieco poczekać, bo aż kolejne 9 lat. To i teraz pozostała ostatnia kwestia – czy było warto?

Album został wydany przez nieznaną mi wytwórnię Burning World Records i trochę się zastanawiałem, co to będzie. I choć opakowanie ubogie, to na szczęście zawartość jest jak najbardziej bogata. Żeby już dalej nie przedłużać, standardowo w swoim zwyczaju pocisnę z grubej rury, że jest to chyba najlepszy materiał zespołu.

Jeśli ktoś tak jak ja uwielbiał „Forever Scarlet Passion”, albo „Solar Lovers”, to (prawie) najnowszy album (grupa wydała ostatnio kolejną płytę w 2022) jest nie tylko kontynuacją tamtych wojaży sonicznych, ale również ich naturalnym rozwojem. Różnica jest jednak taka, że na The Secret Teachings nie ma wesołych/radośniejszych momentów. Wręcz przeciwnie, wiek chyba zrobił swoje, bo jest gorzko, ponuro i czasem boleśnie, choć zrobione z typową dla Celestial Season gracją i wdziękiem.

Nie brakuje również wiolonczeli, która ma również dużo do powiedzenia. Muzyka brzmi bardzo gorzko, tylko tak, jak może brzmieć gorycz wzbogacona o doświadczenie i wiek, tak szybko upływający i mijający. I choć grupa zawsze miała utwory rzędu 5 minut, tak tutaj zdarza się nierzadko sięgnąć od 6 do prawie 9 minut. Dla urozmaicenia mamy też kilka minutowych miniaturek, pełniących funkcję wprowadzenia do kolejnych części płyty.

I ponownie udało się zespołowi sięgnąć wyżyn, jeśli chodzi o połączenie ciężaru z ładunkiem emocjonalnym. Pojawia się piękny sequel do „Solar Child”, zwany jakże wymownie w kontekście do mroczniejszego klimatu, „Lunar Child”. Oprócz tego, zarówno „Long Forlorn Tears” jak i bardziej Death Metalowy „The Ourobouros” powinny zwrócić waszą uwagę. Tytuł najcięższego numeru jednak przypada na utrzymanego w mistycznym klimacie „Salt of the Earth”.

Do pełni szczęścia brakuje jeszcze upływu czasu, który by ostatecznie potwierdził, że mamy do czynienia z dziełem wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju. Wierzę jednak, że za kilka lat będzie można śmiało mówić o dziele wartym pełnej dziesiątki. Zachowawczo jednak na dzień dzisiejszy dam prawie pełną ocenę.


ocena: 9,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CelestialSeason

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

18 sierpnia 2022

Sinister – Syncretism [2017]

Sinister - Syncretism recenzja reviewTa legendarna holenderska formacja o nieraz szalonych zmianach składu, od ponad już 30 lat konsekwentnie z uporem godnym maniaka tworzy standardowy Death Metal, bez żadnych dodatków, czy upiększaczy (aczkolwiek w dzisiejszym przypadku nie do końca). Dla jednych będzie to nudny zespół jakich (zbyt) wiele, inni będą doceniać upór, z jakim Sinister trzyma się swojego stylu.

Wśród ulubionych albumów Holendrów, poza pierwszymi trzema, bardzo ceniony i godny polecenia wśród fanów jest album „Afterburner” oraz „The Silent Howling” ze względu na unikatowe połączenie przebojowości z brutalnością. Najbardziej z kolei (niesłusznie) jechane sztuki, to „niesławne” płyty z żeńskim wokalem „Creative Killings” i „Savage Or Grace”.

I choć minęło zaledwie 5 lat of wydania recenzowanego tu dzieła, można śmiało powiedzieć, że Syncretism również z jakiegoś względu jest ceniony „bardziej” przez fanów. Dlaczego? Spróbujemy sobie odpowiedzieć na to bądź co bądź, niełatwe pytanie.

Pierwsza rzecz jaka się rzuca w uszy, to nieobecne wcześniej elementy symfoniczno-operowe, nie tylko jako intro i outro płyty, ale również integralna część utworów. Nadaje to czegoś na kształt superprodukcji, jakby zespół chciał pokazać, że tym razem żarty się skończyły i są pod dużo większą inspiracją niż wcześniej.

I faktycznie, gdyż płyta ta zawiera jedne z najlepszych kompozycji w historii grupy. Otwierający „Neurophobic” jest co prawda tylko „przyzwoity”, ale za to następne dwa numery: „Convulsions of Christ” i „Blood-Soaked Domain” są wręcz rewelacyjne i genialne i przypominają mi, za co kocham Death Metal. Pierwszy ma świetny motyw, wokół którego kręci się cała akcja, drugi buduje napięcie poprzez soczyście ostry riff, aż do samej kulminacji.

Po tak dobrych ciosach następuje niestety schłodzenie geniuszu, gdyż dla odmiany „Dominance by Acquisition” jest wg mnie najsłabszym numerem na płycie. Słuchałem go wiele razy i nie byłem w stanie wyłapać z niego nic ciekawego. Następujący po nim tytułowy track jest znów, tylko przyzwoity, ale za to „Black Slithering Mass” jest kolejnym jasnym punktem płyty, ze względu na powrót do inspiracji starym polskim Vaderem, do którego Sinister bywał niejednokrotnie porównywany. Jest to też najkrótszy utwór, gdyż większość materiału stanowią długie 5-minutówki. Ostatnie trzy numery kontynuują klimat płyty i nie schodzą już poniżej pewnego poziomu, nawet jeśli mogły być troszkę krótsze.

Podsumowując, co zatem ma Syncretism, czego kilka wcześniejszych albumów nie posiadało? Poza bardziej zapadającymi w pamięci utworami i riffami, na duży plus jest brzmienie nawiązujące do starych klimatów. Również pod względem konceptualnym zespół się bardziej przyłożył. Zamiast nudnych okładek z diabłami deflorującymi anioły w różnych konfiguracjach, dostajemy bardzo ładne malowidło. Co ciekawe, książeczka zawiera przemyślenia zespołu odnośnie zarówno konceptu okładki, jak i tytułu płyty.

Innymi słowy, od początku do końca jest to dopracowane i przemyślane dzieło. Polecam.

CIEKAWOSTKI:
  • Wersja limitowana jako bonusa ma 13-minutowy „Unhallowed Blood”. Dlaczego jest to na osobnej płycie? Nie wiem. Fakt faktem, utwór jest bardzo nietypowy jak na Sinister, gdyż poza Doom Metalowym tempem i stylem, dość bogato korzysta z efektów dźwiękowych dla dodania klimatu. Początkowo nawet myślałem, że to jakiś cover, ale nie – utwór napisany przez Bastiaana i GertJana (z Heavy Metalowego zespołu Black Knight). Bardzo miła dla ucha odmiana i tym bardziej żal, że większość fanów prawdopodobnie nawet nie wie o istnieniu tego tracku.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SinisterOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: