31 grudnia 2023

Godslut – Procreation Of God [2023]

Godslut - Procreation Of God recenzja reviewGodslut pojawił się znikąd, od razu z debiutanckim krążkiem, w dodatku wydanym przez nie byle kogo – Selfmadegod. Nooo… już tyle wystarczyło, żeby niektórym z zazdrości popękały dupy. Co by tam chłopaki nie grali i jak by im to nie wychodziło, tego kontraktu to prędko, o ile w ogóle, im się nie wybaczy. Wiadomo, gdyby nie obecność Pavulona w składzie, to o umowę byłoby znacznie trudniej, a i wartość artystyczna Procreation Of God pewnie nie byłaby tak wysoka, jednak młodzieńcy musieli mieć w zanadrzu coś, czym przekonali do siebie Karola.

Co to było, jakoś szczególnie nie wnikam, bo wystarcz mi to, co słyszę na Procreation Of God. A słyszę brzmiący typowo po polsku death metal, jakiego jeszcze 15 lat temu było u nas na pęczki. Czasy się jednak zmieniły i podobnie grających zespołów została garstka, więc w tym nieurodzaju chłopaki mogą upatrywać swojej szansy, o ile będą się prawidłowo rozwijać i starczy im wytrwałości. No i oczywiście dorobią się choćby strzępów własnej tożsamości, bo na obecnym etapie Godslut nie proponuje niczego odkrywczego, a wpływy Banisher (!), Decapitated, Vader czy Calm Hatchery dają o sobie znać w co drugim riffie; resztę dopełniono różnej maści amerykanizmami.

Materiał został nieźle wyprodukowany, warsztatowo prezentuje całkiem spoko (z wyjątkiem Pavulona – zagrał na swoim zwyczajowym poziomie, czyli bardzo dobrze), bez większych uniesień, ale też uchybień. Na pewno tu i ówdzie brakuje jeszcze trochę polotu czy świeższego podejścia… po prostu doświadczenia – to powinno przyjść z czasem. Ponad przeciętność mocno wybijają się różnorodne i dopieszczone solówki, jednak poniżej przeciętności ciągną wokale, zwłaszcza ten irytująco wrzeszczany, który do tego stylu zwyczajnie nie pasuje. Ponadto wydaje mi się, że odbiorowi Procreation Of God nie służą 4-minutiwe dłużyzny (całość ma raptem pół godziny), bo kapela ma problem, żeby wypełnić je dostatecznie interesującymi rozwiązaniami.

Debiut – odfajkowany; obecność na scenie – zaznaczona; kredyt zaufania – zaciągnięty. Teraz zobaczymy, czy Godslut uczciwie zapracują na swoją markę, czy jednak znikną tak szybko, jak się pojawili.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/godslut

Udostępnij:

28 grudnia 2023

Xenomorph – Acardiacus [1996]

Xenomorph - Acardiacus recenzja reviewTaaaak… Nie ma to jak nieśmiesznie głupia okładka, aby zachęcić maniaków do słuchania. Nie powinno się oceniać książki po okładce, ale też, jeśli okładka sugeruje kryminał, a dostajemy sci-fi, to coś tutaj nie do końca pasuje.

Jest to holenderski zespół i jest to kompilacja ich demówek, ale nie da rady, materiał jest zbyt dobry aby go nie omówić i niestety, ale jest lepszy od ich studyjnych albumów. A ponieważ jest to zespół z Holandii, to on musi być dobry, nie ma innego wyjścia.

I tak też jest. Mamy tutaj do czynienia z naprawdę wyjątkową, ciekawą muzyką, ale to jest zdecydowanie zupełnie inny klimat. Pomyślcie sobie o Torchure, drugim Mercyless, Loudblast, Agressor i będziecie mieć obraz tej płyty.

Klimat, ładne melodie, zdecydowanie wolniejsze granie w pewnym melancholijnym, smutnym stylu. Nie brakuje oczywiście Death Metalowych standardów, ale słychać, że grupa chciała iść dalej i bardziej w tym, co im w duszy grało.

„Moodswings”, „Collector of Pain”, „Irrelevent Life”, “Abandoned (Body)” to są dla mnie dzieła, niemalże na równi z Acrostichon czy Beyond Belief, mimo iż nie jest to Doom/Death. Jak było wspomniane wcześniej, należy oczekiwać więcej elegancji francuskiej sceny w klasycznym podejściu do grania muzyki (w czym Metal jest wręcz mistrzem), niżli w smętach, czy jakiś wolniejszych zadumach.

I ostatecznie też, nie należy zapominać, że jest to Death Metal mimo wszystko. Nawet jeśli nie jest to równie techniczne, czy szybkie co legendy gatunku, to wciąż jest to rzecz nieprzystępna dla zwykłego człowieka i przekraczająca też jego rozumienie rzeczywistości.

Innymi słowy, warto i szczerze polecam.


ocena: 9/10
mutant
Udostępnij:

25 grudnia 2023

Skinned – Shadow Syndicate [2018]

Skinned - Shadow Syndicate recenzja reviewPrzez długie lata próbowałem zostać fanem Skinned, bo mają logo w sam raz na koszulki, ale kompletnie mi to nie wychodziło. Pomimo dużej wyrozumiałości w stosunku do zespołu i najszczerszych chęci nie potrafiłem sam siebie przekonać, że muzyka Amerykanów mi się podoba. Raz kulało brzmienie, to znowu wykonanie — czyli nic, na co by nie można przymknąć oka — jednak zawsze podstawowym problemem była taka se składność ich poczynań. Nie wiem, czy to wina notorycznych zmian składu, czy może przerostu ambicji nad zdolnościami kompozytorskimi, ale faktem jest, że trudno było nazwać Skinned zespołem spójnym i konsekwentnym.

No i cóż, Shadow Syndicate w tej ostatniej kwestii nie przynosi wielkich zmian – spójność dalej nie jest najmocniejszą stroną zespołu z Kolorado. Na szczęście jakość większość części składowych muzyki, wykonanie i produkcja wyraźnie poszły w górę – na tyle, że: a) spokojnie mogę uznać ten krążek za najbardziej udany w dorobku Skinned oraz b) nie mam problemu, żeby od czasu do czasu zdjąć go z półki i wrzucić do strugary z zaznaczoną opcją „ripit”.

Od „Create Malevolence” Amerykanie unowocześnili swoje granie (czytać: dociągnęli do poziomu „bycia na czasie”) i wprowadzili do niego kilka nie zawsze oczywistych elementów, dzięki czemu poszczególne utwory zyskały na wyrazistości, choć kosztem ogólnej oryginalności i już standardowo – spójności. Na Shadow Syndicate bez trudu wychwycicie mniej lub bardziej (ale głównie mniej) subtelne nawiązania (albo i zrzynki) do Cryptopsy, Kataklysm, Gojira, Decapitated czy Meshuggah, wpływy blacku, groove, melodeath czy nawet neoklasyczne zagrywki… Ktoś to nazwie dużą różnorodnością, ja bym jednakowoż obstawiał brak zdecydowania, bo zespół ma ciągoty do mieszania ze sobą komponentów, które zupełnie się nie zazębiają. Szczytem pokraczności jest umieszczony w połowie albumu instrumentalny „Black Rain” (przy okazji jest on najdłuższy na płycie), który brzmi jak bękart Toto i Meshuggah – prawdziwa abominacja, której nie ratuje nawet bardzo udany ostatni riff.

Shadow Syndicate to jednak nie tylko dziwactwa i nietrafione pomysły, a przede wszystkim solidna dawka dość brutalnego (choć nie aż tak, jak to się zespołowi wydaje) death metalu w odmianie północnoamerykańskiej – fachowo zagranego i tak też wyprodukowanego. Jeśli Skinned trzymają się kanonu (czytać: średniej gatunkowej) i zanadto nie kombinują, to rezultat jest zwykle całkiem fajny – nic to wielce odkrywczego [miejsce na podśmiechujki], ale tak podana muzyka może sprawiać radochę, szczególnie że bardzo selektywne brzmienie pozwala na wychwycenie wszelkich niuansów zawartych w aranżacjach. Ja najbardziej zachęcam do sprawdzenia „Wings Of Virulence”, w który zgrabnie wpleciono świetną partię pianina – niby prosty zabieg, a dodaje sporo klimatu i dramaturgii. Takie eksperymenty to ja rozumiem. I gorąco popieram!

Zatem jeśli nie zraża was, że zdawać by się mogło doświadczona kapela bez żenady ściąga patenty od innych (w tym młodszych) i miesza je nieraz w przedziwnych konfiguracjach, to możecie dać Shadow Syndicate szansę. Jakby nie było, Skinned nic lepszego dotąd nie nagrali.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/skinnedofficial



Udostępnij:

22 grudnia 2023

Nosferatos – Ventum Inferum de Tenebrae… [1998]

Nosferatos - Ventum Inferum de Tenebrae… recenzja reviewNigdy w życiu bym nie pomyślał, że będę posiadaczem takiego niszowego egzemplarza, a jednak… Gdzie jednocześnie nieraz ciężko jest uzupełnić kolekcję o Unleashed, Grave, czy Atheist… Ale, żeby nie zbaczać z tematu. Jest to rosyjska kapela, która zafascynowana Death Metalem, postanowiła zasiać ziarno naszej ukochanej mordowni w Zielonogradzie (Czy to gdzieś obok Gumisiowej Doliny? – przyp. demo), obręb moskiewski. Nosferatos co prawda, daleko jest do wybitnych krajan z Tales of Darknord, ale jak na tamtejsze realia dają radę.

I mimo pewnej naiwności, robią to nadzwyczaj dobrze. Jest co prawda intro, outro, które nie przeszkadza jakoś specjalnie i jest też cover wspomnianego wcześniej Unleashed – „The Immortal”. Grupa robi to na tyle po swojemu, że nie rozpoznałem od razu, mimo iż jest to jeden z tych bardziej charakterystycznych tracków szwedzkiej legendy.

Nie ma tutaj keyboardowych ekscesów jak na następnej płycie (sorry za spoiler), dlatego też materiału słucha się zdecydowanie lepiej. Grupa też nie stara się na jakieś wydumane struktury tracków, jest prosto w ryj, ale jest też kulturalnie, z podaniem ręki.

Mnie osobiście cieszy prominentny bas i mam wrażenie, że przy zachodniej produkcji pewnie by był schowany. A czy jakieś tracki się wybiły ponad przeciętność? Nawet dużo. „Dead in the Cellar” i „Outcast by Hell” spinają barwną klamrą płytę, a „Evil Spirits Refuge” oraz “Dances of the Dead” dorzucają konkretnie do pieca.

Oczywiście, aby docenić takie granie, wypadałoby przesłuchać więcej niż raz, ale z tym nie powinno być problemu, bo muza wchodzi bez popity w postaci wódki. Moim zdaniem, zdecydowanie warto poświęcać uwagę tego typu muzyce i nie chodzi tu o robienie jakiegoś ołtarza obskurnym płytom z lat ’90, a bardziej docenieniu pewnego klimatu i ciepłego podejścia do tworzenia. Wszak album ma iście ciepły, wręcz rodzinny klimat.
Jako bonus jeszcze tutaj mam widea z koncertu, aż 4 numery. Film nie robi jakiegoś specjalnego wrażenia, ale między wierszami czuć głód ostrego grania. I chyba o to tutaj chodziło.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

19 grudnia 2023

Ascended Dead – Abhorrent Manifestation [2017]

Ascended Dead - Abhorrent Manifestation recenzja reviewDebiut Ascended Dead to płyta z gatunku tych, których opis, choć możliwie rzetelny, sprowadza się do strasznych banałów, a przez to wydaje się mało wiarygodny. Dlatego miejmy to szybko z głowy – zerknijcie na ocenę, a później sami sprawdźcie, co Amerykanie mają do zaoferowania. Abhorrent Manifestation to 33 minuty pierwotnego (proto)death metalu (z połowy lat 80.) w ekstremalnie podkręconej formie – zagranego bezlitośnie szybko, agresywnie i ze świetnym oldkulowym feelingiem.

Przez większość czasu Ascended Dead utrzymują szaleńcze tempo, a jednocześnie dynamizują je na tyle umiejętnie (nie kombinując zanadto), że materiał nie tracąc nic z zajebistej intensywności, jest daleki od monotonii. Charlie Koryn z wielkim zaangażowaniem serwuje blast za blastem, urozmaicając je gęstymi przejściami i… kolejnymi blastami, praktycznie nie zostawiając sobie chwili na złapanie oddechu. Wydaje mi się, że to właśnie furiackie partie perkusisty robią na Abhorrent Manifestation największe wrażenie, są po prostu bezbłędne. Złego słowa nie mogę napisać o świetnie zaaranżowanych gitarach – klasycznie brzmiące riffy śmigają aż miło, a towarzyszą im równie klasyczne dzikie (ktoś wspominał o Slayerze?) solówki. Wszystko zostało podane po staremu – bez udziwnień i współczesnych rozwiązań (no, może z wyjątkiem jednej zagrywki w „Subconscious Barbarity”), za to żywiołowo i z dużą dawką chwytliwości. Ponadto ogromnym atutem Ascended Dead jest rozpaczliwie wymiotny wokal w typie młodego van Drunena na speedzie – coś wspaniałego.

Po niezwykle dogłębnej analizie i naprawdę wieeelu przesłuchaniach Abhorrent Manifestation, doszedłem do wniosku, że każdy z ośmiu regularnych utworów w równym stopniu zasługuje tu na wyróżnienie, a pominięcie któregokolwiek byłoby zbrodnią. To znakomite deathmetalowe szlagiery, które szybko wpadają w ucho i na długo zostają w pamięci. Dlaczego piszę o ośmiu kawałkach, skoro na trackliście jest dziesięć? Ano dlatego, że właśnie te dwa pozostałe sprawiają, że Abhorrent Manifestation nie jest monolitem, jakim być powinien. O ile jeszcze cover Possessed (co ciekawe – to żaden z najbardziej klasycznych numerów) nie wyróżnia się zbytnio, bo został okrutnie dojebany i zwłaszcza w końcówce powoduje opad kopary, to obecności akustycznego instrumentala nie potrafię w logiczny sposób uzasadnić. „Dormant Souls” może i jest ładny, ale przy tym rozwlekły i w zasadzie nic konkretnego nie wnosi, a umieszczenie go w środku płyty nie było dobrym pomysłem.

Produkcja Abhorrent Manifestation nie jest może wybitna (aż się prosi, żeby całość była głośniej nagrana), ale dzięki dobrze dobranemu balansowi syfu i czytelności do grania Ascended Dead pasuje idealnie. Czegóż chcieć więcej? Oryginalności? Dajcie spokój! Tylko by sobie tym zaszkodzili.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.ascendeddead.com
Udostępnij:

16 grudnia 2023

Master – The Spirit Of The West [2004]

Master - The Spirit Of The West recenzja reviewMaster to dziecko Paula Speckmanna, które należałoby zaliczyć do podwalin gatunku i gdyby facet miał farta i wydał swój nieszczęsny debiut tak jak planował w 1985 r., to prawdopodobnie cieszyłby się nieco większym uznaniem i estymą. Stety, lub niestety, jest inaczej i większość osób podchodzi z minimalnym zainteresowaniem do dyskografii grupy, zwłaszcza że cierpi ona na syndrom Motorhead – solidne, ale mało ekscytujące rzemiosło, bo proste i przewidywalne do bólu.

Po moim ulubionym „Let’s Start a War”, Paul (albo może raczej Pavel), dokooptował sobie dwóch lokalnych muzykancików o jakże zacnych nazwiskach – Alex Neje(d)zchleba (Czech), oraz Zdeněk „Bez Spodeněk” Pradlovský (Słowak), którzy na co dzień zarabiali na ów chleb w mało ciekawym zespole Shaaaaark. Skład ten utrzymał się bardzo długo, bo aż do 2019 r., co przy autorytatywnym charakterze Paula zakrawa wręcz na bluźnierstwo (przepraszam, już kończę być wrednym burakiem).

W stosunku do wcześniejszych lat, muzyka nabrała zdecydowanie mocniejszego, punkowego charakteru, takiego z kategorii d-beat. Słychać też, że poszła duża ilość Pilsnerów, bo płyta jest strasznie wyluzowana i ma zgodnie z okładką i tematyką, kowbojski, quasi-country klimat. Kolejnym szokiem jest to, że Speckmann postarał się troszeczkę zróżnicować pomysły (ale też bez przesady) i spróbował zaprezentować różne odcienie w swojej dość hermetycznej i konsekwentnej twórczości.

W efekcie końcowym dostajemy pewien ewenement, wręcz anomalię w dyskografii Master – bardzo przystępny album, który w niczym nie traci na agresji, ale zyskuje znacząco na śpiewności (najbardziej jest to odczuwalne w „Another Day in Phoenix”). Speckmann zadowala się skocznym, wręcz klasycznym rockowym riffowaniem. Całość spina jakże oczywisty cover Johnny’ego Cash’a „Ring of Fire”, stanowiący idealne zakończenie płyty. Sprawdza się poniekąd stara zasada, że czasem jakość muzyki wynika z gustu muzyka i tego, co słucha w danej chwili.

Taki zabawowy, lekki album zresztą na dzień dzisiejszy się nie powtórzył u Mastera, dlatego tym bardziej dobrze jest się zapoznać z The Spirit of the West. Nie musicie pić przy tym czeskiego piwa, łyskacz byłby nawet bardziej wskazany. Noście też przy sobie kolta, nigdy nie wiadomo, kiedy wyskoczą za krzaka wyjęci spod prawa bandyci, aby ukraść wam złoto, a szeryf może nie zdążyć przyjść wam z odsieczą. Noż oczywiście, że polecam.


ocena: 8/10
mutant
oficjalna strona: www.speckmetal.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 grudnia 2023

Suffocation – Hymns From The Apocrypha [2023]

Suffocation - Hymns From The Apocrypha recenzja reviewEra Franka Mullena w Suffocation oficjalnie dobiegła końca, więc trzeba zacisnąć zęby i jakoś odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Ale czy aby na pewno w nowej? Prawda — dla niektórych być może brutalna — jest taka, że z Frankiem czy bez, Suffocation pod wodzą Terrance’a Hobbsa robi swoje w ramach wypracowanego przez lata stylu. Hymns From The Apocrypha niczego w tym temacie nie zmienia, nawet pomimo tego, że tym razem zaskakująco duży wkład w powstanie materiału miał Charlie Errigo. Rozwiązania zaproponowane przez młodego gitarzystę zapewniły mile widziany powiew świeżości, jakkolwiek w sensie ogólnym nie przełożyły się na powstanie nowej jakości.

W ośmiu mocno zagęszczonych i poszatkowanych rytmicznie utworach muzycy Suffocation zgrabnie połączyli swoje klasyczne i rozpoznawalne zagrywki ze współczesnymi patentami (również swoimi), więc Hymns From The Apocrypha w równym stopniu nawiązuje do „Pierced From Within” co „Pinnacle Of Bedlam”. Całość zatem brzmi swojsko/znajomo, ale wbrew pozorom jest daleka od wtórności czy autoplagiatu. Mamy do czynienia z płytą różnorodną i jednocześnie bardzo spójną, na której każdy element siedzi w odpowiednim miejscu i znakomicie spełnia swoją rolę, nawet jeśli początkowo może wyglądać na wciśnięty od czapy. Dzięki temu oraz mniej standardowo rozłożonym akcentom (zarezerwowano sporo miejsca dla solówek) materiał ma o wiele więcej feelingu niż „…Of The Dark Light” i jest od niego bardziej wyrazisty. Na Hymns From The Apocrypha trafiło przynajmniej kilka zajebiście wpadających w ucho, choć niekoniecznie mocno wyeksponowanych fragmentów, a takie „Seraphim Enslavement”, „Perpetual Deception”, „Delusions Of Mortality” czy „Hymns From The Apocrypha” mają duże szanse na zostanie koncertowymi szlagierami.

Wokale… Wśród fanów Suffocation Ricky Myers miał więcej zwolenników niż przeciwników, ja również byłem mu przychylny (mogli trafić gorzej, dużo gorzej – tak, mam na myśli Billa, tfu!, Robinsona), jednak niezależnie od osobistych sympatii, obiektywnie spisał się naprawdę bardzo dobrze. Jego głos jest brutalny, czytelny i dostatecznie dynamiczny, żeby nie dać się przytłoczyć technicznymi łamańcami uskutecznianymi przez kolegów. Jedyną wadą Ricky’ego jest to, że… nie jest Mullenem. Co zaś do Franka, zgodnie z przewidywaniami pojawił się gościnnie w „coverze” Suffocation. Wyszło OK, choć ze względu na stare czasy mógł się trochę bardziej postarać.

Przy okazji „…Of The Dark Light” czepiałem się pracy perkusisty i brzmienia. Na Hymns From The Apocrypha w obu tych kwestiach słychać poprawę. Eric Morotti dokonał niemałego postępu, co rzuca się w uszy zwłaszcza w wolniejszych partiach – gra ciekawiej, w sposób gęsty i urozmaicony. Doświadczenie zaprocentowało. Tak zaaranżowane gary to ja rozumiem! Za produkcję albumu odpowiada gitarniak Cryptopsy, który dołożył starań, żeby dźwięk nie był przesadnie cyfrowy i skompresowany. Z całego serca popieram taki kierunek, bo całość brzmi całkiem sensownie, choć wolałbym jeszcze więcej klasycznego tłustego dołu, nawet kosztem selektywności.

Jak to jasno wynika z powyższego tekstu, Suffocation wciąż mają sporo do powiedzenia w technicznym i brutalnym death metalu. Nie idą na łatwiznę, nie błaźnią się i nie odcinają kuponów od chwalebnej przeszłości, tylko ciągle próbują pokazać się z odrobinę innej/nowej strony. Wydaje mi się zatem, że Hymns From The Apocrypha powinni się zainteresować także i ci, którzy odpuścili sobie kilka ostatnich płyt zespołu.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.suffocationofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

10 grudnia 2023

Agressor – Rebirth [2018]

Agressor - Rebirth recenzja reviewZ wielkim trudem zabierałem się do tej recenzji, ponieważ nie mam w zwyczaju tłumaczyć ludziom rzeczy oczywistych. Nie mam też zamiaru was przekonywać, że to jest jedna z najlepszych rzeczy jaka kiedykolwiek powstała (aczkolwiek tak jest w tym przypadku). Myślałem też nad tym, czy pisać wam o przebojach, jakie twórca tego pięknego dzieła miał ze stworzeniem tej płyty, jak potem sobie rwał włosy z głowy, gdy usłyszał efekt końcowy i płakał nad tym, że nic nie poszło po jego myśli.

Historia tej płyty jest nieco dwutorowa. Oryginalna wersja powstawała w bólach i przeszła bez echa (bo Francja to nie ten sam prestiż, co Polska czy Niemcy). I mimo nadmiaru wkładu, czasu, pieniędzy i myślenia nad tym, aby stworzyć arcydzieło, Alex Colin-Tocquaine przez dekady zapragnął dostać drugą szansę. Przy okazji re-edycji nadarzyła mu się okazja.

Druga wersja, nagrana w 2018, a która zawiera też oryginał + masę bonusów, miała w zamyśle odzwierciedlać pierwotny koncept i brzmienie, jakie Alex chciał osiągnąć za pierwszym razem. I tutaj mam zgrzyt, bo obie wersje tego cudeńka mają nie za dobrą produkcję, a perkusja brzmi blaszanie i sztucznie. I jak tutaj dać 10/10?

Jakby ktoś nie wiedział, Agressora zawsze ciągnęło do średniowiecznych klimatów folkowych i tutaj po raz pierwszy pojawiają się one na tak dużą skalę. Dość wspomnieć wizytówkę płyty „Barabbas” – totalny hit i kult wśród fanów, który zresztą został w historii grupy nagrany kilka razy. Jest też standardowe wprowadzanie w klimat poprzez różne klasyczne instrumentale, jak np. „Theology – Civilization – Wheel of Pain”. Pojawia się również cover Terrorizer „After World Obliteration” z Barney’em Greenway’em na gościnnym wokalu. Cała płyta to jest zresztą wygar i to taki, który nie bierze jeńców.

I tutaj bym podkreślił, że jako jedna z nielicznych kapel, Agressor pamiętał, że owszem, kulturoznawstwo i sztuka potrafią ładnie wzbogacić muzykę, ale nie wolno przecież zapominać o łomocie. I tego proszę państwa, tutaj nie brakuje. Wręcz przeciwnie, ani przez moment nie zapomnicie o tym, że słuchacie czystego, szybkiego i brutalnego, złowieszczego Death Metalu o wyjątkowo podłym i mrocznym akcencie.

Dla mnie osobiście, gwiazdą tej płyto-kompilacji jest „Someone to Eat” – przebój, który został nagrany między płytami, ale nigdy nie trafił nigdzie oficjalnie, a do którego to powstał klip. I nie ukrywam, że dla samej tej piosenki miałem ochotę sprawić sobie to cacuszko.

Ocena trochę oszukana, bo jest się o co doczepić, tu coś się nie domyka, tam coś skwierczy, ale parafrazując klasyka, minusy nie przesłaniają plusów i jest to autentycznie jedna z najfajniejszych rzeczy, jakie poznałem w życiu i czasami jest mi trochę żal, że ludzie zamykają się na Skandynawię lub USA, gdzie jednocześnie w Europie bardzo dużo się działo wartościowych rzeczy.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/agressor.fr

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

7 grudnia 2023

Cavalera Conspiracy – Bestial Devastation / Morbid Visions [2023]

Cavalera Conspiracy - Bestial Devastation / Morbid Visions recenzja reviewCavalera Conspiracy to zespół, który stworzyli (tu zaskoczenie!) bracia Cavalerowie, Igor – pałker i, bardziej znany, Max – gitarzysto-śpiewaczysko. Muzyka przez nich tworzona stanowi mix różnych gatunków – jak ktoś słyszał Soulfly, to będzie wiedział o co chodzi, tyle że Konspiracja pozbawiona jest elementów folku.

To tak w wielkim skrócie o zespole, gdyż najważniejsze, że bracia zabrali się za coś dla nas, boomerów, myślę dość istotnego. Mianowicie nagrali na nowo Bestial Devastation i Morbid Visions. Mini-płyta i debiut, które w historii metalu ekstremalnego to kamienie milowe. Dzieła wydane kolejno w ‘85 i ‘86 roku wyznaczyły drogę brazylijskiego, plugawego metalu dla niezliczonych kapel. Nie muszę chyba nawet wspominać, że prawdopodobnie 95% czytelników tego bloga utwory: „Antichrist”, „Necromancer”, „Troops of Doom” czy „Crucifixion” zna niczym porządny katolik „Ojcze Nasz” i „Zdrowaśka”. Zaśpiewaliby te kawałki o trzeciej w nocy po zakrapianej imprezie bez czknięcia. Pikanterii dodał też wywiad Maxa, który określił, że dzieła te nagra(ł) niczym wkurwiony młodzieniaszek, tyle, że z nowoczesnym sprzętem.

Od razu napiszę, że podszedłem do tej produkcji niczym pies do jeża. Świętości jednak chyba się nie rusza? A może jednak. I ba, można na tym zarobić? Zatem co też spłodzili braciszkowie? Czas się przekonać. Dodam jedynie, że nie będzie to stricte typowa recenzja, bo ośmieszyłbym się recenzując te wiekopomne dzieła (a może nie?), których chyba mało kto nie zna, bo spróbuję odpowiedzieć na inne pytania. Mianowicie, nie na zagadnienie, czy płyty te są dobre/złe, ale dla kogo one są i czy taki trend remaków, który dotknął świat kina i gier zaczyna wpełzać również do muzyki? Czy, cytując pewną zacną starszą babcię, na co to komu? A komu to „poczebne”? Zatem, będzie to bardziej porównanie nowego ze starym. Jednakże Cavalerowie stworzyli też dwa nowe utwory (po jednym na dzieło) i to je poddamy analizie i ocenie.

W ramach porównania najnowsze dzieło Maxa i Igora porównam do posiadanej płyty Sepultury wydanej przez Roadrunner Records w 1997 roku odpicowanej picuś-glancuś (tzw. remastered, reissued, pierwszego wydania nie posiadam, hehe).


Produkcja

To chyba najważniejsza kwestia w tym porównaniu, bo przecież chyba po to głównie powstała (?). Przedstawić coś, co przy debiucie i budżetem młodych chłopaczków nie mogło zachwycać. Teraz finanse to nie problem, zatem jak to brzmi? Trudno będzie tutaj zaskoczyć, gdyż brzmi to… prawidłowo. Dostajemy soczyste dźwięki, wokal Maxa jest (podobnie jak do oryginałów) z mocnym pogłosem. Ale czy sam wokal jakoś się różni pod względem tonacji czy jakości tegoż wokalu? Jest jednak inny czy to po prostu kalka? Oczywiście wieku nie prześcigniemy i wokal jest zupełnie inny. W oryginale wręcz, ktoś nie znający wczesnej twórczości Sepultury pomyślałby, że to inny wokalista. Jest on jednak (przynajmniej dla mnie) bardziej agresywny i ostrzejszy. Często słowa są niemal „wypluwane” i „szczekane” właśnie przez wspomnianą wcześniej nienawiść i złość. Gardło jeszcze nie zjechane, że się tak wyrażę. Przeskakując z dzieł braci na oryginały doznałem początkowo małego szoku. Brzmienie nie ma jednak porównania. Nawet w wypolerowanym do maksa stanie nie da się osiągnąć, tego co dziś. Czuć, że to dzieło wiekowe i nie oceniam tutaj, czy to dobrze, czy źle, bo to zależy od tylko od Was i jedynie na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że młodych słuchaczy, przyzwyczajonych do świetnej jakości brzmienia takie płaskie pierdu-pierdu nie zachwyci. Piszę tak, gdyż sam słysząc pierwszy raz za kindera „Master of Puppets” pomyślałem, że to stare dziadostwo i nie da się tego słuchać. Dziś płytka jest na półce, ale do tego trzeba było dojrzeć. Wracając jednak do tematu. Produkcja jest z pewnością na plus patrząc zupełnie obiektywnie. Chociaż czy to było trudne do osiągnięcia?…


Atmosfera

To (dla mnie) druga najważniejsza kwestia odnośnie albumów. Czy w płytę włożono serce i czerpano radość przy jej tworzeniu, czy była powita w bólach i wydana taśmowo, byleby powstała? Słucham wielu gównianych produkcji (zwłaszcza black metalowych), demek i kompilacji doceniając ich wartość artystyczną. Czy zatem bracia Cavalerowie stworzyli płytę na tzw. odwal się? Nie mogę powiedzieć, że tak. Nie mogę jednak powiedzieć też, że płyta jest w pełni autentyczna. Są różnice. Przykładem niech będzie chociaż „Crucifixion”. Utwór został okrojony z outra (10s mniej). „War” został skrócony. Inne utwory w cover-albumie zostały przedłużone np. „Empire Of The Damned” z oryginalnego 4:25 do 5:11 minut. Podobnie choćby z „The Curse”, krótkie 0:39 do 1:15 min. Niby to nic wielkiego, ale jednak to jest ingerencja w utwory i dlatego trudno je traktować jednoznacznie jako covery, bo mamy tutaj dość inwazyjny wpływ. W całości to nie przeszkadza, aż tak bardzo, ale istnieje taka delikatna, subtelna wręcz, różnica. Na szczęście warstwa liryczna pozostała bez większych zmian. Piszę większych, gdyż np. pierwszy utwór „Morbid Visions” posiada zwrotkę w oryginale „Cry preachers because your Gods have forgotten (…)” a u Braci Cavalerów mamy Cry fuckin’ preachers because your Gods have forgotten (…)” to taka ciekawostka, którą zauważyłem. Jest tym bardziej ciekawa, że takiego tekstu spodziewałbym się w oryginale. Najwidoczniej pozostała w nim niechęć do zorganizowanej religii, z którą się nadal obnosi. Niemniej jednak, nie znalazłem więcej zmian w warstwach lirycznych. Podsumowując obiektywnie ani jednemu, ani drugiemu nie można zarzucić, że nie chciano tutaj włożyć serca (choć są to inne „serca”). Pierwsze to autentyczna surowość i agresja szokująca w tamtych czasach, a drugie dopieszczone i unowocześnione agresywne brzmienie, które ponownie może (ale nie musi) zaskoczyć młodych słuchaczy.


Nowe utwory

Jak już wspomniałem, są dwa nowe kawałki. Dla „Morbid Visions” jest to „Bury The Dead”, a dla Bestial Devastation „Sexta Feira 13”.

Oba są dość krótkie. Kolejno 2:16 i 3:26 minuty. „Bury The Dead” to pasujący do konwencji albumu kawał ostrego metalu. W żaden sposób nie niweczy całości. Trochę gorzej z „Sexta Feira 13”. Bynajmniej nie dlatego, że jest to kołysanka. Co to, to nie. Natomiast jest jakby zbyt nowoczesny i, co najgorsze, po portugalsku. Nie żebym miał coś do tego języka, ale wszystkie inne utwory są po angielsku i ten tak trochę pasuje jak rodzynki w serniku (chyba, że ktoś lubi, ja nie). Oczywiście czepiam się, jednak burzy to całość mini-albumu.

Podsumowując: Czy są to złe albumy? Nie. Rzeczywiście Bracia Cavalerowie ładnie odświeżają te klasyki. Zatem misja wykonana. Czy te albumy były potrzebne? No i właśnie tutaj rozpoczyna się rozbieżność. Dla nas, starych pierdzieli odpowiedź jest jedna. Nie. Dla młodych słuchaczy? Jak najbardziej. Warto natomiast chociaż raz przesłuchać i sobie porównać. Może komuś, mam na myśli starszej daty słuchaczy, akurat się takie odświeżenie spodoba? Nie przeczę.

Mam jednak pewne obawy, co jeśli produkcje okażą się sukcesem finansowym, czy zatem inne kapele nie zaczną takiej polityki? Zamiast nagrywać coś nowego skupią się na nagrywaniu starych dzieł (zwłaszcza debiutów)? Gdyby tacy Tardy Brothers nagrali ponownie „Slowly We Rot” czy I Am Morbid nagrali „Altar of Madness” to byłoby dobre? Według mnie nie. Rozumiem sytuację, gdy np. Vader nagrał „Dark Age” na 25-lecie debiutu. Nie słucham, bo „The Ultimate Incantation” mi w zupełności wystarczy, ale rozumiem taki zabieg.

I ostatnie zdanie podsumowujące (wreszcie). Nie odmówię braciom Cavalerom udanego odświeżenia debiutu i mini-albumu pod względem technicznym, co może spowoduje, że ktoś młodszy zainteresuje się starszymi dziełami Sepultury (choć to raczej marzenia ściętej głowy). Dla starszych fanów metalu to może być ciekawostka, którą może sprawdzić lub nie.


ocena: -
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cavaleraconspiracy
Udostępnij:

4 grudnia 2023

Benediction – The Grand Leveller [1991]

Benediction - The Grand Leveller recenzja reviewZaledwie rok wystarczył muzykom Benediction, żeby dokonać olbrzymiego postępu i z kapeli topornej i z lekka nieporadniej przekształcić się w sprawnie miażdżącą maszynkę do deathmetalowego mięsa, którą można stawiać w jednym szeregu z Massacre i Grave. W dużym stopniu wynika to z tego, że Anglicy nauczyli się wreszcie grać na miarę swoich ambicji i świadomie operują dźwiękami, nie zostawiając niczego przypadkowi. Poza tym nie bez znaczenia jest to, że trafili na całkiem sensowne studio i producenta, który dobrze czuje ciężkie granie.

Na „Subconscious Terror” było słychać spory potencjał, jednak ograniczenia techniczno-sprzętowe nie pozwoliły zespołowi w pełni go uwolnić. Gdyby to się nie udało na The Grand Leveller, o Benediction pewnie mało kto by już dzisiaj pamiętał. Na szczęście drugi krążek Anglików przerasta debiut w każdym, nawet najmniejszym elemencie – jest żwawszy, bardziej dynamiczny, wyrazisty, chwytliwy, dużo zgrabniej zaaranżowany i ma o wiele więcej odcieni. Utwory są dopracowane, stosunkowo różnorodne, a dzięki czepliwym melodiom szybko zapadają w pamięć, choć pod względem klimatu wcale nie ustępują tym z „Subconscious Terror”. I co ważne – ich poziom jest na tyle wyrównany, że przy wyborze swoich ulubionych trzeba się chwilę zastanowić; ja, stawiam na „Jumping At Shadows” (bezsprzecznie największy hit z tej płyty), „Child Of Sin” i „Born In A Fever”.

Rozwój techniczny muzyków Benediction nie podlega dyskusji, bo słychać go od pierwszego kawałka, w którym dzieje się więcej, niż na całym debiucie (wiem, że przesadzam, ale intencje mam dobre). Gitarzyści sprawniej przebierają paluchami po gryfach, perkusista nauczył się urozmaicać tempa (już nie męczy się przy średnich, acz ciągle robi tu za najsłabsze ogniwo) i stosuje ciekawsze wzory, a i basman czasem się przebija na powierzchnię, stąd też całość nabrała trochę polotu. Oczywiście to, co prezentują członkowie Benediction, jest techniką czysto użytkową i o instrumentalnej ekwilibrystyce na The Grand Leveller nie ma mowy. Zresztą o przywiązaniu do prostych rozwiązań dobitnie świadczy cover Celtic Frost, który gładko wtopił się w autorski materiał zespołu.

Co więcej, na tym etapie już nikt już mógł zarzucić kapeli, że jej jedynym atutem są wokale. Ingram zastępując Greenway’a nie miał łatwego zadania, bo raz, że jego poprzednik błyszczał na tle kolegów, a teraz koledzy się podciągnęli, a dwa, że dorobił się dużego nazwiska, w związku z czym odbiorcy na pewno byli mu bardziej przychylni. Mimo to Dave udanie wpasował się w zespół, uzupełniając muzykę porządnymi rykami o trochę szerszej skali niż pomruki Barney’a.

To na The Grand Leveller wykrystalizował się prawdziwy, rozpoznawalny styl zespołu, a płyta, choć nie idealna, stanowi jedno z największych osiągnięć Benediction. Przynajmniej dla mnie to numer dwa w dyskografii Anglików.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Benedictionband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: