20 września 2024

Severe Torture – Torn From The Jaws Of Death [2024]

Severe Torture – Torn From The Jaws Of Death recenzja reviewRobienie sobie absurdalnie długich przerw między kolejnymi płytami to już chyba tradycja albo jakiś czelendż wśród holenderskich brutalistów, bo co i rusz któryś z nich budzi się z wydawniczej śpiączki i podejmuje walkę o drugą (trzecią, czwartą…) szansę. Severe Torture nie są tu żadnym wyjątkiem, ba! – w swoim lenistwie dorównują Disavowed czy Arsebreed. 14 lat robi spore wrażenie – zapytajcie Trynkiewicza. Zresztą nieważne, jak długo zespół tkwił w zawieszeniu, ważne, czy miał z czym powrócić. Dwanaście pierwszych sekund „The Death Of Everything” skutecznie rozwiewa wszystkie wątpliwości co do wartości Torn From The Jaws Of Death.

Gdybym zrobił szczegółową listę wymagań, jakie mogę mieć w stosunku do idealnej płyty Severe Torture, to po wielokrotnym i dość wnikliwym przemieleniu Torn From The Jaws Of Death odwróconego krzyżyka nie postawiłbym tylko przy jednym punkcie – wymiotnych vandrunenowskich wokalach. Niiiby w „Marked By Blood And Darkness” pojawiają się jakieś wrzaski, jednak są tak głęboko zakopane w miksie, że trudno w ogóle je wychwycić. Ale to szczegół. Cała reszta, dosłownie każdy pieprzony element, mi pasuje, wszystko jest tip-top, w odpowiednio dobranych proporcjach i chodzi jak w szwajcarskim zegarku, co wcale nie było takie oczywiste – wszak wiek robi swoje, a brutalny death metal pod względem fizycznym stawia przed wykonawcami niemałe wyzwania.

Po Severe Tortureabsolutnie nie słychać zmęczenia materiału (choć chyba trzeba brać poprawkę na nowego, młodszego perkmana, który się tu nie oszczędza); zespół napiera z równą werwą i brzmi równie świeżo, co dwie dekady wcześniej. Pomimo upływu lat styl Holendrów nie uległ znaczącym zmianom i sprowadza się do brutalnego death metalu zagranego z oldskulowym feelingiem, bardzo dużą dbałością o dynamikę kompozycji, chwytliwość riffów oraz różne fajne smaczki (choćby zacne melodyjne solówki), które urozmaicają bezlitosny łomot. Oczywiście zespół nie zamknął się całkowicie na obce wpływy, jednak korzysta z nich bardzo oszczędnie — m.in. odrobina blackowych gitar w utworze tytułowym czy podlatujący leciwym Immolation rozbudowany „Tear All The Flesh Off The Earth” — nie tracąc nic ze swojej tożsamości.

Torn From The Jaws Of Death to materiał precyzyjnie zagrany, mięsiście brzmiący, selektywnie wyprodukowany i wbrew pozorom dostatecznie zróżnicowany, żeby nie znudził się po kilkudziesięciu przesłuchaniach z rzędu. Severe Torture ani przez chwilę nie zdradzają, że przez długi czas byli poza obiegiem, więc tym bardziej należy docenić poziom tego krążka. U mnie ląduje w „top 3” zespołu.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

16 września 2024

David E. Gehlke – Obituary. Zastygli w czasie [2024]

David E. Gehlke - Obituary. Zastygli w czasie recenzja reviewObituary to bezsprzecznie jedna z najważniejszych nazw na deathmetalowej mapie świata; zespół pionierski, totalnie rozpoznawalny i wyjątkowo konsekwentny, którego płyty od samego początku stanowią kanon. To także jeden z trzech pierwszych zespołów, przez które zetknąłem się z tym gatunkiem. Nie mam zatem wątpliwości, że Amerykanie jak mało kto zasłużyli na obszerne (i ładne!) opracowanie. Doczekali się go w 2021, kiedy do obiegu trafiła książka „Turned Inside Out: The Official Story of Obituary” autorstwa Davida E. Gehlke. O polską edycję — pod nowym tytułem i ze zmienioną okładką — postarało się wydawnictwo In Rock.

Zastygli w czasie to całkiem zgrabne kompendium wiedzy na temat Obituary, choć może o nie do końca określonym targecie. Prawdziwych fanów na pewno zainteresują wspominki z czasów Executioner/Xecutioner, bo tematy tła historycznego/społecznego i więzów rodzinnych rzadko były poruszane/pogłębiane w wywiadach, a tu mamy przystępnie (i chronologicznie) wyłożone kto, gdzie, z kim, kiedy i dlaczego. Ta część książki wydaje mi się najbardziej wartościowa – obfituje w nieznane informacje i pozwala uporządkować sobie w głowie kilka kwestii. Od momentu zmiany szyldu na Obituary, pojawiają się treści dobrze znane, a ilość ciekawostek gwałtownie spada – i tak jest już do końca. Ta część wygląda na pisaną pod niezaznajomionych z tematem normików oraz tych, którzy zespół znają jedynie z nazwy. No i pod leni, którym nie chciało się uważnie śledzić tego, co Amerykanie robili przez długie lata, choć mienią się fanami.

Nie da się ukryć, że David E. Gehlke więcej uwagi i miejsca poświęcił Obituary sprzed zawieszenia działalności, późniejszy etap — a przynajmniej jego fragmenty — traktując trochę po macoszemu. Może to mieć związek z tym, że od „Frozen In Time” każdy miał dostęp do najświeższych informacji o zespole na wyciągnięcie myszy, a może z tym, że od powrotu panowie niczego spektakularnego nie nagrali. Ofiarą takiego lecenia po łebkach jest dvd „Live Xecution”, o którym w ogóle nie wspomniano – niewykluczone, że autor ma o nim takie samo zdanie, jak ja. Jako że Gehlke maglował Obituary podczas ich prac nad „Dying Of Everything”, o ostatniej płycie nie ma ani słowa, oprócz chybionego proroctwa, że będzie genialna.

Zastygli w czasie bazuje przede wszystkim na informacjach wyciągniętych od byłych i obecnych członków zespołu, muzyków z zaprzyjaźnionych kapel oraz paru osób z branży (Scott Burns, Andreas Marschall, Monte Conner…), z którymi Amerykanie współpracowali. Trzeba się zatem nastawić na dość suchy konkret, bez zwrotów akcji, pikantnych szczegółów i wielkich sensacji. W związku z tym lektura książki może być dla niektórych po prostu nudna, bo i Obituary w tematach pozamuzycznych są nudni, a jedyną dużą tajemnicę — związaną z wyrzuceniem Watkinsa — zachowali dla siebie. Zresztą, czego się spodziewać, po paru prostolinijnych kolesiach, którzy mocno stąpają po ziemi i nawet przy kultowym statusie nie zdradzają zapędów gwiazdorskich.

Za tłumaczenie Zastygli w czasie odpowiada Jakub Kozłowski, któremu wiele zarzucić nie można, choć mam nieodparte wrażenie, że całość dałoby się wygładzić stylistycznie i tym samym uczynić płynniejszą i przyjemniejszą w odbiorze. Mam tu na myśli szczególnie nagromadzenie fraz „brat Johna, Donald” i „brat Donalda, John”, które przecież można sprowadzić do „John” i „Donald” oraz używanie słowa „football” w kontekście biegania z jajowatą piłką pod pachą. Pod względem edytorskim jest zaskakująco czysto, ale uchowało się kilka błędów merytorycznych dotyczących innych zespołów.

Chociaż zawartość Zastygłych w czasie nie poszerza wiedzy o zespole w takim stopniu, w jakim by się chciało, to warto ją nabyć. To naprawdę fajne uzupełnienie dyskografii Obituary na półce. Jak to bywa w przypadku wydawnictw In Rock, tomisko wygląda efektownie, nawet mimo tego, że nie znalazło się w nim miejsce na wkładkę z kolorowymi zdjęciami.


demo
oficjalna strona wydawcy: inrock.pl
Udostępnij:

11 września 2024

Malignancy – …Discontinued [2024]

Malignancy - …Discontinued recenzja reviewRiffy zmieniające się jak w kalejdoskopie, tempa zmieniające się jak w kalejdoskopie, motywy zmieniające się jak w kalejdoskopie i oszalały, ledwie zespolony z muzyką growl… Zajebiście gęste struktury, mordercza intensywność i oblepiająca wszystko pierwotna brutalność sprawiają, że słuchacz jest fizycznie wyczerpany próbą ogarnięcia choćby małego wycinka tego, co wyczyniają Malignancy, że ma dość, że chce wziąć prysznic i się położyć. A to dopiero przeleciał pierwszy kawałek… Taaak, Amerykanie stają na głowach, żeby przeprawa z …Discontinued nie należała do najłatwiejszych.

Od premiery „Eugenics” minęło 12 długich lat wydawniczej posuchy — pomijam w tym miejscu zapchajdziury w postaci singielka, epki i ponownie nagranego debiutu — więc Malignancy nie mogli tak po prostu wyjść do fanów z byle czym, z jakimś banalnym napierdalankiem do rozpracowania na przestrzeni dwóch przesłuchań. Nie przy swojej renomie konkretnych pojebusów. No i cóż, o …Discontinued można wiele napisać, ale na pewno nie to, że zalatuje banałem. Ba, to najbardziej dewastująca pozycja w skromnej dyskografii zespołu, choć stylistycznie wcale nie odbiega znacząco od tego, co robili w przeszłości, jak również precyzją wykonania jednoznacznie nie deklasuje pierwszych płyt.

Od dawna wiadomo, do czego Amerykanie są zdolni, jakie mają umiejętności i w jakich ramach się poruszają, więc o zaskoczeniu z ich strony nie może być mowy. Członkowie Malignancy mają swój pomysł na brutalny i techniczny death metal, przez lata doprowadzili go do perfekcji, więc nic dziwnego, że się go trzymają. …Discontinued to 32 minuty charakterystycznie (nietypowo?) zagranej mega intensywnej miazgi, w której nie przewidziano ani dłuższej chwili na złapanie oddechu (z wyjątkiem niepotrzebnego intra w „Ancillary Biorhythms”), ani jakichkolwiek przystępnych patentów, których można by się bezpiecznie uczepić. Tak jak to zawsze było, muzyka zespołu w równym stopniu fascynuje i imponuje, co męczy i odbiera siły.

Główna różnica między tą płytą a poprzednimi dotyczy produkcji. Tym razem Malignancy uzyskali bardziej masywne i znacznie potężniejsze brzmienie przy zachowaniu wcześniejszej selektywności. Słychać każdy dźwięk, ale całość nie jest przesadnie sterylna i wypolerowana. Dzięki temu materiał przytłacza i sieje jeszcze większe spustoszenie w głowie słuchacza.

…Discontinued to kapitalny album, który z nawiązką wynagradza lata oczekiwania na jakiś sensowny ruch ze strony Malignancy. Amerykanie stworzyli płytę bez słabych punktów, która powinna być ozdobą kolekcji każdego brutalisty, choć na pewno nie jest dla każdego. Ja w każdym razie jestem pod dużym wrażeniem.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MalignancyOfficial
Udostępnij:

5 września 2024

Altar – Youth Against Christ [1994]

Altar - Youth Against Christ recenzja reviewHolendrzy z Altar potrzebowali aż czterech lat – choć tylko jednej, ale za to profesjonalnie przygotowanej demówki – żeby załapać się na kontrakt i zaprezentować światu swój debiutancki krążek. Trafili przy tym na okres przejściowy na niderlandzkiej scenie – weterani albo dawali sobie siana z graniem, albo zmieniali się nie do poznania, zaś prym zaczęły wieść kapele smutne, wolne, monotonne i – w swoim przekonaniu – progresywne. Wydawać by się mogło, że w takim towarzystwie dla Altar nie było miejsca, tymczasem zespół nie dość, że z przytupem zaznaczył swoją obecność, to od razu zgłosił pretensje do miejsca w czołówce największych ekstremistów.

Krótkie intro i… jazda! Na Youth Against Christ Holendrzy wyraźnie podkręcili tempo w stosunku do demówki, więc pierwsze takty „Throne Of Fire” naprawdę robią wrażenie, bo to już poziom agresji i intensywności znany z płyt Sinister, God Dethroned czy Deicide. W takich wyziewach Altar wydają się czuć najlepiej, bo i najlepiej im wychodzą, choć tak naprawdę to tylko proste, niemal grindowe napieprzanie na oślep, bez wielkiej finezji i polotu. Ważne, że czuć w tym zaangażowanie i chęć dania z siebie wszystkiego, co pozytywnie wpływa na odbiór takich partii. Nie samą sieczką jednak Altar żyje, bo już w pierwszym kawałku (zdecydowanie najlepszym) trafiają się pewne urozmaicenia (powiedzmy, że w stylu Unleashed, ale bez chwytliwości Szwedów), dzięki którym zespół unika monotonii.

Później bywa z tym niestety różnie. Holendrzy starają się udowodnić światu, że potrafią też zmiażdżyć zwolnieniami czy trochę zamieszać w ramach rozbudowanych struktur, ale średnio to wszystko przekonujące. Muzykom Altar brakuje wyczucia/pomysłów/umiejętności jak właściwie zagospodarować zwłaszcza te wolne fragmenty, więc uciekają się do najprostszych rozwiązań, które miejscami rażą topornością i fatalnie działają na dynamikę utworów. Przez to Youth Against Christ nie jest tak płynna, jak być powinna i momentami zamula. Sytuację mogłyby uratować wyraziste riffy albo wyeksponowane melodie, jednak w skali całego albumu jest ich stanowczo za mało. Skala albumu… no właśnie… Panowie z Altar mają niezrozumiałą dla mnie tendencję do przeciągania numerów na siłę i zapychania ich niezbyt rajcownymi/trafionymi pomysłami. To sprawia, że materiał jest za długi (48 minut) i pod koniec może już nużyć.

Youth Against Christ to nie tylko muzyka, ale i pewne treści… Przekaz płyty jest niemal karykaturalnie antychrześcijański – buntowniczy, wymierzony w boga, religię i jej orędowników. Już same tytułu w stylu „Jesus Is Dead!”, „Divorced From God”, „Cauterize The Church Council” czy „Hypochristianity” dają jasno do zrozumienia, że krzykacz Altar „do nieba nie chodzi, bo jest mu nie po drodze”… A czemuż to Edwin Kelder aż tak nie lubi chrześcijaństwa i wszelkich jego przejawów? Ano wychowywał się w małej wiosce o bardzo sztywnych, tradycyjnych wartościach, więc gdy tylko się usamodzielnił, postanowił wykrzyczeć (bo to nie jest tradycyjny growl) wszystko, co mu się nazbierało przez lata, a czego jego babcia z pewnością by nie pochwalała.

Brzmienie albumu trzyma całkiem niezły poziom, bo został zrealizowany w popularnym Franky's Recording Kitchen (czyli tam, gdzie chociażby debiut wspomnianego już God Dethroned), choć może nie do końca idealnie pasuje do stylu zespołu. Produkcja Youth Against Christ wydaje mi się zbyt czysta, wręcz sterylna, a dobrze by jej zrobiło trochę brudu znanego z demówki – na pewno wtedy zyskałaby na brutalności, a i w wolnych partiach byłoby więcej pożądanego mięcha.

Pierwszy krążek Altar to dla mnie jeden z wielu takich pół-klasyków albo klasyków małego kalibru. Wyrasta ponad przeciętność i wstydu jego twórcom nie przynosi, więc można go zarzucić raz na jakiś czas, jednak nie zawiera niczego, do czego można by wzdychać.


ocena: 6,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 sierpnia 2024

Chapel Of Disease – Echoes Of Light [2024]

Chapel Of Disease - Echoes Of Light recenzja reviewDłuuugą, krętą i dość zaskakującą drogę przeszli Chapel Of Disease od debiutu z 2012 do chwili obecnej – na przestrzeni tych kilkunastu lat zmienili się do tego stopnia, że w zasadzie możemy mówić o dwóch różnych zespołach, które — oprócz składu — praktycznie nie mają ze sobą punktów wspólnych. Podobnie radykalną transformacją przeszli swego czasu Tribulation; koniec końców artystycznie się obronili, jednak wśród fanów nie brakowało głosów oburzenia na takie praktyki. W przypadku Niemców skrajnych opinii będzie pewnie mniej — także dlatego, że nie są aż tak rozpoznawalni — choć jestem przekonany, że takowe muszą się pojawić.

Sprawa jest prosta – Echoes Of Light trzeba traktować jako ostateczne pożegnanie Chapel Of Disease z death metalem — czy ogólnie z ekstremą — na rzecz hmm… lekko progresywnego rocka/metalu z okazjonalnym hardrockowym przytupem, czyli muzyki melodyjnej, rozbudowanej i stonowanej, a miejscami również niezwykle nastrojowej. O korzeniach zespołu przypominają — a to i tak dość luźno — nieliczne przyspieszenia (w tym chwilka blastów w znakomitym „A Death Though No Loss”) oraz występujące w kilku kawałkach wrzaskliwe wokale. Stylistyczny przeskok w stosunku do poprzedniej płyty jest zatem dość wyraźny, jednak na pewno został dobrze przemyślany, bo materiał odznacza się większą wewnętrzną spójnością i lepszą płynnością niż „…And As We Have Seen The Storm, We Have Embraced The Eye”. Ja to kupuję, nawet więcej – w tym stylu Chapel Of Disease bardziej do mnie przemawiają, niż tym z dwóch pierwszych płyt. Nie oznacza to, że Niemcy dokonali cudu i wszystko jest cacy.

Do muzyki w zasadzie nie da się przyczepić – jest bardzo urozmaicona, ale nie przeładowana, pomysłowo zaaranżowana i świetnie zagrana; udanie skupia uwagę i zostaje w głowie, a do wielu jej fragmentów z przyjemnością się wraca. Z wokalami jest niestety gorzej – agresywne są zbyt agresywne i niekoniecznie pasują do takiego grania, zaś czyste są słabe, niepewnie wykonane i… też niekoniecznie pasują do takiego grania. Z dwojga złego lepiej wypadają wrzaski, bo w tym temacie Laurent Teubl przez lata nabrał doświadczenia, jednak na przyszłość musi poszukać kogoś z konkretnym głosem, kto nie mędzi i nie smęci. Swoją drogą zmiany w Chapel Of Disease są nieuniknione, bo po nagraniach Echoes Of Light skład zespołu kompletnie się posypał – nie zdziwiłbym się, gdyby poszło o „różnice artystyczne” i łagodzenie przekazu.

Jak nietrudno wywnioskować z powyższych akapitów, zagorzali miłośnicy wczesnego oblicza Chapel Of Disease mogą sobie Echoes Of Light bez żalu darować – szkoda nerwów. Ja natomiast z zainteresowaniem będę wypatrywał kolejnego materiału – już z wokalistą z prawdziwego zdarzenia. Laurent Teubl udowodnił, że najlepiej potrafi w utwory, więc niech się tego trzyma.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChapelOfDisease
Udostępnij:

24 sierpnia 2024

Necrophagia – Moribundis Grim [2024]

Necrophagia - Moribundis Grim recenzja reviewZombie zombiemu zombim – przytoczone tutaj powiedzonko nie jest przypadkowe, gdyż mamy do czynienia z albumem zespołu, którego wokalista nie żyje od 2018 roku. W ramach przypomnienia: Killjoy – frontman, głowa, serce i mózg amerykańskiej Necrophagii odszedł z tego świata przez zawał serca. Ostatnie dzieło „WhiteWorm Cathedral” wydane zostało w 2014 roku. 10 lat później dostajemy w łapska Moribundis Grim. Panie, jak tu się nie bać? Kto to nagrał? Komu to potrzebne? Z informacji wynika, że kilka utworów było już gotowych, wokale nagrane, a tam gdzie Killjoy nie zdążył, wokalu udzielić postanowił John McEntee znany z innej amerykańskiej kapeli death metalowej Incantation. Zatem sprawdźmy, jaki ten zombie jest niebezpieczny.

Moribundis Grim przedstawia nam 8 utworów. Dwa z nich to covery, jeden został przedstawiony na żywo w 2017 roku i tą wersję tutaj dostaniemy. Album jest krótki, nie przekracza 30 minut.

Pierwszy na ogień idzie cover Włocha Walter Rizzati’ego „The House by the Cemetery”. Film legendarnego reżysera Lucio Fulci’ego (zwanego też ojcem chrzestnym gore) pasuje idealnie jako „otwieracz”. Jest to też dość typowy zabieg Necrophagii. Mięso dostajemy na drugim utworze. Tytułowy „Moribundis Grim” to… typowy Killjoy w akcji. Słyszymy jego charakterystyczny, gardłowy skrzek pomieszany z growlem. Jakościowo również jest bardzo dobrze. Gorzej z drugim kawałkiem „Bleeding Torment”, w którym słychać już na wstępie, że jest to lepsza wersja demo odbiegająca od tytułowego utworu. Tutaj też usłyszymy wspierające wokale Johna. „Mental Decay” brzmi lepiej (choć bez szału i słychać pewne mankamenty) i pewnie dlatego ten utwór oraz tytułowy są singlami płyty Moribundis Grim. „Halloween 3” to drugi w zestawie cover (jak i nie-cover). Samhain to amerykański zespół, w którym śpiewa znany wokalista Glenn Danzig. Nagrali oni utwór „Halloween II”. Killjoy najwidoczniej postanowił pójść krok dalej i nagrać 3-cią część, której zespół sam nie nagrał. Jest to dość dziwny utwór, choć sam w sobie dość dobrze jakościowo nagrany, to mi nie podpadł. Sporo udziwnień i mało mięsa w tym death metalowym daniu. Niemniej, klimatu typowego dla Amerykanów odmówić nie można. Kolejny „The Wicked” to właśnie utwór nagrany na żywo. Jakość jest jaką sobie możemy wyobrazić nagrywając utwór chyba komórką gdzieś z boku (zwłaszcza wokal wydaje się gdzieś dalej). Nie jest najgorzej (w miarę dobra ta komórka), ale trudno ocenić taki utwór. Brzmi dość ciekawie i mógłby być z tego drugi dobry utwór obok tytułowego. „Scarecrows” wita nas klawiszami i piszczałkami swojego rodzaju. Bardziej to przypomina jakiś wstęp Eluveitie czy podobnego zespołu. Jedynie gitary przypominają, że to cięższe granie. Nie mamy tutaj wokali. Momentami usłyszymy fragmenty ze starych filmów. Ogólnie 3 minuty zapychacza. Album zamyka „Sundown”. Lekko ponad minutowy instrumental. Za wiele więcej o nim nie powiem, niż to, że jest. Ot, sobie coś tam zapętlone plumka, kończy się i tyle.

Podsumowując: Po fajnym otwarciu i naprawdę dobrym albumowym kawałku pikujemy w dół. Czy ten album jest potrzebny? Jak mawia klasyk; to zależy. Wielcy fani będą chcieli to mieć na półce z resztą dyskografii. Choćby Killjoy nagrał pierdy i rzygi, trzeba to mieć. Jeśli natomiast chodzi o fana death metalu, tę stówę lepiej przeznaczyć choćby na recenzowany przeze mnie „WhiteWorm Cathedral” i/lub mocniejszy trunek, wsłuchując się w ten album (lub poprzednie nagrania, bo złych nie ma), uczcić twórczość Killjoy’a. Oceny nie będzie, bo trudno oceniać zombie, które chodzi i je, a nie żyje. Kula w łeb i idziemy siekać dalej.

P.S. Okładka, jaka jest, każdy widzi. Ja osobiście nie wiem czy się śmiać, czy płakać.


ocena: -
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NecrophagiaOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 sierpnia 2024

Deicide – Banished By Sin [2024]

Deicide - Banished By Sin recenzja reviewKiedyś w końcu trzeba się pogodzić z tym, że w pewnym wieku pewne rzeczy przychodzą z pewnym trudem… Ot, choćby tworzenie i nagrywanie kolejnych płyt. Szczególnie gdy ma się ich w dorobku już kilkanaście, w tym parę takich, które od momentu premiery należą do ścisłego kanonu… Zmierzam do tego, że Deicide na stare lata wytracili impet i mają odczuwalny problem z kreatywnością, czego dowodem jest wydany po sześcioletniej przerwie Banished By Sin. Te lata oczekiwania nie byłyby niczym strasznym, gdyby tylko zostały wynagrodzone fanom dopracowanym i chłoszczącym po dupsku materiałem… A nowy album Amerykanów… cóż, może i jest dopracowany, ale z chłostaniem po dupie ma za dużo wspólnego.

Trzynasta płyta Deicide w oczywisty sposób różni się od poprzednich, choć zawiera także wiele charakterystycznych / znajomych / klasycznych elementów, które przesądzają o rozpoznawalnym stylu zespołu, a przynajmniej o tym, który utrzymuje się od „To Hell With God”. O rewolucji nie ma zatem mowy, o ewolucji niestety również, już raczej o regresie w stosunku do bardzo dobrego „Overtures Of Blasphemy”, bo spadek formy Amerykanów jest aż nadto wyraźny. Banished By Sin jest materiałem nieprzesadnie ekstremalnym, utrzymanym głównie w średnich tempach, wypchanym całym mnóstwem pozbawionych wyrazistości thrash’owych riffów oraz — dla przeciwwagi — efektownych solówek.

Słucha się tego przyzwoicie, może i z jakąś tam przyjemnością, ale… niewiele z tej płyty zostaje w głowie. Są tu naprawdę klawe fragmenty (wyborna trzepanka na zakończenie „The Light Defeated”, podjazdy pod „Once Upon The Cross” w „Bury Tthe Cross… With Your Christ” i „Ritual Defied”) i kilka mniej typowych rozwiązań, które potrafią na chwilę ucieszyć, jednak przeważają i ton całości nadają motywy i patenty wtórne, rozwodnione i pozbawione polotu, nijak nieprzystające do klasy i dorobku zespołu. Nawet wokale Bentona nie siedzą w muzyce tak dobrze, jak na poprzedniej płycie. Co znamienne, choć Banished By Sin miejscami jest dość melodyjna — albo sprawia takie wrażenie — to wcale nie jest chwytliwa. Nie ma tu ani jednego utworu, co do którego mógłbym prorokować, że zostanie hitem. Chyba do podobnego wniosku doszli sami Deicide (albo wydawca), bo ponadprzeciętna ilość singli śmierdzi mi próbą stworzenia przeboju metodą reminiscencji.

Czepianie się brzmienia kolejnych płyt Deicide to od lat już taka moja tradycja, więc i tym razem sobie nie odpuszczę. Banished By Sin zajmowali się bardzo doświadczeni i poważani w środowisku fachowcy, którzy w dodatku ponoć idealnie zrozumieli i wypełnili wizje Bentona… Wychodzi na to, że ja tych wizji ni w ząb nie kumam, bo w mojej opinii produkcja albumu nie dorównuje nawet „Insineratehymn”. Selektywność selektywnością (mocno przebija się bas), ale całości, a już zwłaszcza gitarom, brakuje objętości, mięsa i brutalności. W przypadku perkusji do szału doprowadza mnie brzmienie blach – albo cykają (ride), albo szeleszczą (hi-hat). Przez takie zabiegi i tak już niezbyt rzeźnicza muzyka tylko straciła na mocy. Kurwa, czy to problem podpytać o telefon do Rutana i zrobić deathmetalową produkcję z prawdziwego zdarzenia?!

Dałem sobie kilka miesięcy na oswojenie się z Banished By Sin, na poznanie tej płyty i hmm… przekonanie się do niej. I cóż – albo to za mało czasu, albo nie ma się do czego przekonywać, bo dalej nie słyszę w tym materiale nic — no, może poza solówkami — co by sprawiało, że chce się do niego wracać. Świadomie czy nie, ocenę pewnie zawyżyłem.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide/

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

12 sierpnia 2024

Transcendence – Towards Obscurities Beyond [2020]

Transcendence - Towards Obscurities Beyond recenzja reviewKiedy przyplącze mi się coś takiego jak Transcendence, zachodzę w głowę, czemu ludziom chce się zakładać (i utrzymywać przy życiu) podobne zespoły. Czy rynek naprawdę jest aż tak chłonny i przyjmie nieograniczoną ilość takich samych, już od wieeelu lat nic nie wnoszących kapel? Najwyraźniej tak, choć nie ma to żadnego logicznego wytłumaczenia, bo potencjał takiego grania — swoją drogą i tak niewielki — został wyczerpany około 1995 roku, a wszystko, co powstało później, to zabawa w kalkomanię. O jakim stylu mowa?

Dobrze zgadujecie, Towards Obscurities Beyond to rozwrzeszczany i melodyjny death/black z licznymi thrash’woymi naleciałościami. Muzyka wtórna, przewidywalna i straszliwie schematyczna, choć zagrana sprawnie i wyprodukowana bez żadnej fuszerki. Nie wydaje mi się, żeby Transcendence zaproponowali na debiucie cokolwiek od siebie, trzeba jednak im oddać, że czasem potrafią stworzyć pozory czegoś hmm… na pewno nie ambitnego, ale chociaż wykraczającego poza oklepany kanon. Mam tu na myśli przede wszystkim riffy ewidentnie inspirowane klasycznym death metalem z Florydy, w tym ten pierwszy w „Infernal Resurrection”, który udanie robi za wabik na oldskulowców. Drugim elementem odróżniającym Transcendence od jakichś 72% podobnych kapel są podwójne wokale na modłę Carcass ze środkowego okresu. Pomysł sam w sobie był dobry, jednak ich balans i wykonanie pozostawiają wiele do życzenia.

Poza tymi dwoma mniej lub bardziej istotnymi detalami zawartość Towards Obscurities Beyond sprowadza się do zbieraniny riffów, rytmów, melodii i zagrywek typowych dla Dissection, At The Gates, Necrophobic, Sacramentum oraz wielu, naprawdę wieeelu podobnych kapel. Nawet jeśli ktoś na co dzień unika takiego grania, to i tak na debiucie Transcendence usłyszy same znajome patenty – zarówno te lepsze, jak i gorsze. Ja na plus muszę zaliczyć Amerykanom rozsądną objętość materiału (35 minut), całkiem przekonujące fragmenty z blastowaniem, brak czystych wokali oraz to, że akustycznego wstępu do „Drowned Screams Of The Departed Souls” nie rozwinęli w pseudofolkowe pitolonko, choć chyba ich korciło.

W ramach stylu, jaki obrali Amerykanie, na Towards Obscurities Beyond wszystko się zgadza, o zdradzie ideałów nie ma mowy, jednak pomimo paru przebłysków dalej nie jest to styl dla mnie, stąd też na tej płycie pewnie zakończy się moja przygoda z Transcendence.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/transcendenceinfernal
Udostępnij:

6 sierpnia 2024

Decomposed – Hope Finally Died [1993]

Decomposed - Hope Finally Died recenzja reviewW czasach obecnych upałów (gdy piszę te słowa jest 35 stopni) sposobów na ochłodzenie jest kilka. Na przykład można się zapakować do lodówki lub zdjąć z siebie skórę. Można też zapuścić w głośnikach nuty, które zmrożą nam krew w żyłach. I właśnie ten trzeci sposób postanowiłem wykorzystać, wracając niejako do trochę zakurzonego kącika zespołów i albumów wartych zapoznania się i zrecenzowania.

Tak też jest w przypadku angielskiego Decomposed i jedynego albumu Hope Finally Died…. Myślę, że same nazwy w bardzo przejrzysty sposób mówią nam, z czym będziemy mieć do czynienia. Doom/death z początku lat ‘90, a dokładniej z 1993. Album został wznowiony przez Candlelight Records w 2015 roku.

Z czym ten smutek, śmierć i rozpacz się zjada? Ano z trwającym lekko ponad 40 minut 7 daniami. Zatem jak przystało na doom metal, utwory są dość długie. Dodatkowo dwa z nich to instrumentalne kawałki i to też niekrótkie. Chciałbym również zaznaczyć, że choć fanem czystego doom metalu nie jestem, zawsze lubiłem tematykę poruszaną przez ten gatunek. Niestety sama muzyka nigdy do mnie nie trafiła. Dlatego też takie zacne połączenie z death metalem to strzał w ryj. Przejdźmy zatem do mięsa!

Album wita nas utworem „Inscriptions”. Ponad 7-minutową cegłą, sprawnie przedstawiając nam śmierć nadziei. Pomimo długości nie ma mowy o nudzie. Muzycy bardzo zgrabnie mieszają gatunki, raz to zwalniając do przysłowiowego walca, by potem przyśpieszyć. Wokal Harrego Armstronga to zaiste głębokie i mocne doznanie. Żonglerkę gatunkami jeszcze wydatniej usłyszymy w drugim utworze „Taste The Dying” i to podchodzi już pod mistrzostwo. Track ani na sekundę nie traci ze spójności oraz dynamiki, co przy takim połączeniu wydaje się niezwykle trudne. „Falling Apart” zwalania nieco tempo oddając wrażenie prawdziwego rozpadania się, by przy końcu proces ten przyśpieszyć podwójną stópką. Kontynuuje to „At Rest” z długą solówką, niejako przygotowujący nas na następny kawałek. Piątka to pierwszy instrumentalny utwór. Prawie 6 i pół minut muzyki. Jak tego się słucha? Interesująco. Słychać, że panowie pomysłów w głowie mieli sporo i wiedzieli jak poprowadzić utwór. Usłyszymy tu zarówno metalowe brzmienia, jak i gitarę klasyczną czy też mroczne szepty. Pomysłowo, a fach i w gitarach i perce był, zatem te ponad 6 minut mija błyskawicznie. Następny utwór to „Procession (Of The Undertakers)”, a jaka procesja jest, każdy raczej wie. Na wyścig się nie nadaje (A może jednak? Czas i gracja podczas biegu…), zatem i utwór jest najwolniejszy. Co nie oznacza, że nie ma swojego przyśpieszenia. Zamykający album „(Forever) Lying In State” to ponad 3-minutowe pożegnanie się z nadzieją. Bez perki, bez gitar elektrycznych i growlu. Dostajemy tutaj gitarę klasyczną. Zakończenie zaiste nad grobem nadziei, która nareszcie umarła.

Podsumowując: te ponad 40 minut to bez wątpienia świetny materiał. Dodatkowo produkcja jak na rok 1993 jest bardzo dobra. Nie można się przyczepić do instrumentarium czy miksów. Warto też przyjrzeć się bliżej zespołowi. Po wydaniu tego dzieła Anglicy przemianują zespół na Collapse, zrywając również ze stylem Decomposed. Collapse to progresywny metal, lecz widać w tym gatunku nie dane im było ruszyć, gdyż po demku zakończyli działalność. Możemy tylko wyobrażać sobie, co by było gdyby… może to i lepiej, że nadszedł koniec? Może lepiej wydać jedno super dzieło i zejść ze sceny? To już pozostawiam Wam do oceny. Wszakże wiem jedno – Hope Finally Died… to album z którym cholernie warto się zapoznać. Nawet, jeśli ktoś nie jest mega fanem doom metalu, tak jak ja, będzie tworem Decomposed urzeczony.


ocena: 8,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/decomposeduk
Udostępnij:

2 sierpnia 2024

Winter – Into Darkness [1990]

Winter - Into Darkness recenzja reviewPod koniec lat 80. XX wieku zdecydowana większość nowo powstających deathmetalowych kapel prześcigała się w generowaniu coraz to większych wyziewów – byle szybciej, byle głośniej, byle gęściej, no i możliwie diabelsko. Na przeciwnym, w dodatku baaardzo odległym biegunie byli natomiast kolesie z Winter, którzy doprowadzili doom/death (umownie – bo sami nie chcieli podpadać pod jakąkolwiek kategorię) do swoistego ekstremum. O ile jedyne demo zespołu było li tylko dość udanym trybutem dla Celtic Frost podanym w slo-mo, tak debiutancki Into Darkness już ostro namieszał na scenie, bo Amerykanie przesunęli granice tego, jak wolno można zagrać.

Album otwiera znakomity numer instrumentalny – potwornie ciężki i hipnotyzujący, z udręczonymi riffami, relatywnie urozmaiconą pracą perkusji i naprawdę chorą wibracją, która skutecznie ryje banię i zniechęca do wypatrywania jakiegokolwiek światełka w tunelu. Użycie klawiszy i paru studyjnych efektów sprawiło, że na tle pozostałych utworów „Oppression Freedom / Oppression” brzmi niemal awangardowo, choć formalnie ze wszystkich jest chyba najprostszy, a już na pewno najmniej w nim… muzyki. Zupełnie inne odczucia przynosi następny w kolejności „Servants Of The Warsmen”, który niemal w każdym aspekcie jednoznacznie nawiązuje do przytupów z „To Mega Therion”, tylko oczywiście w ostro spowolnionej wersji. Wiadomo, niezbyt toto oryginalne — nawet wokal Almana do złudzenia przypomina Fischera, jeśli akurat nie podchodzi pod Reiferta… — ale wprowadza odrobinę dynamiki, melodii, bardziej tradycyjnych struktur i przewidywalności.

Na Into Darkness Amerykanie mieszają te dwa podejścia/schematy i całkiem płynnie przechodzą od totalnych dołów i mielenia dwóch dźwięków przez minutę do klasycznej celticfrostowej łupanki w średnio-wolnych tempach (największe zrywy są w „Destiny” i tytułowym – i to one czynią z Winter zespół po części deathmetalowy), co nadaje całości niezbędnej różnorodności, nigdy jednak nie wychodzą poza ramy muzyki bardzo ciężkiej, prostej i wgniatającej. Pomimo iż w utworach długimi minutami w zasadzie niewiele (albo i nic…) się dzieje, zawartość albumu niesamowicie absorbuje uwagę i nie pozwala się od siebie oderwać; trzy kwadranse mijają niepostrzeżenie, zaś kolejne przesłuchania „robią się” same. Duża w tym zasługa zajebiście gęstego i przytłaczającego klimatu, który Winter utrzymują od pierwszych do ostatnich sekund materiału.

Strona techniczna Into Darkness po prostu spełnia swoje zadanie – choć jest pozbawiona jakichkolwiek wodotrysków, to w żaden sposób nie utrudnia odbioru muzyki. Całość brzmi naprawdę ciężko, naturalnie, selektywnie i ma odpowiednią głębię, dzięki czemu każdy dźwięk żyje własnym życiem. A potem umiera ze zmęczenia i starości – co najlepiej słychać, kiedy ma się słuchawki wciśnięte na głowę.

Winter stworzyli na debiucie nową jakość jeśli chodzi o doom/death (czy jak to chcecie nazwać), a przy okazji doszli do punktu, w którym określenie „muzyka rozrywkowa” traci swój sens. Na Into Darkness traci go, kurwa, bezapelacyjnie.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Winter.NY.official/

podobne płyty:

Udostępnij: