25 listopada 2023

Nordor – Honoris Causa – Τιμής ένεκεν [2008]

Nordor - Honoris Causa - Τιμής ένεκεν [2008] recenzja reviewGrecki zespół, ale wydany przez niszową polską wytwórnię o nazwie trudnej do wymówienia, Honoris Causa – w-tym-Heineken (dla niepoznaki napisany po grecku), daje po garach rockowymi gitarami, grubym basem i szaleńczymi popisami melodyjnymi z domieszką Grindcore. Ponadto pojawiają się wstawki instrumentalne między każdym utworem, nie inaczej jak było to w Acheron.

Nordor jednak poza jakimiś dziwnymi rytuałami w midi/keyboardzie dorzuca jeszcze takie rzeczy, jak atmosferyczne serenady solówkowe do księżyca, delikatny ambient, czy wręcz jakieś wstawki etniczne nie inaczej jak to robił Nile, np. w „Condemned to Be Acquainted With”. Niektóre z tych przejściówek na dobrą sprawę można by zaklasyfikować jako pełnoprawne utwory, ale bez wokalu. Zdarza się czasem też głupawy śmieszek jak w „For the Strength”, który raczej przyprawi ludzi o zażenowanie. Jest jednak różnorodność, dzięki czemu płyta nie nudzi.

Za główną wadę tej produkcji bym uznał wokal – ni to growl, ni to skrzek, trochę szeptania i dużo pogłosu, co sprawia, że brzmi trochę to nieporadne i bez mocy. Koleś głównie wykrzykuje rytmiczne frazy w rytm riffów, podobnie jak Nergal, tylko wolniej. Mała ciekawostka: płyta się kończy tak samo jak się zaczyna, tworząc w ten sposób zapętlenie.

Program składa się aż z 17 numerów, ale żaden z tracków nie przekracza zbyt wiele poza 2 minuty, co daje nam razem, zgadliście, jakieś 36 minut szybkiej jazdy. Całościowo się to prezentuje jako zgrabny kawałek ceremonii okultystycznej zarówno dla mniej wybrednych maniaków, takich jak ja, jak i również i koneserów, co to się nie boją zrelaksować.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/666NORDOR666
Udostępnij:

22 listopada 2023

Blood Incantation – Timewave Zero [2022]

Blood Incantation - Timewave Zero recenzja reviewCzterech niezaprzeczalnie utalentowanych muzyków, tona drogiego sprzętu, rok wytężonych prac… Tyle zachodu tylko po to, żeby zarejestrować trzy, trwające łącznie 68 minut… intra. W ramach eksperymentów, czy na co ich tam naszło pod wpływem tego i owego, Blood Incantation poszli w ambient. Timewave Zero to zestaw ciągnących się w nieskończoność (słowo-klucz?) klawiszowych plam, szumów, plumknięć, kilku smyrnięć akustyka i tym podobnych ambitnych środków artystycznych, które do mnie zwyczajnie nie trafiają.

Z kronikarskiego/recenzenckiego obowiązku uściślę tylko, że wspomniany rok Blood Incantation dłubali jedynie przy dwóch pierwszych intrach (którym dorobiono cuś w rodzaju zalatujących niuejdżem „wizualizacji” w wersji na blureja – usypiają jak seans „Eternals”), trzecie, najdłuższe, jest natomiast rezultatem improwizacji w studiu. Czy zatem są między nimi jakieś wyczuwalne różnice? Eee, no nie. Wszystko sprowadza się do paru bliźniaczo podobnych zapętlonych motywów (to chyba za duże słowo), klawiszowych plam, szumów, plumknięć, kilku smyrnięć akustyka… i tak dalej, przez 68 minut. Nie wiem, czy w większym stopniu mnie to nudzi, czy irytuje, bo przez tyle czasu nic się tu nie dzieje.

Jeśli cenicie dotychczasowy deathmetalowy dorobek Blood Incantation, z szacunku do zespołu (i własnego portfela) Timewave Zero możecie sobie darować. Ani to ciekawe, ani udane, ani tym bardziej potrzebne. Ja daję temu pół punku, choć tak naprawdę nie ma tu czego oceniać.


ocena: 0,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/BloodIncantationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 listopada 2023

Infestdead – Satanic Serenades [2016]

Infestdead - Satanic Serenades recenzja reviewPrzejdźmy do rzeczy, to jest kolekcja obu płyt Infestdead + epka. Nie zdobędziecie oryginałów, chyba że na allegro, za ciężkie pieniądze. Nie mam też ochoty recenzować każdej z płyty z osobna, bo są do siebie podobne. Tak więc dostaniecie recenzje dwóch płyt w cenie jednej.

Infestdead to kolejny z wielu projektów Dana Swanö, wraz z Andreasem Axelssonem na wokalu. Jakby nie patrzeć, jest to powiązane z Edge of Sanity, z tą różnicą, że mamy do czynienia z tributem dla Deicide. Oczywiście, jest to szwedzkie, a co za tym idzie, wolniejsze i bardziej swojskie, ale tak, dostajemy tutaj antychrześcijańskie hymny zrobione w bardzo zapomnianej formie, jeśli mówimy o Death Metalu jako sztuce.

I okej, płyta z ’97 i ’99 roku, to nie ten sam poziom kultu, co płyty z lat ’90-94 i można się czepiać perkusji, bo brzmi nieco jakby była zaprogramowana, choć Dan jak najbardziej potrafi grać też na perce, poza gitarami… Tak więc wbrew roku wydania, zaliczyłbym to do oldskulu.

Teksty są wyjątkowo prześmiewcze i satyryczne, wśród tytułów są takie smaczki jak „Evil2” (zło do kwadratu), „Antichristian Song #37”, „Christinsanity”, tak więc walenie w wyznawców boga, ale z jajem. Były też niby jakieś problemy, przez które „Christian Genocide” musiało zmienić nazwę na „Bestial Genocide”. Ogólnie niby nic odkrywczego, ale wbrew pozorom, jest to napisane ciętym, inteligentnym językiem. Sam projekt powstał nieco na zasadzie beki, bo Dan sobie zrobił riffa w starym klimacie sam dla siebie i poszło to na jakąś kompilację i spodobało się to ludziom na tyle mocno, że zaraz dostał zamówienie na pełną płytę. A potem na kolejną…

A ponieważ omawiam dwie płyty naraz, to w dużym skrócie „JesuSatan” jest tą lepszą płytą, gdzie koncept i talent został uwypuklony w pełni, a „Hellfuck” to była zaledwie rozgrzewka. Nie żeby coś tam brakowało, ale widać to już po samej ilości utworów – drugi album ma ich 12, a pierwszy 23 + 6 bonusów z epki. I „JesuSatan” jest bardziej dopracowany i bez zbędnego pieprzenia.

Mi osobiście bardzo brakuje grup, które potrafiłyby naśladować Deicide. Zbyt często mamy do czynienia z kalką Morbid Angel, Death, Autopsy, Obituary, Suffocation, a za rzadko ktoś potrafi przyBentonować czy też przyGlennić (jak kto woli). Innymi słowy, wypadałoby, abyście mieli ten materiał opanowany w jednym palcu. To jest ta prawdziwa biblia Death Metalu, jego podstawa i jakakolwiek ignorancja, brak niewiedzy, nie jest wytłumaczeniem. Tak więc w poniedziałek robię klasówkę i będę przepytywać z poszczególnych utworów. Proszę się przygotować.


ocena: 9/10
mutant
Udostępnij:

16 listopada 2023

Gridlink – Coronet Juniper [2023]

Gridlink - Coronet Juniper recenzja reviewGridlink zakończyli działalność niedługo po wydaniu „Longhena”, ale nie miałem im tego za złe. Wszak zrobili tyle dobrego dla światowej kultury, że stali się boscy i nietykalni, więc wybaczyłbym im nawet udział w „Tańcu z gwiazdami”. Nie liczyłem też na ich powrót, bo jak mało kto – nie musieli niczego udowadniać. Wszak zrobili tyle dobrego dla światowej kultury i tak dalej… A tu niespodzianka, najwyraźniej Takafumi Matsubara nie do końca realizował się w innych projektach, bo w końcu poczuł potrzebę ponownego zebrania zespołu do kupy. Nie śmiałbym prosić o więcej.

W stosunku do Coronet Juniper nie miałem żadnych konkretnych oczekiwań, bo i po co – oczywistą oczywistością było, że czwarta płyta Gridlink zostawi po sobie jedynie zgliszcza, że pozamiata ewentualną konkurencję, że w momencie premiery trafi do kanonu gatunku i będzie wspominana przez lata… Tak po cichu liczyłem tylko na to, że album będzie „długi”, może nawet i dwudziestominutowy… No i proszę – wszystko się sprawdziło! To doskonały materiał w totalnie rozpoznawalnym i w sumie niepodrabialnym stylu, którego zgłębienie zajmuje sporo czasu, ale i dostarcza mnóstwo radości.

Każdy z jedenastu utworów zawiera od groma fenomenalnych i często zaskakujących pomysłów, na które wpaść mógł tylko Takafumi Matsubara z kolegami. Każdy też jest osobnym, wyrazistym tworem, który wnosi coś istotnego do całości. Wszystkie natomiast są imponująco spójne, choć niekoniecznie łączą się w oczywisty/przewidywalny sposób. Muzycy Gridlink utrzymali zatrważająco wysoki poziom „Longhena”, co oznacza, że przez większość czasu płyta jest niemal absurdalnie szybka, niesamowicie intensywna, szalenie zróżnicowana, technicznie pokombinowana i nie trzyma się żadnych sztywnych ram. Coronet Juniper jest prawdziwie bezkompromisowa i wręcz kipi od rozsadzających ją od środka emocji, a jednocześnie przewijają się w niej dźwięki po prostu piękne, które z pozoru do niczego tu nie pasują. Poza tym album nie traci niczego z selektywności nawet w najbardziej zakręconych fragmentach.

Liderzy oryginalnego grindu powrócili na tron (na którym była tabliczka „zarezerwowane”) w wielkim stylu, więc każdy, kto mieni się miłośnikiem DOBREJ MUZYKI, powinien się jak najszybciej zapoznać z zawartością Coronet Juniper. Ten krążek koniecznie trzeba mieć w kolekcji i słuchać go do upadłego, bo kto wie, czy Gridlink zaraz się znowu nie rozpadną. I tym razem nie miałbym im tego za złe. Wszak zrobili tyle dobrego dla światowej kultury i tak dalej…


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GridLink512
Udostępnij:

13 listopada 2023

Criminal Element – Criminal Crime Time [2015]

Criminal Element - Criminal Crime Time recenzja reviewIstnieją takie grupy, które miały tak duży przemiał członków, że potrafią potem po wyrzuceniu z macierzystej kapeli zakładać własne zespoły. Tak było np. z Malevolent Creation, In Flames, czy właśnie Dying Fetus, którego ex-muzycy zebrali się razem i stworzyli mocno uliczny, gangusowo-patusowy projekt.

Normalnie, to ja się zżymam na takie klimaty i też nie ukrywam, że pierwsze odsłuchy trzeciej płyty kryminalistów potraktowałem z pobłażaniem. Ot prymitywne granie z nieco hardkorowym klimatem. No ale niestety, im dalej las, tym więcej drzew. Jak to czasami bywa, niektóre rzeczy zyskują przy bliższym poznaniu i nawet po początkowej niechęci zaczyna się do czegoś wracać.

Jest tu jak najbardziej obecny duch Dying Fetus, przefiltrowany przez Napalm Death i trochę tej starej Sepultury. Pierwsze co zaczęło mi się podobać to solówki, bo bardzo sprytnie komplementują riffy i prowadzą za rękę słuchacza poprzez poszczególne części składowe utworu. Jest też i głośno plumkający bas, choć może to przez brzmienie gitar, które przywodzi na myśl późne lata ’80, wczesne ’90. Riffy trzymają się jednego, określonego stylu, ale starają się jako tako urozmaicać różnymi tempami.

Płyta tworzy pewną spójną całość (nie mylić z monotonnością) i zdaje się mieć jakiś przewodni koncept, który opisuje jakieś, nazwijmy to, „kwestie systemu więziennego” i porównania takowego systemu do U.S.A. jako całości. Całość trwa zaledwie 31 minut, więc nie ma większego ryzyka wypalenia się, choć muza pod koniec już trochę traci na energii i zdarza się jedna balladka.

Ogólnie jest to płytka do potupania nóżką i zażycia czegoś relaksacyjnego. Można też się wyłożyć na leżaczku i puścić w wakacje, co też gorąco polecam.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CriminalElementDC
Udostępnij:

10 listopada 2023

Rebaelliun – Under The Sign Of Rebellion [2023]

Rebaelliun - Under The Sign Of Rebellion recenzja reviewZacznę od tego, że sam fakt kontynuowania działalności Rebaelliun bez Fabiano od początku uważałem za absurdalny. Przez lata to właśnie on był pierwszoplanową postacią w zespole i odpowiadał za utrzymanie właściwego kursu, więc nie wyobrażałem sobie, jak by to niby miało wyglądać bez niego. Pytania o sens dalszego grania pod tą nazwą pogłębiła śmierć basisty – dla większości ludzi byłby to jasny sygnał, żeby wreszcie dać sobie siana. O dziwo perkusista Sandro Moreira postanowił ciągnąć ten wózek dalej z, jak się okazało, całkiem przyzwoitym rezultatem.

Tytuł płyty i jej okładka jednoznacznie sugerują, że nie ma się co nastawiać na nową jakość czy eksperymenty w wykonaniu Brazylijczyków – Under The Sign Of Rebellion zrywa z irytującym niedookreśleniem (czy tam próbą unowocześnienia stylu – do dziś nie wiem) „The Hell’s Decrees” i przynosi nam niecałe 40 minut muzyki, z jakiej Rebaelliun zasłynęli w końcówce lat 90. Oczywiście materiał poziomem kompozycji czy nawet stopniem ekstremalności nie dorasta do klasycznych już dokonań zespołu, ale momentami naprawdę może się podobać, głównie dlatego, że po prostu słychać w nim ducha Rebaelliun, a nie zlepek przypadkowych dźwięków, które można przypisać każdemu.

Zespół z powodzeniem korzysta ze swoich starych patentów, uzupełniając je jeszcze starszymi, obcego pochodzenia, które robią trochę zamieszania, bo odwołują się niemal do prehistorii death metalu albo jego kalekich lokalnych odmian. Nie za bardzo wiem jak to traktować (specyficznie pojmowany ukłon dla oldskula?), bo gdzieniegdzie, zwłaszcza w solówkach, wkrada się jakaś taka hmm… techniczna nieporadność, która nie przystoi tak doświadczonym muzykom. W ten sposób obok typowych dla dawnego Rebaelliun chwytliwych riffów i fajnej jazdy na blastach pojawiają się klisze i straszne banały, których obecność naprawdę trudno uzasadnić, no i które nikogo na glebę nie powalą.

Poza stylem, Under The Sign Of Rebellion od „The Hell’s Decrees” różni podejście do produkcji. Czwarta płyta Brazylijczyków brzmi niezbyt okazale (a mniej oględnie – najsłabiej ze wszystkich) – dźwięk jest surowy i ewidentnie niedopieszczony, ale nawet nieźle pasuje do raczej prostej i bezpośredniej muzyki, nadaje jej jeszcze bardziej pierwotnego/podziemnego charakteru. Swoją drogą bardzo podobnie brzmiała większość deathmetalowych brazylijskich kapel, które dwie dekady temu pozazdrościły Krisiun sukcesu.

Jak to wynika z powyższego tekstu, Under The Sign Of Rebellion dupy nie urywa. To dość przyjemna w odbiorze płytka, choć nie do końca wiem, dla kogo. Fani Rebaelliun to, co najlepsze, mają już na półkach i taki, co najwyżej, średniak nie jest im do szczęścia niezbędny. Natomiast ewentualni nowi mogą tu znaleźć za mało argumentów, żeby zagłębić się w przeszłość kapeli.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Rebaelliun

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

7 listopada 2023

Apocalyptica – Cult [2000]

Apocalyptica - Cult recenzja reviewUwielbiam muzykę klasyczną. Zaczęło się od seksownej Azjatki Vanessa Mae (polecam użyć googleimage). Zakochałem się w Schubercie, Czajkowskim, Mozarcie (choć on robił tylko covery), Beethovenie (ale to był przechuj, najlepsze rzeczy robił jak stracił słuch), Chopinie, Vivaldim i tak kurwa dalej. Chopin to w ogóle klasyk, jeśli chodzi o nasz klimat, czyli smutny fortepian we wszystkim.

Promowanie muzyki poważnej w tak trudnym gatunku jak Metal to banał, bo to jest ta sama muzyka tak naprawdę, tylko my lubimy walić gitarami, zamiast pierdołami. Weź chłopie puść sobie Mayhem, Burzum, Marduk, Immortal. Morbid Angel, Deicide, Pestilence, Death, Atheist, Sadus, Dark Angel i puść wyżej wymienonych. To jest to samo. Te same przejścia, ten sam rytm, melodie.

Ale jest problem. Może i jestem kurde intelygentny i może wiem o co kaman, ale czy inni ludzie wiedzom? I tak sobie słucham głównego bohatera recenzji i jestem wkurwiony. Słynni bohaterzy, co to kowerowali Metallicę (no naprawdę wielki wyczyn), ale nigdy nic nie stworzyli czegoś od SIEBIE.

To jest marnotrawstwo talentu, bo potrafią zrobić naprawdę dobrą sztukę. „Hope” czy „Path” to jest dobry przykład tego, CZYM może być muzyka klasyczna, to są doznania, jakich nigdy nie poznasz gdzie indziej, ale to jest wszystko za mało. Weźmy losową płytę metalową. „Father Befouled”, „Occulsed”, „Gruesome”, „Skeletal Remains”, „Faceless Burial”, „Hath”. Itp itd. One mają ten sam talent i są techniczne, ale idą dużo dalej niż muzyka klasyczna.

Na pewnym etapie, muzyka Metalowa przewyższa muzykę klasyczną, bo ma więcej zmian, przejść i riffów. Ale nie stara się nikomu podobać. Po prostu istnieje i nie czeka na żadnego odbiorcę. Trochę jak smród w windzie, co to przeszkadza, ale nikt nie podniesie.

Ale, sęk w tym, że jak zjebię tą płytę, to zniechęcę ludzi do muzyki klasycznej i nikt nie sięgnie po Schuberta. Z drugiej strony, jako że wiem o co chodzi, to trudno mi być w podziwie nad tym, co usłyszałem od strony Apocalipticy. Zwłaszcza, że jest to niewykorzystany potencjał.

Cieszę się, że przestano promować taką muzykę na siłę, co nie znaczy, że jestem zadowolony z braku muzyki klasycznej w ogóle. To trzeba promować, ale warto byłoby nie bać się dobrych zespołów technicznie. Skoro takie gówno jak Amputated umiało zrobić piosenkę z gwiazdami Pop, to dlaczego Monstrosity nie miałoby zrobić czegoś, co by rozwaliło mózg.

Ale do tego trzeba odpowiedniej zachęty. Ta płyta, którą posiadam, jest moim niechlubnym początkiem, więc może przynajmniej zrobiła tyle dobrego, że wgryzłem się w coś mocniejszego. Ale naprawdę, puśćcie sobie Bacha, Handela, Haydna – tam jest w chuj więcej Metalu niż w samym Black Sabbath, Bathory, Celtic Forst, Judas Priest czy Metallice.


ocena: 4/10
mutant
oficjalna strona: www.apocalyptica.com
Udostępnij:

4 listopada 2023

Dying Fetus – Make Them Beg For Death [2023]

Dying Fetus - Make Them Beg For Death recenzja reviewBrawo, brawo, klask, klask! Dying Fetus pobili swój rekord w długości przerw między kolejnymi płytami! Czy w związku z tym na Make Them Beg For Death przygotowali coś nowatorskiego, zaskakującego i zmieniającego reguły brutalnego i technicznego death metalu? Ano nie, nie, nieee… Wręcz przeciwnie – dziewiąty album Amerykanów to w zasadzie kolaż sprawdzonych patentów — z jakich są znani przynajmniej od dwudziestu lat — w sprawdzonych konfiguracjach. Kiepawo, no nie? Ano nie, nie, nieee…

Pomimo doskonale znanej formuły i przemielonych na wszystkie sposoby zagrywek, Make Them Beg For Death imponuje świeżością, jakiej w tym gatunku praktycznie się nie spotyka. Całość brzmi jakby paru ponadprzeciętnie utalentowanych muzyków dopiero co odkryło takie dźwięki i było tym faktem niesamowicie podjaranych. Ten entuzjazm i radość z grania są bardzo zaraźliwe, dzięki czemu materiał wchodzi znakomicie i zapewnia słuchaczowi podwyższony poziom adrenaliny od pierwszego do ostatniego kawałka. Wobec powyższego ewentualna wtórność nie stanowi najmniejszego problemu i nie warto jej brać pod uwagę.

Z przymrużeniem oka można nawet potraktować Make Them Beg For Death jako swego rodzaju „the best of”, bo zawiera wszystkie elementy, w których Dying Fetus wyspecjalizowali się na przestrzeni lat, a które są tak uwielbiane (i oczekiwane) przez fanów, choć krążek sam w sobie nie jest ani najszybszy, ani najbrutalniejszy, ani najbardziej techniczny w ich dorobku. W przypadku tej płyty rezultat jest dużo lepszy, niż by to wynikało z prostej sumy części składowych. W dodatku materiał brzmi znakomicie (ciężej niż „Reign Supreme” i o wiele selektywniej niż „Wrong One To Fuck With”), jest dynamiczny i chwytliwy jak diabli. Plusem jest także jego rozsądna objętość – 38 minut.

Jeśli na Make Them Beg For Death czegoś mi brakuje, to może tylko paru klimatycznych solówek, które tak dobrze sprawdziły się na „Reign Supreme”, bo jedna w „Feast Of Ashes” to jednak trochę mało. I tyle, więcej uwag nie posiadam, mnie tu naprawdę wszystko pasuje. Ten krążek to świetnie podana kwintesencja stylu Dying Fetus i dlatego z miejsca trafił do mojego „top 3” w dyskografii zespołu.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DyingFetus







Udostępnij:

1 listopada 2023

Descend – Requiem Of Flame [2001]

Descend - Requiem Of Flame recenzja reviewNo więc tak… Była sobie wiecie, taka tam grupa z Cleveland (parafrazując Świat Wg Ludwiczka, po śmierci wszyscy idą do Cleveland), która miała najzwyczajniej w świecie zabawę i ochotę pobawić się w zespół. Ale nie byle jaki zespół, bo grający Death Metal. Ohio generalnie raczej słynnie z mrocznych dźwięków, typu Necrophagia, Nunslaughter, Drogheda, więc grupa ta jest nieco zaprzeczeniem swojego stanu, z którego pochodzi i bardziej pasowałaby do Luizjany albo słonecznej Kalifornii.

A to dlatego, że ma piaszczyste brzmienie i wplątują do swej muzyki elementy Stoner Rocka. Ale takiego typu Kyuss, więc wiadomo, że będzie zajebiście. I ja oczywiście zgodzę się ze stwierdzeniem, że 90% tego gatunku to były marne popłuczyny Black Sabbath, ale tutaj jest to bardziej przyprawa, niż główny składnik.

Cała płyta brzmi jak swoisty jam session nagrywana na jednym wdechu, a jednocześnie kompetentna i silnie zgrana. Słychać, że tych prób to oni mieli mnóstwo i że nagrywając materiał, wiedzieli wszystko, co chcą zrobić i jak. Jest oczywiście prędkość i ostrość, ale słychać też, że jest to stricte niszowe granie dla fanatyków Metalu.

Nie jest to jednak aż tak oczywisty wpływ jakby mogło się wydawać, bo cała otoczka zdaje się krzyczeć „standardowy brutalny Death” i dopiero głębsze poznanie (przy kilku głębszych he he) pozwala na cieszenie się materiałem.

Wady zawsze się znajdą, tu się gdzieś zgubi rytm, tutaj coś zaskrzeczy, tutaj jakaś przesadzona solówka, ale to nieważne, bo klimat wynagradza wszystko. Słuchając tego, chciałbym być na miejscu i mieć przyjemność uczestniczyć w nagrywaniu tego. Zapewne dużo papierosów (różnej maści), jak i alkoholu poszło przy tworzeniu tego, ale na tym właśnie polega pasja – nie na tworzeniu kariery, a na tworzeniu sztuki.

I moim zdaniem, mamy tutaj do czynienia z niszową, stricte „zajawkową”, ale jednak sztuką. Polecam na weekend.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

29 października 2023

Groinchurn – Sixtimesnine [1997]

Groinchurn - Sixtimesnine recenzja reviewGroinchurn zaistniał w świadomości słuchaczy w 1994 roku, kiedy do piachu poszedł poprzedni zespół Afrykanerów, deathmetalowy Sepsis. W okrojonym składzie i z nową koncepcją na granie chłopaki zaczęli od najbardziej typowo napalmowego grindu, jaki tylko można sobie wyobrazić; fakt, dość sprawnie zagranego, ale raczej bez polotu i śladu własnej tożsamości. Na szczęście już po roku działalności i serii splitów i demówek muzycy dojrzeli do tego, żeby pójść do przodu i wzbogacić klasyczną łupankę paroma odjechanymi czy też mniej standardowymi zagrywkami.

Jako że pomysł wypalił, Groinchurn konsekwentnie rozwijali nowe idee na kolejnych wydawnictwach, co w prostej linii doprowadziło ich do nagrania debiutanckiego krążka. Krążka na tyle dobrego w swojej kategorii, że traktowanie go wyłącznie jako egzotycznej ciekawostki byłoby zniewagą dla jego twórców. Groinchurn na Sixtimesnine to już zespół w pełni świadomy swojego stylu, z własnym brzmieniem, oryginalny i niebojący się sięgać po kontrowersyjne rozwiązania. No i z jajami, bo przypierdolić jak na grindersów przystało też potrafią, choć nie raz i nie dwa udowadniają, że w tym gatunku nie trzeba grać na jedno kopyto.

Afrykanerzy, mimo młodego wieku i dość oczywistych inspiracji (Brutal Truth, Napalm Death, Carcass, Disharmonic Orchestra…), potrafili w ramach grindu zrobić coś świeżego i charakterystycznego tylko dla siebie, mieszając klasyczne brutalizmy z wieloma pokręconymi zagrywkami i odgrywając całość z niebywałym luzem. Na szczególną uwagę zasługuje tu praca gitary, zwłaszcza gdy zaczyna się rozmywać i przechodzi w tryb narkotycznego „bujania”, jak choćby w otwierającym płytę „The Answer Is 42”. W ogóle mocną stroną Sixtimesnine są liczne urozmaicenia, które nie dość, że potrafią zaskakiwać, to dodają muzyce specyficznego kolorytu i sprawiają, że o monotonii nie może być mowy. Tu każdy kawałek jest „jakiś” i różni się od pozostałych, a przez to łatwo go przywołać w pamięci.

Strona techniczna Sixtimesnine nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, a zważywszy na ekspresową realizację (nagrania zajęły chłopakom bodaj cztery dni) nawet trochę imponuje poziomem. Brzmienie jest profesjonalne i bardzo selektywne, a produkcja daje radę przy wszelkich stylistycznych przeskokach, jakich na płycie nie brakuje. Jedynym minusem materiału jest jego długość – całość jest krótka, bardzo krótka, krótsza nawet niż to, co pokazuje wyświetlacz (a pokazuje 32 minuty), bo po ostatnim normalnym kawałku władowano 6 minut ciszy przed tak zwanym ukrytym utworem, który notabene może ortodoksom nielicho podnieść ciśnienie…

Groinchurn pokazali na Sixtimesnine wszystkie swoje atuty, a już na pewno ogromny potencjał, więc zachodzę w głowę, czemu nie zostali z miejsca wciągnięci to szalonej trzódki Relapse – wszak pasowali tam jak mało kto.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groinchurn

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: