Pochodzący z Chicago Demented Ted zaczynał w 1986 od typowego thrash’u, jakiego wówczas było pełno, by już na początku kolejnej dekady stopniowo zradykalizować muzykę i skierować ją w stronę jedynie słusznego death metalu. Była to świetna decyzja, bo to właśnie w tym gatunku Amerykanie mogli zabłysnąć i w pełni uwolnić swój niemały potencjał, co jednak nie znaczy, że całkowicie pozbyli się wcześniejszych wpływów, bo te – w odpowiednio podkręconej formie – towarzyszyły im do samego końca. Największym osiągnięciem zespołu jest znakomita czteroutworowa demówka „Despair” z 1992, która zapewniła mu koszmarny w skutkach kontrakt z raczkującą Pavement.
Demented Ted na Promises Impure, czyli w swojej ostatecznej formie, to sprawnie zagrany średnio-szybki death metal z mnóstwem ciekawych riffów, nieoczywistych zmian tempa i paroma przyjemnie zakręconymi partiami, które urozmaicają i tak już urozmaiconą muzykę. Na tym etapie członkowie zespołu mieli już bardzo dobre zaplecze techniczne, z którego robili naprawdę niezły użytek, co słychać zwłaszcza przy okazji co bardziej gwałtownych zwrotów czy solówek. Swobodnie i aktywnie pracujący bas również często daje o sobie znać, co wcale nie było wówczas normą. Nawet jeśli nie jest to granie wyjątkowo oryginalne, to śmiało mogę napisać, że Demented Ted udało się stworzyć swój styl. Styl, który stawiał ich pośród Solstice, Malevolent Creation, Demolition Hammer, Resurrection czy Disincarnate.
Skoro byli tacy dobrzy, to czemu pamięć o wspomnianych wyżej kapelach jest ciągle żywa, a o bohaterach tej recki słuch zaginął? Odpowiedź staje się oczywista w sekundę po odpaleniu płyty. Promises Impure brzmi tragicznie. Trudno tu mówić o jakimkolwiek sensownym pomyśle na produkcję, zupełnie nic się tu nie klei – każdy instrument gra sobie, w oderwaniu od pozostałych, a wokale wydają się nie zawsze odpowiednio wstrzelone w muzykę. Co tylko mogło zostać spieprzone, zostało spieprzone, a rekord świata pobito przy realizacji perkusji, bo brzmi jak najtańszy zestaw elektroniczny z lat 70. Przypuszczam, że taki rezultat wprawił wszystkich w osłupienie, a chłopaki zalali się łzami.
Część winy za taki stan rzeczy ponosi oczywiście wytwórnia, która poskąpiła kasy na Morrisound (tam nagrali demo) i wysłała zespół do niesprawdzonego Pro Media (też na Florydzie), jednak głównym winowajcą jest bez wątpienia producent, który wcześniej nie miał styczności nawet z cięższym rockiem. Wyszło jak wyszło, czyli chujowo. Swoją drogą Mark Pinske kilka miesięcy później zasłynął tym, jak zjebał „Stillborn”; zresztą przy takim „Elements” również się nie popisał.
Debiut Demented Ted mógł zapewnić kapeli rozpoznawalność i naprawdę wysoką pozycję na zatłoczonej scenie, bo z muzyką na tym poziomie z pewnością na to zasługiwali. Jednak nawet porządny materiał nie miał szans z tak fatalną realizacją, co wywołało prostą reakcję łańcuchową: słabe recenzje, słaba promocja, słaba sprzedaż… zniechęcenie do grania. I koniec. Ocena mimo wszystko jest naciągana.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PromisesImpure/