Zdaje się, że z pomocą drogich czytelników powstał nieoficjalny cykl „Stare-(nie)zapomniane”, czyli albumy (a dokładniej mówiąc jeden album) zespołu mniej znanego, którego dzieła nie powinno się zapomnieć. Dodam, że z wielką chęcią zapoznam się z tymi (rzekomymi) diamentami.
Dziś na warsztat pójdzie zespół z Wysp Brytyjskich, a dokładniej z ładniej brzmiącej miejscowości Royal Leamington Spa. W tym małym miasteczku w 1989 roku powstaje death/thrashowy zespół Carnage i w tymże samym roku płodzi dwa dema. Nie o tych dziełach jednak mowa, a o dalszych losach. Po drugim demie „Impaler of Souls” zespół podpisuje umowę z Deaf Records gdzie swoje płyty wydali choćby Darkthrone, Vital Remains, At The Gates czy Therion. Następuje również zmiana nazwy kapeli na Impaler. I tenże Impaler w roku 1992 wydaje bohatera dzisiejszej recenzji – jedynego pełniaka Charnel Deity.
Technicznie Charnel Deity to niecałe 40 minut zmieszczone w 11 utworach. Zatem o przedłużaniu nie ma tu mowy. Warto zaznaczyć, że twórcy tego dzieła zakończyli swoją muzyczną działalność. Wyjątkiem jest Nick Adams odpowiedzialny za gary, który kontynuował muzykowanie w greckim zespole Dark Nova. Czy słusznie zespół zaprzestał grania? Przekonajmy się!
Album wita nas minutowym niezinstrumentalizowanym intrem „The Dead Know Dreams”, gdzie w tle usłyszymy ukochanego Pinhead’a z klasycznym „Angels to ones, devils to others”. Bardzo miła zapowiedź nadchodzącego grania. „Avowal to Hell” przedstawia nam bezkompromisowe i agresywne granie. Nie jest to jednak beznamiętna sieczka. Kolejny utwór „Imminence Of The Final Punishment” potwierdza, że Palownik ma bardzo dobre zdolności techniczne. Zarówno gitarowe jak i bębniarskie. Natomiast growl Edda jest bardzo mocny i wyrazisty co jest sztuką dla mnie samą w sobie. „Accursed Domain” nieco zwalnia tempo bawiąc się zmianami szybkości kawałka. Jest też w nim dużo samych instrumentów co pozwala nam jeszcze bardziej utwierdzić się o technicznych umiejętnościach Paula i Chrisa. Jest to zresztą pewną cechą charakterystyczną tego albumu. Na niezbyt długich utworach dostajemy dużo muzyki bez wokali, a że jest czego posłuchać, grzechem byłoby uznać to za wadę. Zasadniczo kolejne utwory wpisują się w konwencję albumu. Przeważnie średnio-szybkie tempa nie trzymają się sztywno swoich ram, gdyż jak napisałem uprzednio, zespół posiadając świetną technikę, żągluje tempami, nie pozwalając nam zasnąć. Nie jest to też żaden techniczny death. Wszystko mieści się w granicach naszego kochanego, śmierdzącego zgnilizną death metalu. Najzwyczajniej w świecie inteligentna kompozycja ścieżek nie pozwoli nam na nudę.
Co do produkcji jest ona dobra jak na rok ‘92 i niszowy zespół. Cała soczystość dobywa się z instrumentów odpowiednio i nie ma mowy o płaskich brzmieniach, czy niesłyszalnych wokalach/instrumentach (lub w drugą stronę, że coś kogoś zagłusza). Oczywiście mogłoby być lepiej i jakżeby to brzmiało na remasterze!
Podsumowując: nie rozumiem dlaczego zespół zakończył swoją działalność (jeśli ktoś wie, niech pisze!). Przed chłopakami roztaczała się obiecująca wizja przyszłości. Utwory świetne napisane, również idealne na koncertową napierdalnkę. Napisać mogę w sumie jedno. Debiut idealny.
ocena: 9/10
Lukas