25 października 2022

Goatwhore – A Haunting Curse [2006]

Goatwhore - A Haunting Curse recenzja reviewMuszę się wam do czegoś przyznać. Za każdym razem jak widzę tag „Black/Death/Thrash” to zbiera mi się na odruchy wymiotne. Większość tego typu rzeczy ma wodnistą produkcję i zapierdala jak motorek, ale kompletnie bez sensu. To i też niekoniecznie jarała mnie początkowo perspektywa sprawdzenia Goatwhore. Ale wszystko do czasu…

Dużą zaletą grupy jest ich pochodzenie, mianowicie Luizjana. Stan ten słynie ze Sludge/Doomcore typu Crowbar, który przejawia się przede wszystkim w brzmieniu i metodyce grania (w sumie, nie bardzo miałaby jak przejawiać się w czym innym, ale to już abstra-huje). Z tegoż też powodu, Goatwhore potrafi zaprezentować gitary niezwykle kusząco takiemu narzekaczowi jak ja.

A Haunting Curse jest co prawda trzecim albumem grupy, ale jednocześnie jest to debiut w niezwykle mainstreamowej wytwórni, jaką jest Metal Blade Records, i co to za debiut! Cięte, punkowo zadziorne riffy i pełen bauns. Pierwszy, otwierający track może jeszcze nie przekazuje wiadomości prawidłowo, ale następne trzy już jak najbardziej tak. I też owe kompozycje o bardzo długich tytułach wam polecam, jeśli chcecie się zapoznać tylko i wyłącznie pobieżnie.

Goatwhore ma też talent do tego, aby używać Groove na zasadzie przynęty, a nie sensu istnienia. Gdyby rozkładać ich styl na czynniki pierwsze, to po kolei mamy tak – Sludge (produkcja), Black (trochę wokal, trochę tematyka i szorstkość), Death (riffy, struktura i szybkość), Thrash (nie uciekanie w przesadny ekstremizm, trzymanie się rytmu zwarto i gotowo, bez potknięć).

Płyta niekoniecznie daje radę przez 10 utworów (plus jeden niepotrzebny instrumental, brzmiący bardziej jak intro, ale dany przed samym końcem) i zespół stara się próbować różnych temp, bo poza szybką jazdą, są też wolniejsze numery do tańca i przytulania partnerek życiowych, a nawet jest też coś do zaśpiewania po pijaku.

Innymi słowy, wbrew moim początkowym uprzedzeniom, nie jest to przereklamowana grupa jak mi się wydawało, a jak najbardziej zasługujący na uwagę energiczny wygar. Niezależnie od czyichś upodobań, większość fanów ciężkich brzmień będzie w stanie znaleźć coś dla siebie, co będzie się podobać.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thegoat666

inne płyty tego wykonawcy:





Udostępnij:

22 października 2022

Gorerotted – Mutilated In Minutes [2000]

Gorerotted - Mutilated In Minutes recenzja reviewKońcówka lat 90. XX wieku to na Wyspach Brytyjskich okres wymierania ekstremalnych odmian muzyki. Klasycy pokroju Napalm Death, Bolt Thrower czy Benediction wyraźnie obniżali loty albo działali na mniejszą niż przed laty skalę, zaś młodych po prostu nie było. Jakimś światełkiem w tunelu miała być działalność Akercocke, Infestation i opisywanego właśnie Gorerotted. Miała, bo tylko ci pierwsi przebili się na dłużej do świadomości słuchaczy. Pozostali niestety albo szybko zwinęli żagle, albo popadli w zapomnienie – sama wartościowa muzyka nie wystarczyła.

Mutilated In Minutes to płyta, która mogła tchnąć nieco świeżości w angielską scenę, a przynajmniej trochę rozruszać, choć tak naprawdę sama niczego nowego nie przynosiła; chodziło o podejście do grania. Gorerotted zasuwali łatwy w odbiorze grindujący death metal pod „dwójkę” Carcass doprawiony klasyczną mielonką spod znaku pierwszych płyt Cannibal Corpse oraz punkowym feelingiem, chociaż sami o sobie mówili, że to „street metal”. Niezależnie jednak od etykietek, chodzi o muzykę podaną może i dość profesjonalnie (co się tyczy zarówno wykonania, jak i brzmienia), ale na luzie, bez napinki czy chęci zmieniania świata. To wprost niepojęte, że nawet nie chce im się walczyć o chwałę Szatana i zagładę chrześcijaństwa.

Materiał Gorerotted powinien stanowić niezły kąsek dla fanów Exhumed, Haemorrhage czy Impaled, mimo iż w sensie ogólnym jest od nich mniej ekstremalny i jednorodny. Mutilated In Minutes to zasady szybkie i proste granie, co jednak nie oznacza, że czasem zespół nie pozwala sobie na jakiś zakręcony czy bardziej techniczny riff, co najlepiej słychać w „Gagged, Shagged, Bodybagged”. Anglicy wbrew pozorom nie klepią przez 9 kawałków na jedno kopyto – starają się unikać monotonii, wprowadzają gdzieniegdzie zwolnienia albo odrobinę melodii – niby niewiele, ale to się sprawdza. W ten sposób 26-minutowa płyta przelatuje raz-dwa.

Największym, w dodatku trochę naciąganym problemem debiutu Gorerotted jest oczywiście otoczka – komiksowa zabawna/żenująca oprawa graficzna oraz głupawe tytuły i teksty utworów. Tyle wystarczyło, żeby odstraszyć potencjalnych słuchaczy, choć to, co widać na Mutilated In Minutes wcale znacząco nie odbiega od grafik wykorzystywanych przez inne kapele. Nieważne, że za tym kryje się cacana muzyka. Jeśli jednak to was razi, sięgnijcie po reedycję – koncept w zasadzie jest ten sam, ale podany w kolorze stracił na szczegółowości.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gorerottedofficial
Udostępnij:

19 października 2022

Mortification – Scrolls Of The Megilloth [1992]

Mortification - Scrolls Of The Megilloth recenzja reviewMożecie się ze mnie śmiać, ale kiedy pierwszy raz zobaczyłem klip do „Raise the Chalice”, to autentycznie myślałem, że jest to jakaś przerażająca okultystyczna msza, naśmiewająca się z symboliki chrześcijańskiej. To i też tym bardziej wybałuszyłem gały, kiedy się dowiedziałem, że to było jak najbardziej na serio i że wydźwięk miał być docelowo pro-Jezusowy. No cóż… może przejdźmy dalej…

Ta wciąż funkcjonująca australijska formacja, która wyraźnie zaznaczyła swój kontynent na Metalowej mapie i miała ogromny wpływ na rozwój lokalnej sceny, z oczywistych (religijnych) względów jest opluwana przez resztę świata Metalowego, ale ja, jako osoba niespełna rozumu i otwarta na próbowanie wszelakich filozofii prezentowanych w naszym ulubionym gatunku (również i tych skrajnych i przeciwnych sobie), muszę uczciwie przyznać, że jest to chyba jedna z najbardziej siekanych płyt, jakie słyszałem w życiu.

Gitary są nastrojone tak nisko, a riffy grane tak gęsto i klaustrofobicznie, że się można zastanawiać, czy nie jest to jednak jakiś ukryty pastisz. Dość wspomnieć, że ku zaskoczeniu nikogo, chrześcijańska brać się odwróciła od grupy i ich łagodnie mówiąc, wyklęła (co pewnie miało wpływ na łagodniejsze style kolejnych albumów).

Zapomnijcie o melodii, zapomnijcie o klarowności, zapomnijcie o logicznej progresji, czy jakiś normalnych strukturach. Nawet jak na Death Metal, jest to album tak mroczny i nieprzystępny, że sam Deicide (na którym słychać, że się wzorowali) by się serdecznie uśmiechnął. Mogę się domyślać, że grupa wychodziła z założenia, że jak będą brzmieć „straszniej” od reszty sceny, to będzie im łatwiej dotrzeć do tzw. „trudnej młodzieży”. Dość wspomnieć, że perkusista Jason Sherlock był odpowiedzialny za pierwszy na świecie projekt Unblack Metalowy, mianowicie Horde (jeśli nie wiecie o co chodzi, to sobie sprawdźcie na Metal-Archives), a który wywołał swego czasu niemałą burzę.

Hitów nie brakuje – „Terminate Damnation”, „Eternal Lamentation” i tytułowy, „Scrolls of the Megilloth” to rzadki okaz perfekcyjnego combosa, zwłaszcza, że jeszcze wam o tym nie powiedziałem, ale bas jest bardzo wysunięty do przodu i słyszalny na równi z gitarą, co dodaje dodatkowego brudu. Za najbardziej masakryczny uważam „Necromanicide” – krwawa sieka, bez większej przestrzeni na oddech. Całość wieńczy długi i epicki „Ancient Prophecy” i gdy dochodzi się do końca, to aż człowiek ociera pot z czoła. Słabych utworów nie odnotowałem w każdym razie.

Jeśli jesteście w stanie przeboleć treść i przesłanie płyty, to usłyszycie coś, co równie dobrze mogło paradoksalnie wyjść z samego dna piekieł. I w sumie nie wiem czemu się tak dziwię, bo krucjaty, inkwizycje i prześladowania powinny nam przypominać, że jeśli chodzi o okrucieństwo, mrok, czczenie cierpienia i umartwianie się, to chrześcijanie nie mają w tym sobie równych. Wybaczcie mi moją złośliwość.

Jak było wspomniane wcześniej, Mortification nigdy nie chcieli powtórzyć tego klimatu i może sami się też przestraszyli tego, co stworzyli, bo ich następne płyty mają więcej „jasności”, melodii i groove, nie mówiąc już o tym, że są o niebo (pun intended) milsze.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mortification777

Udostępnij:

16 października 2022

Krisiun – Mortem Solis [2022]

Krisiun - Mortem Solis recenzja reviewBrazylijskie trio od ponad trzech dekad sieje deathmetalową pożogę, więc z pewnością należą im się słowa uznania za determinację, wierność obranej stylistyce oraz coraz wyższy poziom muzyczny. Wiadomo, Krisiun nie każdemu i nie w każdej swojej odsłonie musi pasować, ale uczciwie trzeba im oddać, że nigdy nie zeszli poniżej pewnego — dodam, że dla wielu nieosiągalnego — poziomu i nie nagrali ewidentnego gniota. Mimo to po chłodno przyjętych eksperymentach z rozbudowanymi formami, Brazylejros stopniowo wracają do optymalnej formuły.

„Scourge Of The Enthroned” był całkiem niezłym dowodem na to, że jeszcze im się chce i potrafią przyłoić prawie jak za dawnych lat, natomiast Mortem Solis to już tylko bezpośrednie i logiczne rozwinięcie, kontynuacja tamtej płyty. Zatem jeśli ktoś naiwnie oczekiwał, że po czteroletniej przerwie Krisiun dokonają jakichś drastycznych zmian, zapewne będzie zawiedziony. Zespół wykorzystał ten czas bardziej na dopracowanie utworów i dopieszczanie wszystkich detali, niż rewolucję i wymyślanie siebie na nowo. Ja już pogodziłem się z takim podejściem, jak również z tym, że Brazylijczycy nie przeskoczą swoich największych dokonań, więc po prostu na spokojnie słucham tego, co mają aktualnie do zaoferowania. I tu małe zaskoczenie, bo ich nowy materiał wchodzi mi nawet trochę lepiej od poprzedniego. Różnic między tymi płytami nie ma zbyt wielu, ale już samo to, że częściej pojawiają się odniesienia do „Works Of Carnage”, to dla mnie powód do radości.

Na Mortem Solis tempa przeważającej części kawałków są więcej niż przyzwoite, nie brakuje w nich gęstych i ostro pojebanych riffów (nie do pomylenia z żadną inną kapelą) czy maniakalnych solówek (równie rozpoznawalnych), a i wokalowi Alexa nie można niczego zarzucić. Wygar jak się patrzy, w dodatku wzorowo zagrany, ale… czasy, kiedy Krisiun byli synonimem ekstremy w death metalu, dawno minęły, a Mortem Solis wcale ich nie przywołuje. Teraz ta muzyka, pomimo swoich niezaprzeczalnych zalet, może wydawać się z lekka przestarzała, wręcz oldskulowa i dla dziadersów, choć zespół wcale nie stara się być „retro”.

Chociaż od poprzedniej płyty zespół zmienił studio i producenta, to brzmienie Mortem Solis charakterem nie odbiega znacząco od tego z „Scourge Of The Enthroned”. Dźwięk jest czysty, w pełni selektywny (co słychać najwyraźniej na przykładzie basu) i ostry jak żyleta, ale niestety nie wali po ryju jak powinien. Na pewno jest lepiej, niż to sugerowała osoba Marka Lewisa (chłop lubi pogrzebać gary w mixie), ja jednak mam znacznie większe wymagania. Gdyby tylko Krisiun wpuścili do muzyki odrobinę brudu i szorstkości, to album zyskałby na bezpośrednim pierdolnięciu, a fani byliby im za to wdzięczni.

Zaletą i przekleństwem Krisiun jest to, że grają po swojemu, w swojej lidze i na swoich warunkach. Dzięki temu są stosunkowo oryginalni, ale równocześnie łatwo im wpaść w pułapkę wtórności i klepania wciąż takich samych płyt. Mimo iż Mortem Solis słucha mi się bardzo przyjemnie, to nie obraziłbym się, gdyby następnym razem nieco odświeżyli styl i zaproponowali inny pomysł na brzmienie.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

13 października 2022

Supuration – CU3E [2013]

Supuration - CU3E recenzja reviewDzisiaj przyszedł czas na francuską legendę, która ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, jest o dziwo nawet znana ludziom słuchających Death Metalu, przynajmniej tym co pasjonują się nim na poważnie. Co ważne, istnieje ona pod dwiema postaciami – jako S.U.P. oraz okazjonalnie jako Supuration. W zamierzeniu, ten pierwszy miał być tylko i wyłącznie dla „awangardowej” strony grupy (o tym później), ale w praktyce to tak naprawdę nie ma większej różnicy między obiema nazwami, jako że S.U.P. bynajmniej nie zrezygnował z growlingu i ostrości, a i Supuration bynajmniej nie gra sztampowego Death Metalu i też nie brakuje u niego dziwactw. Sprawę też gmatwa fakt, że Cube cz. 3 wyszedł zarówno w wersji „growling”, jak i „czystej”, co wg mnie już w ogóle niweczy sens używania różnych nazw.

Jeśli popatrzeć trzeźwo na dyskografię Francuzów, to nazwa Supuration była używana w praktyce tylko i wyłącznie wokół trylogii „The Cube”, oraz płycie „Reveries”, która jest de facto kompilacją zawierającą ponownie nagrane utwory z taśm demo. Kolejna (już ostatnia) rzecz, to fakt, że trzy płyty grupy wychodziły równo co 10 lat. I o ile „Incubation” (2003) służył za prequel, to część trzecia jest traktowana jako pół-sequel do debiutu (1993).

Przyznaję też bez bicia, że nie chciało mi się wgłębiać w koncept, może kiedyś to zrobię z nudów, ale tak na chłopski rozum, to patrząc choćby na grafikę i tytuły utworów, tematyka zdaje się poruszać wokół poczęcia, ciąży, oraz narodzin bliżej nieokreślonego, metahumanoidalnego „tworu”. Zachęcam do zostawiania komentarzy, jeśli ktoś wie, co autorzy mieli na myśli.

Zastanawiałem się długo, czy określenie „awangarda” pasuje do tego zespołu, ponieważ zazwyczaj jest ono potocznie używane w przypadku muzyki, która łączy różne odległe gatunki, tudzież korzysta z niestandardowych instrumentów, a CU3E prezentuje sobą jak najbardziej zwyczajne, tyle że spokojniejsze granie Metalowe, oparte na progresji, które w moim odczuciu jest klezmerskie w naturze. Ale oczywiście, mogę się mylić.

Kompozycje sobie kiełkują, dojrzewają, a czasem ewoluują w różnych kierunkach i chciało by się rzec, że jest to granie dla przyjemności grania. Zespół sobie dżemuje wokół motywów aż miło i nie stara się zaskakiwać słuchacza technicznymi zagrywkami, czy dziwacznymi strukturami. Wręcz przeciwnie, muzyka wydaje mi się łatwa, prosta i przyjemna, a jednocześnie nie jest to granie prostackie, a bardziej chcące zagościć w głowie słuchacza na dłużej, poprzez swoje bogactwo melodii, solówek i głównych motywów, które każdy utwór posiada i które prowadzą słuchacza delikatnie za rękę od początku, aż po samiutki koniec, po którym następuje nieuchronne wciśnięcie przycisku replay, w celu ponownego zbadania materiału.

Warto wspomnieć, że grupa lubuje się w futuryzmie i zamiłowaniu do sci-fi, co również jest miłą odskocznią w gatunku preferującym cmentarze, horrory oraz okultyzm. Nie byłbym też sobą, gdybym zwyczajowo czegoś nie polecił. W tym przypadku postawiłbym na „Introversion”, „The Climax” oraz „The Delegation” jako zajawkę w pierwszej kolejności do przesłuchania. Pozostaje ostatnie pytanie na koniec - czy powstanie część czwarta w 2023? Mam nadzieję, że tak.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sup.supuration
Udostępnij:

10 października 2022

Occulsed – Crepitation Of Phlegethon [2021]

Occulsed - Crepitation Of Phlegethon recenzja reviewTak sobie patrzę na skład Occulsed i zastanawiam się, komu ten zespół jest tak naprawdę potrzebny do szczęścia – i mam tu na myśli ludzi za niego odpowiedzialnych. No serio, jeśli zebrać do kupy wszystkie składy, w które ci trzej Amerykanie są/byli zaangażowani, to wychodzi grubo ponad sto (!) nazw, przy czym absolutnym rekordzistą jest perkusista Jared Moran aktywnie „umoczony”, w momencie pisania, w ponad 40 bardzo lub jeszcze bardziej podziemnych aktów. Z kolei głównodowodzącym i największą gwiazdą (a nawet sellingpointem) kapeli jest Justin Stubbs, grający na co dzień w Father Befouled i Encoffination, które można potraktować jako wskazówkę tego, jak wygląda styl Occulsed.

Amerykanie mają do zaoferowania niewiele ponad pół godziny syfiastego, pierwotnego i brutalnego death metalu z wyraźnym dodatkiem doom, którego korzenie tkwią na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Crepitation Of Phlegethon to muzyka chaotyczna, brudna, gęsta oraz, przynajmniej w założeniach, nieprzystępna i odpychająca. Zero upiększeń, subtelności czy puszczania oka do mniej wyrobionych słuchaczy. Occulsed całkiem sprawnie łączą w utworach wpływy Immolation, Incantation, Infester, Rottrevore, Baphomet czy Morpheus Descends, które wzbogacają własnymi doświadczeniami, ponurym klimatem i bulgotliwym, kompletnie niezrozumiałym wokalem. Nie jest to aż tak proste granie, jakby to mogło wynikać z ogólnej obleśności stylu, bo z każdym kolejnym przesłuchaniem łatwiej przychodzi wyłapywanie rozmaitych niuansów, ale faktem jest, że mamy tu do czynienia z pewną nadwyżką umiejętności.

Crepitation Of Phlegethon brzmi surowo i mętnie, wręcz demówkowo – a chodzi mi o demówki sprzed 30 lat. I to jest akurat zaletą, bo niechlujny i zamulony sound pasuje do takiej muzyki wprost idealnie, podkreśla jej brutalność i undergroundowy charakter. Że to zwykły hałas? Może i tak, ale intencjonalny.

Jedyny problem, jaki widzę w Crepitation Of Phlegethon dotyczy kawałków instrumentalnych. Pal licho intro, bo jest krótkie, ale już pozostałe dwa budzą niesmak i służą nabijaniu licznika. Jest to o tyle przykre, że początek „The Glory Of Woe” to konkretny posępny doom, a po minucie przechodzi w niestrawne brandzlowanie na akustyku. Nudne to i niepotrzebne.

Debiut Occulsed mogę polecić wszystkim, którzy jeszcze nie rzygają kolejnymi podobnymi kapelami kultywującymi idee pierwotnego death metalu. Zespół zrobił co się dało, żeby materiał brzmiał i wyglądał jak sprokurowany 30 lat temu. Wprawdzie pod względem chwytliwości trochę mu brakuje do klasyków, ale i tak wchodzi nawet lepiej, niż to sobie twórcy wymyślili.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/occulsed
Udostępnij:

7 października 2022

Necrophagia – Deathtrip 69 [2011]

Necrophagia - Deathtrip 69 recenzja reviewZespół, na którym się wychowałem i którego można śmiało wymieniać jako prekursora Death Metalu, obok innych grup jak (wczesny) Kreator, Morbid Angel, Master, Death, Sepultura, Possessed, itp., itd.

Necrophagia to przede wszystkim dziecko wokalisty Killjoy’a, o bardzo nietypowym, podchodzącym prawie pod Black Metal wokalu. Grupa konsekwentnie od początku istnienia propagowała swoje zamiłowanie do horrorów w każdym aspekcie, również poprzez okładki, grafikę jak i specjalnie robionych klipach.

Standardowo, jak każdą płytę Necrophagii, Deathtrip 69 można określić jako soundtrack do nieistniejącego filmu grozy. Tym razem padło bardziej na tzw. kino drogi. Nie brakuje sampli z cytatami, syntezatorów rodem z włoskiego giallo, ale również i niespodzianek, jak Blues/Country w „Death Valley 69”, instrumentalny „A Funeral for Solange” (zrobiony w całości przez gitarzystę Saturnus, Kima Larsena) czy też choćby intro w stylu retro do „Tomb with a View”. Innymi słowy, atmosfera na całego, pełną gębą.

Jeśli chodzi o Death Metalową część płyty, to mamy również typowe dla grupy łączenie Doom Metalowych, pogrzebowych melodii z Thrash Metalową agresją, przy użyciu bardzo nisko strojonych gitar, ocierających się wręcz o Sludge.

Killjoy stara się, aby wszystko było zróżnicowane i prowadzi słuchacza przez tytułową przejażdżkę śmierci po autostradzie dźwięków, oferując zarówno epickie twory, jak „Bleeding Eyes of the Eternally Damned”, jak i również szybko i na temat w „Kyra” (z gościnnym wokalem, choć książeczka nie mówi czyim, a nie brzmi znajomo). „Trick R' Treat” z kolei jest dedykowany Piotrowi Ratajczykowi z Type O Negative i ma nawet gotycką wstawkę w połowie utworu.

Jak zatem widać, Nie ma miejsca na nudę, a nawet chciałoby się rzec, że pozostaje pewien lekki niedosyt po zakończeniu. Nie będę obiektywny i nie będę ukrywał swojego fanboizmu – ta muzyka jest na to zbyt dobra i naprawdę niewiele jej brakuje do pełnej perfekcji.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NecrophagiaOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 października 2022

Broken Hope – The Bowels Of Repugnance [1993]

Broken Hope - The Bowels Of Repugnance recenzja reviewThe Bowels Of Repugnance to jeden z wielu przykładów na to, że ludzie w Metal Blade byli kompletnie zieloni w temacie death metalu, a większość (jak nie wszystkie) wartościowych kapel, z jakimi mieli do czynienia w tym gatunku, podpisali przypadkiem. No bo zastanówmy się, co takiego ciekawego było na debiucie Broken Hope, co mogło przekonać do zespołu choćby najmniej wybrednego łowcę talentów? Hmmm… eee… mają długie włosy, robią średnio skoordynowany hałas, wokalisty nie można zrozumieć, a teksty są obleśne, no… eee… będzie z tego sukces na miarę Cannibal Corpse!

Okazało się, że wymienione cechy to jednak trochę za mało i wcale nie gwarantują, że fani brutalnego death metalu padną przed taką kapelą na kolana. W skrócie wygląda to tak, że, nagrany dla nowej wytwórni The Bowels Of Repugnance to materiał jeszcze słabszy od pokracznego przecież „Swamped In Gore”. W paru momentach słychać, że Broken Hope próbowali czymś zaskoczyć, pokazać się z ambitniejszej strony, ale całkowicie ich to przerosło (technicznie i kompozytorsko), bo wszelkie urozmaicenia (zwłaszcza w postaci groteskowych utworów instrumentalnych) w ogóle nie współgrają z tym, co zespół klepie w pozostałych, „normalnych” kawałkach. A klepie pozbawiony jakiegokolwiek polotu toporny death metal w średnich tempach.

Płyta trwa zaledwie 31 minut, ale upchnięto na niej aż 14 utworów, więc pierwsze skojarzenia kierują się w stronę grindowego napieprzania. Błąd. Broken Hope grają krótkie numery, bo tak na dobrą sprawę nie mają ich czym wypełnić. Odnoszę wrażenie, że obliczono je tylko na tyle, ile potrzebował Ptacek, żeby wybulgotać cały tekst (swoją drogą tymi lirykami chyba badali, na ile mogą sobie pozwolić) – reszta jest już bez znaczenia, co szczególnie mocno (i boleśnie) daje się odczuć w kwestii riffów. The Bowels Of Repugnance jest krążkiem potwornie monotonnym (nawet pomimo wspomnianych akustycznych niby urozmaiceń), brutalnie nudnym i jednowymiarowym. Perkusja klepie na jedno kopyto (im wolniej, tym gorzej), riffów nie sposób od siebie odróżnić, a wokalowi brakuje choćby odrobiny dynamiki. Dla pogłębienia efektu bidy, nędzy i rozpaczy, całość zamknięto w płaskim, niezbyt czytelnym brzmieniu.

W 1993 roku powstało wiele wspaniałych i przełomowych płyt, jeszcze więcej średnich i przeciętnych, jednak The Bowels Of Repugnance do żadnej z tych kategorii się nie załapuje. Ba, właściwie każda z przepastnego wora tych „średnich i przeciętnych” może być w porównaniu z „dwójką” Broken Hope objawieniem. Dla mnie ten album to strata czasu i pieniędzy.


ocena: 4/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brokenhopeofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 października 2022

Celestial Season – The Secret Teachings [2020]

Celestial Season - The Secret Teachings recenzja reviewA teraz czas na coś z zupełnie innej beczki. Kocham ten zespół jak mało który, ponieważ jako jedni z nielicznych potrafią sprawić, że się łezka w oku potrafi zakręcić. Jakby ktoś miał czelność nie znać, to pokrótce powiem, że Celestial Season nagrał dwie uznane (i nietypowe) płyty utrzymane w stylu Doom/Death w latach ‘90, po czym przeszli na Stoner/Rock i się rozpadli kilka lat później.

I gdy jak wiele innych zapomnianych legend wrócili, to wpierw się zastanawiałem, do jakiego gatunku będzie to powrót. I gdy singiel z 2011 r., zawierający ponownie nagrany „Decamerone” uspokoił wstępne obawy, to następnym etapem miał być pełny materiał. No i przyszło na to nieco poczekać, bo aż kolejne 9 lat. To i teraz pozostała ostatnia kwestia – czy było warto?

Album został wydany przez nieznaną mi wytwórnię Burning World Records i trochę się zastanawiałem, co to będzie. I choć opakowanie ubogie, to na szczęście zawartość jest jak najbardziej bogata. Żeby już dalej nie przedłużać, standardowo w swoim zwyczaju pocisnę z grubej rury, że jest to chyba najlepszy materiał zespołu.

Jeśli ktoś tak jak ja uwielbiał „Forever Scarlet Passion”, albo „Solar Lovers”, to (prawie) najnowszy album (grupa wydała ostatnio kolejną płytę w 2022) jest nie tylko kontynuacją tamtych wojaży sonicznych, ale również ich naturalnym rozwojem. Różnica jest jednak taka, że na The Secret Teachings nie ma wesołych/radośniejszych momentów. Wręcz przeciwnie, wiek chyba zrobił swoje, bo jest gorzko, ponuro i czasem boleśnie, choć zrobione z typową dla Celestial Season gracją i wdziękiem.

Nie brakuje również wiolonczeli, która ma również dużo do powiedzenia. Muzyka brzmi bardzo gorzko, tylko tak, jak może brzmieć gorycz wzbogacona o doświadczenie i wiek, tak szybko upływający i mijający. I choć grupa zawsze miała utwory rzędu 5 minut, tak tutaj zdarza się nierzadko sięgnąć od 6 do prawie 9 minut. Dla urozmaicenia mamy też kilka minutowych miniaturek, pełniących funkcję wprowadzenia do kolejnych części płyty.

I ponownie udało się zespołowi sięgnąć wyżyn, jeśli chodzi o połączenie ciężaru z ładunkiem emocjonalnym. Pojawia się piękny sequel do „Solar Child”, zwany jakże wymownie w kontekście do mroczniejszego klimatu, „Lunar Child”. Oprócz tego, zarówno „Long Forlorn Tears” jak i bardziej Death Metalowy „The Ourobouros” powinny zwrócić waszą uwagę. Tytuł najcięższego numeru jednak przypada na utrzymanego w mistycznym klimacie „Salt of the Earth”.

Do pełni szczęścia brakuje jeszcze upływu czasu, który by ostatecznie potwierdził, że mamy do czynienia z dziełem wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju. Wierzę jednak, że za kilka lat będzie można śmiało mówić o dziele wartym pełnej dziesiątki. Zachowawczo jednak na dzień dzisiejszy dam prawie pełną ocenę.


ocena: 9,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CelestialSeason

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

28 września 2022

Deviant Process – Nurture [2021]

Deviant Process - Nurture recenzja reviewSeason of Mist przynajmniej od dekady mają niezłego nosa do kapel grających techniczny/progresywny death metal i regularnie dają szansę zaistnienia nowym/nieznanym przedstawicielom tego stylu, dzięki czemu zgromadzili w swoim katalogu kilka naprawdę mocnych nazw, z którymi należy się liczyć. Niedawno do tego grona dołączyli Kanadyjczycy z Deviant Process, który zaliczyli już bardzo udany — i kompletnie zignorowany — debiut w barwach PRC Music. Nie wiem, na ile jest to przypadek, a na ile pomysł na siebie, ale podobnie jak w przypadku „Paroxysm” za niezbyt zachęcającą okładką płyty kryje się imponująca rozmachem muzyka.

Obie płyty dzieli aż pięć lat, w międzyczasie zespół wymienił sekcję rytmiczną, ale ani czas, ani nowi ludzi nie odmienili oblicza Deviant Process tak bardzo, jakby się mogło wydawać. Nie żeby stanęli w miejscu; oni po prostu zaczynali z cholernie wysokiego poziomu i z jasno określoną koncepcją, więc jakakolwiek zauważalna ewolucja mogła dotyczyć wyłącznie detali i umiejętności technicznych. Ja bym to streścił do stwierdzenia, że stali się bardziej pojebani i kanadyjscy – bo elementy charakterystyczne dla Augury i Martyr pojawiają się jakby częściej i uzupełniają wcześniejsze wpływy Obscura, Beyond Creation czy Hieronymus Bosch. I tu pojawia się pierwszy hmm… problem to może za dużo powiedziane, ale… Na Nurture nastąpiło przesunięcie akcentów w kierunku progresji i iście jazzowego szaleństwa kosztem brutalności i ogólnego ciężaru. W żadnym wypadku to nie jest pitolenie (tempa bywają zabójcze, a czystych wokali brak), ale nie da się ukryć, że „Paroxysm” miał więcej dołu i pierdolnięcia, choć był odrobinę wolniejszy. Zgaduję, że te progresywne wtręty i akustyczne pasaże — oprócz tego, że są kolejnym juz urozmaiceniem — służą złapaniu oddechu (osobną kwestią jest komu – słuchaczom czy muzykom), jednak chłopaki mogli je nieco ograniczyć.

Deviant Process stawiają na długie, rozbudowane i wielowątkowe utwory, w których dzieje się dużo, bardzo dużo. Nie da się ukryć, że Nurture może przytłoczyć ilością bodźców, bo nie dość, że same kawałki mają skomplikowane struktury i są konkretnie popieprzone, to jeszcze w ich ramach poszczególni muzycy wyczyniają nieliche fikołki. Wydaje się, że granie unisono jest poniżej ich ambicji i godności. Warsztatowo jest to poziom najwyższy z możliwych, techniczne ograniczenia zdają się dla Deviant Process zwyczajnie nie istnieć. Jak nietrudno się domyśleć, intensywność i rozmach, z jakimi mamy do czynienia na Nurture, sprawiają, że przy pierwszych przesłuchaniach części patentów nawet nie zarejestrujemy, a inne jeszcze długo pozostaną zagadką. Tej płycie naprawdę trzeba poświęcić trochę czasu, żeby ją w miarę dokładnie poznać. I z tym niektórzy mają problem, bo poza technicznym mętlikiem nie są w stanie niczego zapamiętać. Z całą pewnością nie jest to muzyka, którą łapie się w lot, by później bezwiednie tupać przy niej nóżką, ale czy właśnie tego należy oczekiwać/wymagać od technicznego death metalu? Przebojów radzę szukać gdzie indziej.

Przez 43 minuty pięknie brzmiącego Nurture Kanadyjczycy jednoznacznie udowadniają, że potrafią zaszaleć i skrajnie skomplikowane granie nie ma przed nimi żadnych tajemnic. Wydawałoby się, że siedem utworów takiej jazdy bez trzymanki to dosyć wrażeń, a mimo to Deviant Process postanowili zamknąć album coverem ziomków z Obliveon – wykonanym bez zarzutu, ale raczej niepotrzebnym, bo na tym poziomie nie muszą szpanować, że potrafią gładko rozpracować Obliveon.

Gorąco polecić Nurture mogę tylko tym nielicznym, którym ciągle mało zadziwiającego techniką ambitnego wymiatania – tu jest się na czym skupić i co odkrywać. Pozostali lepiej niech zaczną od debiutu, będzie odrobinę lżej.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/deviantprocess

podobne płyty:


Udostępnij: