17 kwietnia 2022

Sarcófago – I.N.R.I. [1987]

Sarcófago - I.N.R.I. recenzja okładka review cover„If You’re False, Don’t Entry”

Okładka ze słynnej sesji zdjęciowej na cmentarzu prezentuje idealnie wizerunek Sarcófago jako zbieraniny Punków i Metali atakujących chrześcijańską Brazylię, świeżo wyzwoloną spod dyktatury. Pionierzy dla wielu marnych naśladowców, głównie wśród norweskich hord. Sama idea opierała się na tym, że grupa chciała się dosłownie przebrać za zmory, jak w horrorach.

Historia Sarcófago sięga wczesnych lat ’80 i sama ekipa istniała przed Sepulturą. Wagner zresztą był dopiero trzecim wokalistą grupy. Początkowo grali śpiewny Power Metal (co w brazylijskim wydaniu brzmi jak najcięższy, najsurowszy i najbardziej bluźnierczy Black Metal – zupełnie niezamierzenie). Zainspirowani sukcesem „Bestial Devastation”, jak i ówczesną mentalnością lokalną (im ostrzej tym lepiej) postanowili przebić konkurencję. Ale zrobili to tak profesjonalnie, jak mogli, co chyba również umknęło norweskim hordom, czego sam zespół później nie omieszkał podkreślać w wywiadach.

To i też nie brakuje efektów nałożonych na wokal. Ale Wagner niejednokrotnie udowadniał, że potrafi wszystko powtórzyć na żywo razy dwa. Gatunkowo to nie jest też Black Metal ani ekstremalny Thrash, jak niektóre półgłówki internetowe by tego sobie życzyły. Po raz kolejny odniosę się do słów samej grupy, która nazywała się dumnie i świadomie Death Metalem, w kontrze do ówczesnych trendów zarzucającej im brak umiejętności do grania Thrash Metalu.

Perkusista DD Crazy poza byciem młodszym bratem gitarzysty Zedera, był fanem Discharge. Z tego też powodu dostajemy jedną z pierwszych płyt z blast-beatami, choć inspirowanymi D-Beatem. Co jednak najważniejsze, brzmienie gitar mimo upływu lat się w ogóle nie zestarzało.

Do wysokich punktów płyty należy m.in. tytułowy „I.N.R.I.” ze słynnym okrzykiem „Fuck you, fuck you Jesus Christ”, „Nightmare” z najlepszym w historii Metalu zwolnieniem w wersach, czy przepotężny „Satanic Lust”. Zdecydowanie łatwiej i szybciej jest mi wymienić słabsze tracki, jak luźniejszy „Ready to Fuck (All The Bitches)”, czy może troszkę nijaki „The Last Slaughter”. Ale nie są to punkty wystarczająco słabe, aby obniżyć ocenę płyty.

Największym problemem okazało się to, że grupa się zbyt dobrze bawiła razem. W efekcie końcowym, policja przyprowadziła pewnego razu małolatów do rodziców i powiedziała wprost, że albo przestaną się spotykać, albo skończą w więzieniu. W efekcie ekipa została wywiana na cztery strony świata – Wagner na północ do Uberlandii, Geraldo na południe, a Zeder i DD Crazy zostali w Belo Horizonte. DD Crazy zresztą miał nagrać wkrótce następnego klasyka – Sextrash „Sexual Carnage”. Historia Sarcófagoo miała dalszy ciąg, ale nie miejsce i czas, aby teraz je poruszać.

Z perspektywy czasu, legenda Sarcófago przybiera na sile, podczas gdy wiecznie konkurencyjnej Sepultury podupadła. Ale fakt faktem, czasami owoce zbiera się po latach, albo w tym wypadku nawet dekadach. Z Sarcófago najpierw się śmiano, potem ich zwalczano, a na końcu wygrali.


ocena: 10/10
mutant

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 kwietnia 2022

Belphegor – Goatreich – Fleshcult [2005]

Belphegor - Goatreich – Fleshcult recenzja reviewDo momentu wydania „Lucifer Incestus” Belphegor był dla mnie zespołem, który niebezpiecznie balansował na granicy żenady i aż do przesady przedkładał wizerunek i szokującą (w założeniach) otoczkę ponad wykonywaną muzykę, bo ta była niedookreślona i w najlepszym wypadku przeciętna – ekstremalna, owszem, ale w nieporadnym wydaniu. Czwarta płyta Austriaków okazała się przełomem i krokiem we właściwym kierunku, natomiast Goatreich – Fleshcul jest już konkretnym rozwinięciem tamtej formuły – dużo bardziej zróżnicowanym, dopracowanym, lepiej zagranym i przede wszystkim dojrzale skomponowanym.

Skok jakościowy, do jakiego doszło u Belphegor w ciągu dwóch lat dzielących te płyty, ma duży związek z rozwinięciem umiejętności przez poszczególnych muzyków oraz korektą w ramach stylu, a dokładnie z położeniem większego nacisku na elementy death metalu, w tym na baaardzo wyraźne inspiracje Morbid Angel i Deicide. Zespół odpuścił jawne „mardukowanie” i dość jednowymiarowe napierdalanie na rzecz ciekawiej zaaranżowanych i bogatszych struktur, zabaw z dynamiką i większym ciężarem. Austriacy stworzyli materiał pozbawiony przypadkowych pomysłów i jałowych zapychaczy. Oczywiście na krążku nie brakuje charakterystycznych dla zespołu petard, które sprowadzają się do dzikiego blastowania (choćby „Fornicationium et Immundus Diabolus”), ale i one są wyładowane wyrazistymi riffami i zagrane z lepszym feelingiem, przez co w ogóle nie nudzą.

Największą niespodzianką i jednocześnie nowością dla Belphegor jest kapitalny „Sepulture Of Hypocrisy”, który jest… niemal klasycznym death/doomowym walcem z porządnymi melodiami, gęstym klimatem i wpadającym w ucho tekstem – coś takiego od razu się wybija i zwraca uwagę. Niespiesznymi tempami i mocniej zaakcentowanym ciężarem odznacza się również bardzo morbidowy „Kings Shall Be Kings”. W ogóle wolne partie zostały (udanie) wprowadzone w niespotykanej wcześniej ilości i stanowią istotną część Goatreich – Fleshcul, który — wbrew pozorom — nie stał się przez nie mniej ekstremalny. Rozpisując się o najlepszych utworach, nie mogę pominąć mojego faworyta – diabelsko chwytliwego „Swarm Of Rats”, którego intensywność i specyficzna melodyjność powinny każdemu potargać jelita. To murowany hit koncertowy (gdyby tylko chętniej go grali), a także kolejny przykład na wybitnie czepliwy i odpowiednio bluźnierczy refren. Swoją drogą, mimo upływu lat przynajmniej jedna trzecia kawałków z Goatreich – Fleshcul wciąż należy do moich ulubionych w katalogu Belphegor, a to tylko świadczy o ich jakości.

Duże wrażenie robi w pełni profesjonalna produkcja Goatreich – Fleshcul, bo również pod tym względem album przewyższa „Lucifer Incestus”. Z jednej strony jest bardzo czytelna, można wyłapać niemal każdy dźwięk, a z drugiej jest daleka od sterylnej i brudu w niej co nie miara. Zespół ponownie nagrywał z Alexem Krullem, więc doświadczenia zebrane podczas poprzedniej sesji na pewno tu zaprocentowały.

Jeśli miałbym wskazać płytę Belphegor, od której najlepiej zacząć, żeby łatwo i przyjemnie wkręcić się w styl i przekaz Austriaków, wybrałbym Goatreich – Fleshcul. Chociaż nie jest to największe osiągnięcie zespołu, przystępność oraz świetnie dobrane proporcje wszystkich charakterystycznych dla nich elementów sprawiają, że to materiał stworzony do katowania na okrągło.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/belphegor

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

11 kwietnia 2022

Agressor – Medieval Rites [1999]

Agressor - Medieval Rites recenzja okładka review coverNiektóre recenzje nie są w ogóle planowane, ale gdy się czasami słucha czegoś zaskakująco dobrego, zwłaszcza kompletnie niespodziewanie, człowiek aż ma ochotę się podzielić swoim znaleziskiem.

Bohater dzisiejszej recenzji tworzy sobie od czasu do czasu płyty, nie nękając nikogo ani nie spodziewając się specjalnie jakiegoś uznania. I może dlatego, że materiał powstaje w ramach pasji i bez spiny, tak bardzo dobrze się go słucha.

Medieval Rites jest czwartym albumem francuskiego Agressora, którzy są też prekursorem Death Metalu w swoim kraju. Krążek powstał po kilkuletniej przerwie i jest de facto dzieckiem mózgu projektu, Alexa Colin-Tocquaine’a (wokal/gitary), wraz z niewielką pomocą Joëla Guigou (bas) i masą muzyków gościnnych, głównie różnej maści pobocznych wokalistów, kilku sesyjnych perkusistów, jak również i ludzi odpowiedzialnych za niestandardowe instrumenty typu flet, harfa, wiolonczela, dudy. A jaki jest powód do tego ostatniego?

Otóż, jak nazwa płyty wskazuje, konceptualnie grupa chciała oddać klimat średniowiecznych czasów, z elementami okultyzmu, co jak najbardziej im się udało. Poza kilkoma typowymi instrumentalami utrzymanymi w tym nurcie, znajdziemy elementy, nazwijmy to umownie folkloru, przewijające się czasem mocniej, czasem mniej wyraziście przez całą płytę, co istotnie wyróżnia ten album na tle innych tego typu produkcji. Odgłosy konia czy szczęku mieczy mogą nieco bawić, ale dodają pewnej swojskości.

Niech jednak to nie zmyli czytelników, gdyż przypomnijmy, że jest to przede wszystkim Death/Thrash, co najlepiej słychać przy takich numerach jak „The Sorcerer”, „(I Am the) Spirit of Evil”, lub „Bloodshed”, które jednocześnie najbardziej polecam. Oprócz tego nagrany został również cover Kinga Diamonda „Welcome Home”, który utrzymany jest w stylistyce grupy, przez co brzmi spójnie z resztą płyty.

Jak zresztą każdy dobry album, przy kolejnych odtworzeniach, coraz lepiej wchodzi w ucho. Nawiasem mówiąc, cała dyskografia Agressora jest godna polecenia, ale równie dobrze można zacząć przygodę i od tej.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/agressor.fr

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 kwietnia 2022

Internal Bleeding – Voracious Contempt [1995]

Internal Bleeding - Voracious Contempt recenzja reviewNajwyższy czas nadrobić brak tej legendy na tym blogu. Nowojorski Internal Bleeding jest powszechnie uważany za pra-ojca Slam Death Metalu, a swoje korzenie i inspiracje muzyczne znajdował nie tylko u swych krajanów z Suffocation, ale również w scenie NYHC, oraz… East Coast Hip-Hop. Słychać to w postawie, agresji, rytmice, jak i podejściu do tworzeniu utworów.

Tajemnicą poliszynela jest, że debiut praktycznie wziął breakdown z „Throne of Blood” z „Pierced From Within” wymienionego wcześniej Suffocation i wykorzystał to jako fundament, na kanwie którego stworzył pełen album. Płyta nie zawiera solówek. Brzmi to jak przepis na nudę i faktycznie, choć nie brakuje tutaj klasyków w postaci „Languish in Despair” (wizytówka płyty, dużo osób może znać wersję midi zrobioną przez fanów), „Inhuman Suffering”, czy mojego ulubionego „Reflection of Ignorance” (zawierający klasyczny tekst „Freedom of expression. Freedom of thought. Freedom to hate”.), to całościowo potrafi się to zlać w całość i przy pierwszych odsłuchach nudzić monotonnością.

Winę za to ponosi brzmienie płyty. Otóż, sprawa się miała w taki sposób, że grupa po nagraniu materiału dała całość Scottowi Burnsowi do mixu i masteringu. I jak to zawsze w takich przypadkach bywa, efekt końcowy jest okropny. Zbyt głośny bas i zbyt obskurne gitary nie są dobrym połączeniem, przy słuchaniu muzyki na wieży. Dlatego też niestety rekomendowałbym bardziej lekturę płyty przy słuchawkach.

Choć sama grupa uważa, że produkcja zniszczyła im karierę, to legiony fanów (w tym i ja), oraz rzesze naśladowców twierdzą inaczej, gdyż przy wszystkich wadach, jak i całej swej prostocie i braku różnorodności, jest to najzwyczajniej w świecie muzyka, dająca zwykłą, ludzką radość ze słuchania i odkrywania raz za razem.

Pozycja obowiązkowa.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InternalBleeding

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 kwietnia 2022

Rapture – Malevolent Demise Incarnation [2021]

Rapture - Malevolent Demise Incarnation recenzja okładka review coverMalevolent Demise Incarnation to kolejna zacna płyta w dorobku Rapture, ponownie jeszcze lepsza od poprzedniej. Z materiału na materiał Grecy poprawiają, co w ich mocy i rozwijają się w naturalny sposób, choć niektórzy powiedzieliby, że nie rozwijają się wcale – bo jedynie odgrzewają znane od wieeelu lat patenty. Prawda leży gdzieś pośrodku? Chyba tak, bo to, że w muzyce Rapture nie ma nic rewolucyjnego, wiadomo już od dawna. Wszystkie — albo prawie wszystkie — pomysły zawarte na tym krążku zostały przewałkowane przez Demolition Hammer, Devastation, Hellwitch, Sadus czy Dark Angel, a tu są jedynie podane we współczesnej oprawie. Prawdą również jest, że za każdym razem zespół podnosi sobie poprzeczkę, staje się coraz bardziej ekstremalny, a nagrywane utwory – mocniej rozbudowane.

Każdy element, który przemawiał do mnie na „Paroxysm Of Hatred”, znalazł się także na Malevolent Demise Incarnation, ale w jeszcze lepiej dopracowanej i brutalniejszej formie. Chłopaki z Rapture postawili na wściekły i bezkompromisowy napieprz jednoznacznie ukierunkowany na klasyczny death metal – więcej blastów, głębokie growle (jako urozmaicenie „mameliowskich” wrzasków), dzikie solówki (szczególnie fajnie wypadają te z pogłosem), bardziej techniczne riffy. To niemal lunatyczne dążenie do sonicznej agresji mogło skutkować spłaszczeniem muzyki, uczynieniem z niej jednorodnej i koniec końców monotonnej papki, ale Grecy sprytnie się wybronili, bo zachowali dużo thrash’owej motoryki i takiż feeling.

W strukturach utworów, w sposobie ich prowadzenia nie wprowadzono zbyt wielu zmian, może poza tym, że odrobinę mocniej zaakcentowano w nich kontrasty i skoki dynamiki. Trzon Malevolent Demise Incarnation to intensywne napieprzanie, więc jeśli coś takiego was męczy, spokojnie możecie sobie odpuścić ten krążek, tym bardziej, że na chwilę wytchnienia trzeba czekać do ostatniego kawałka. Podobnie jak na poprzedniej płycie, tak i tutaj utwór wieńczący całość jest stosunkowo urozmaicony, pokombinowany i ponadprzeciętnie rozbudowany. W „Requiem For A Woeful Dynasty (Memento Mori)” (swoją drogą tytuł i tekst wydają mi się jakieś takie dwuznaczne w kontekście zmiany wytwórni) muzycy Rapture zaszaleli, mieszając spokojnie partie z maniakalnym blastowaniem, dziwnymi solówkami i mniej standardowymi riffami – mamy tu przekrój wpływów od Slayera po Morbid Angel. Wypada to całkiem ciekawie, ale mimo wszystko zespół lepiej sprawdza się w krótszych formach.

Brzmienie, jakim może się pochwalić Malevolent Demise Incarnation, to miód na moje serce, zwłaszcza, że kojarzy mi się z wczesnymi produkcjami Scotta Burnsa z „Tortured Existence” na czele. Jedyne, czego mi brakuje, to wyraźniejsza praca basu, bo na dobrą sprawę przebija się tylko we wspomnianym „Requiem For A Woeful Dynasty (Memento Mori)”. Poza tym szczegółem jest super. Czekam na więcej.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: https://www.facebook.com/ThrashRapture

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 kwietnia 2022

Defiled – Divination [2003]

Defiled - Divination recenzja reviewJaponia to dziwny kraj i zupełnie obca mentalność. Weźmy takiego np. Defiled – grupa wychodzi z założenia, że reszta świata to ich bezpośrednia konkurencja (głównie Szwecja i USA), to żeby wejść do wyższej ligi, wypełniają wszelkie podpunkty i standardy, aby być „true”.

Na zdjęciach zespołu – koszulki Immolation i Incantation, żeby było wiadomo, że mają dobry gust. Materiał – zmiksowany w Morrisound (Tampa, Floryda), aczkolwiek nie został tam nagrany. No niemniej jednak kolejny plus dla fanatyków tego brzmienia. Okładka Wesa Benscotera dla dopięcia całości. A to wszystko po to, aby fan Death Metalu zwrócił na nich uwagę, nawet jeśli nie ma o nich bladego pojęcia.

A Defiled jest tak naprawdę zdecydowanie bardziej przeznaczony dla koneserów, niż muzycznych przechodniów, ale nie dlatego, że jest dobry (bo jest przeciętny), ale dlatego że nawet jak na ten gatunek jest po prostu inny. Stylistycznie chciałoby się to nazwać Brutalny Deathgrind, ale nie jest to typowa sieczka, a zdecydowanie coś bardziej abstrakcyjnego ze względu na dźwięk gitary, przypominającej huragan.

Również i struktury utworów nie są typowe, gdyż dużo z nich brzmi jakby były posklejane z kilku osobnych pomysłów. I czasami to wychodzi, a czasami nuży. Mam kilku swoich faworytów jak „The Dormant Within”, „Fast Decline”, „Swollen Insanity”, które mi najbardziej zapadły w pamięć ze względu na większą dawkę groove i bujania w riffach. No i oczywiście, im częściej się tego słucha, tym lepiej wchodzi, co też jest plusem, że muzykę odkrywa się stopniowo i po czasie, gdy pierwszy szok po anihilacji dźwiękowej już opadnie.

Jak na swój debiut w dużej wytwórni, ośmieliłbym się powiedzieć, że Defiled z pewnością pokazało charakter i osobowość i nie jest to bynajmniej kiepski album. Ale trudno mi też udawać wielki zachwyt. Jest to z pewnością fajna pozycja do posiadania (a ja jako maniak oczywiście mam to na półce), ale też wydaje mi się, że przeciętny zjadacz ekstremy niekoniecznie będzie zainteresowany tym materiałem.

Niemniej jednak, szczerze zachęcałbym chociaż do spróbowania i zmierzenia się z zawartością krążka.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 marca 2022

Shattered – Wrapped In Plastic [2004]

Shattered - Wrapped In Plastic recenzja okładka review coverChciałbym zaznaczyć, że nie jestem specjalnie fanem Melo-Death. dlatego tym bardziej chciałbym zwrócić uwagę na jeden z bardziej nadających się do słuchania albumów z tej nieco cukierkowej odmiany Metalu. Możliwe też, że wyraźne wpływy Thrash Metalu zaważyły na mojej sympatii do muzyki zawartej na tym krążku.

Shattered istniał już w 1996, ale zanim udało im się w końcu zadebiutować, to namęczyli ok. ośmiu taśm demo, o których nie słyszał nikt, poza samym zespołem. Ostatecznie związali się z Black Mark Productions, który znany był z tego, że miał rewelacyjne zespoły, ale beznadziejne zarządzanie. Trzeba też powiedzieć, że się nieco spóźnili o 6 lat, gdyż moda na tego typu granie w 2004 r. już dawno minęła. Grupa rozpadła się po śmierci brata frontmana, Jimi Andersona w 2006 r.

To tyle, jeśli chodzi o historię, przejdźmy do dania głównego. Wrapped in Plastic to 9 przebojowych ciosów + intro, trwające 31 minut. Nie jest to dużo, ale za to dostajemy materiał bez niepotrzebnego tłuszczu, hit za hitem, co bardzo rzadko się zdarza w Metalu w ogóle. Jedynymi numerami, wobec których miałem opory to „Soul Delivery” i tytułowy track (odpowiednio numer 4 i 5 w trackliście). Ale nawet i one ostatecznie weszły mi w krew. Z kolei najbardziej mi się podobał otwierający „Accelerhate” oraz najdłuższy na płycie „Reckless Agression”.

Wokal mi się kojarzy z Mardukiem, ale bez specjalnych efektów i pogłosów. W „Erased” pojawia się Punkowy głos w refrenie, a w ostatnim numerze „Keep On Killing” mamy siarczysty growl. Gitarowo bym powiedział, że słyszę tu większy wpływ późniejszego Carcass, niż At the Gates, co też może mieć wpływ na nośność muzyki.

Jedyne do czego można by się przyczepić, to paradoksalnie główny atut płyty – jest to zbiór świetnych kawałków, ale bez jakiś ambicji, by być czymś więcej. Malkontenci mogą dodać, że ostatecznie jest to „tylko kolejna” dobra płyta, bez większej oryginalności. Ale jeśli chcielibyście posłuchać sobie niezobowiązującego, ekstremalnego Metalu z Thrash’ową melodią i refrenami, to macie jak znalazł.


ocena: 8,5/10
mutant
Udostępnij:

27 marca 2022

Xysma – Yeah [1991]

Xysma - Yeah recenzja okładka review coverXysma to bez wątpienia największa legenda fińskiej sceny; największa, choć stosunkowo szybko zapomniana. Albo skutecznie wyparta z pamięci, bo i taka opcja również wchodzi w grę. Zaczynali w 1988 roku jako gore-grindowy potwór mocno zafascynowany Carcass, ale tego stylu nie trzymali się nazbyt kurczowo, bo już po jednej demówce i epce „Above The Mind Of Morbidity” naszło ich na zmiany. Na wydanym w 1990 roku materiale „Fata Morgana” Finowie nieco złagodzili brzmienie, a do muzyki wprowadzili garść nieoczywistych, a przy tym nieortodoksyjnych rozwiązań – coś, co mogło dać do myślenia odbiorcom, ale nie musiało.

Jak się szybko okazało na debiutanckim Yeah, ambicje zespołu sięgały dalej, o wieeele dalej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. W tamtym czasie (grindujący) death metal wciąż był czymś nowym i świeżym, ale kolesiom z Xysma to nie wystarczało i dlatego już w pierwszym kawałku zdradzili go jakieś 17 razy – wystarczająco, żeby zacząć się zastanawiać, o co im, kurwa, chodzi. W kolejnych utworach Finowie nie szczędzą odjechanych pomysłów, więc ogarnięcie całości wymaga otwartości, wyrozumiałości albo samozaparcia. Szybkie deathmetalowe blasty, bujające po sabbsowemu riffy, plamy klawiszy w najmniej oczywistych miejscach, nietypowe rytmy, popieprzone melodie, balladowe akustyki, bełkotliwo-bulgoczące wokale – na Yeah jest wszystko. Wszystko, co później pojawi się w twórczości mnóstwa innych, zwykle odmiennych stylistycznie kapel – od Amorphis po Dead Infection.

Spójność nie jest najmocniejszą stroną tego materiału, tym bardziej, że w przedziwnych konfiguracjach mieszają się tu elementy odpychające i intrygujące zarazem. Ta muzyka nie jest łatwa w odbiorze, momentami nie jest nawet przyjemna, ale specyficznej oryginalności nie sposób jej odmówić. Czy to kwestia wizjonerstwa czy przypadku – nie wiem, ale faktem jest, że Xysma na Yeah wymyśliła knajpiany death 'n' roll, który tak chętnie (i szybko) podchwyciły prawie wszystkie współczesne im fińskie kapele. A później twórcami tego stylu ogłoszono Entombed. Swoją drogą łącznikiem ze szwedzką sceną jest brzmienie wypracowane w Sunlight (oczywiście z Tomasem Skogsbergiem), które wprawdzie umiarkowanie pasuje do muzyki, ale po tylu latach trudno wyobrazić sobie lepsze.

Na Yeah ewolucja Xysma się (niestety?) nie zakończyła i z czasem zespół stał się jeszcze dziwniejszy i ciężkostrawny, choć paradoksalnie grał coraz łagodniejszą muzykę. Takie oblicze Finów też ma swoich fanów, dla mnie to już jednak zbyt wiele.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Xysma/

podobne płyty:

Udostępnij:

24 marca 2022

Infernal Torment – Man’s True Nature [1995]

Infernal Torment - Man’s True Nature recenzja okładka review coverDania nie ma za bardzo czym się pochwalić. Z klasycznych zespołów najbardziej znane są Konkhra i Illdisposed, znane z nadużywania Groove/Thrash’u typu Machine Head, w swojej odmianie Death Metalu. Niemniej jednak, jakaś tam scena sobie istniała i była ona nawet liczna, mimo iż grupy te nie spotykały się z jakimś większym zainteresowaniem poza krajem macierzystym.

Infernal Torment nagrał dwa albumy i zakończył działalność. Pierwszy z nich, czyli bohater dzisiejszej recenzji, jest dość specyficzny, zwłaszcza jak na tamte czasy. Chciałoby się powiedzieć, że zespół wyprzedził swoją epokę o 10 lat, ponieważ, to co słychać na ich albumie, to wręcz sztampowy, duszny Brutalny Death Metal z bulgoczącym wokalem, rzucającym obraźliwymi, wulgarnymi tekstami i obowiązkowo zmaltretowaną kobietą na okładce płyty. Gdyby ktoś mi to puścił z zaskoczenia, to bym pomyślał, że jest to jeden z tych albumów wydanych przez United Guttural, z przełomu XX/XXI wieku.

Odnośnie twórczości pisanej, z dziennikarskiego obowiązku należy odnotować, że tekściarz poczynał sobie na tyle ostro, że pierwsze nakłady były konkretnie ocenzurowane. Zawartość tekstowa sprowadza się ekskluzywnie do różnych form najostrzejszych perwersji seksualnych i nie ma też żadnej mowy o konsensualnym akcie płciowym. Niektóre historie pisane są nawet w sposób żartobliwy, jak „Baby Battering Bill”, ale może nie będę się wdawać za bardzo w szczegóły – jak ktoś chce, może sobie znaleźć w necie.

Całość można określić jako pół godziny bezkompromisowej miazgi dźwiękowej, która odmawia akceptacji nawet po kilkunastokrotnym przesłuchaniu. Dla osłody są klasyczne quasi-Slayerowskie solówki i zasługujący na szczególne uznanie, bardzo przyjemnie pykający bas, któremu zdarza się nieraz wysunąć na prowadzenie. Niemniej jednak ciężko byłoby mi wskazać jakiegoś faworyta. Może „Motherfuck” albo „When Daddy Comes Home”? To nie znaczy, że nie ma dobrych riffów, które zwracają na siebie uwagę, ale niekoniecznie będzie się chciało niektórym poświęcić wystarczająco czasu na żarliwe przesłuchanie płyty.

Pozycja obowiązkowa dla kolekcjonerów i prawdziwych maniaków Death Metalu. Reszta sobie może odpuścić, chyba że ktoś jest ciekaw jak wyglądały pierwsze próby naśladowania Suffocation (zwłaszcza w utworze „Perverted”), zanim Devourment wkroczył i zmienił zasady gry. Fani brutalności mogą dodać 2 punkty do oceny końcowej.


ocena: 6/10
mutant
Udostępnij:

21 marca 2022

Abramelin – Never Enough Snuff [2020]

Abramelin - Never Enough Snuff recenzja okładka review coverNie wiem, czy tylko mnie zaskoczyła nieco oprawa graficzna najnowszego dzieła tej australijskiej formacji? Co jak co, ale nie kojarzyłem nazwy Abramelin z typowo brutalno-deathmetalową tematyką znęcania się nad kobietami. Owszem, w przeszłości grupa miała ocenzurowane teksty na debiucie, ale poza tym nie było w nich nic kontrowersyjnego. Z drugiej strony muszę oddać honor, że książeczka prezentuje nad wyraz profesjonalne i „ładne” wykonanie, nawet jeśli zanadto stereotypowe. Ale przejdźmy do konkretów.

Minęło 20 lat od ostatniej płyty i wydawać by się mogło, że zespół już na zawsze pozostanie w otchłani niebytu. Od jakiegoś czasu jednak różnej maści drugo- i trzecioligowe ekipy postanawiają wracać, aby spróbować drugiej szansy na zrobienie, jeśli nie kariery, to chociaż zapisania się w historii jako coś więcej niż „jedni z wielu”. Sęk w tym, że Abramelin właśnie tym jest – kolejną solidną grupą Death Metalową, bez większej osobowości. Słychać trochę Vadera, Morbid Angel, Malevolent Creation, ale równie dobrze można by wymienić inne standardy i też by pasowały.

Co nie znaczy, że nie warto przesłuchać nowej pozycji w dyskografii Australijczyków. Ba, powiedziałbym nawet, że jest to zdecydowanie ich najlepsza płyta, zwłaszcza że Abramelin nie miał na koncie żadnego prawdziwego klasyka. Bardzo cenię sobie takie utwory jak „Knife-Play” za budowanie klimatu i bycie porządnym, rozbudowanym kawałkiem, jakich zresztą jest wiele na płycie. Również „A Head Fuck” i „Sparagmos” (pamiętacie tą kapelę, eh?) rzucają się w uszy przy pierwszym odsłuchu i mają swój własny pomysł na siebie. Płyta jest miodzo do słuchania, aczkolwiek bardziej do pracy, w tle.

Można by się więc zapytać – a po co w takim razie następny Death Metalowy ekwiwalent kotletu z ziemniakami? Zwłaszcza obecnie, gdzie jest więcej muzyków i zespołów, niż jest fanów i odbiorców? Odpowiedź znajduje się poniekąd w tytule płyty – „Never Enough Death Metal”. Przesłuchać warto, a i kupić też nie żal.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Abramelin/550713968275457
Udostępnij: