11 marca 2015

Unhuman – Unhuman [2013]

Unhuman - Unhuman recenzja okładka review coverCoś mi się zdaje, że demo będzie mnie bił za taką solidność w pisaniu tekstów (za karę nauczysz się na pamięć całej dyskografii Agathocles – przyp. demo)… Żeby więc nie przeciągać struny, zabieram się do dzieła. Podobnie jak przy okazji ostatniej recki i dzisiaj pozostaniemy w kręgu technicznego death metalu, tyle tylko, że z Kanady. Aha! — pewnie powiecie — musi więc być niezła korba. No i rzeczywiście jest. Nie wiem czym innym, niż tylko genetyką, wytłumaczyć ową niesamowitą zdolność Kanadyjczyków do tworzenia naprawdę zakręconej muzyki. Istnieje jednakże inna teoria, a mianowicie taka, że wyssali owe zdolności z mlekiem matki, a że Kanadę gęsto zaludniają tzw. kanadyjskie blondaski (ugh! – przyp. demo) – wszystko wydaje się trzymać kupy. W końcu kto nie zachwyciłby się pięknem (w tym przypadku względem ekstremalnego nutopisarstwa) obcując z dziedzictwem ludzkości w postaci kanadyjskiego cycuszka? Trochę się rozpędziłem, więc do tematu. Unhuman to kapela z całkiem pokaźnym stażem, ale debiut wydali ledwie dwa lata temu. Po wielokrotnym przewałkowaniu materiału, uważam jednak, że jeśli prawdziwy proces twórczy wymaga tyle czasu, to wymaga tyle czasu i chuj. Z takim materiałem nie ma co się spieszyć, bo niedojebać albo przedobrzyć jest nadzwyczaj prosto. Jako dowód proponuję sobie zapodać hasło „techniczny death metal” w guglu i obczaić, ile kapel z tej niekończącej się listy brzmi znajomo, a z tych brzmiących znajomo – ile nadaje się do słuchania. Tytułem wstępu warto także wspomnieć, że przy około dwudziestoletniej obecności na rynku niemal na pewno chłopaki sprzedali swoje dupska przy okazji innych muzycznych przedsięwzięć. Także i to okazuje się prawdą, a z najbardziej znanych aktów trzeba wymienić Cryptopsy i Beyond Creation. Oddzielną sprawą jest lista zaangażowanych gości, pośród których można się natknąć na osobę Stevena Henry’ego. Jegomościa tego powinien znać każdy przeciętny, acz szanujący się słuchacz metalu, a także nawet kompletnie nieszanujący się twardogłowy fan kanadyjskiej sceny metalowej. Mając cały wstępniak za sobą, najwyższa pora przejść do muzyki. Zaskoczeniem oczywiście nie będzie poziom muzyki, nie powinny zaskakiwać także aranżacje. Dość typowe na Kanadyjczyków, co nie znaczy, że słabe. Świeżość bije z głośników; znane elementy w nieznanych konfiguracjach dodają muzyce skrzydeł. Żadna rewolucja, ale można się kilka razy zaskoczyć, szczególnie słysząc elektronikę. Ogólnie wydawnictwo jest dość klimatyczne i niektóre fragmenty brzmią zupełnie jak Nile, inne jak Transcending Bizarre?, a jeszcze inne jak coś jeszcze innego. Słowem – sporo się dzieje. Uściślając – sporo się dzieje także i w tej sferze, bo że w nutach jest oswojony armagedon, to już chyba wspomniałem. Muzycy nie dają ani chwili na przyzwyczajenie się do ich muzyki i już od początku bezpardonowo napierdalają, że aż zęby swędzą. Nie ma się co oszukiwać – o to w końcu kaman. Uskuteczniają sobie chłopaki taki przyjemny rozpierdol przez niemal pięćdziesiąt minut i ani na chwilę nie tracą rezonu. Zachwycać się instrumentarium nie ma chyba potrzeby, bo można to wywnioskować z tego, co już napisałem. Warto jednak wspomnieć wokalistów, także tych gościnnych, bo chyba nie istnieje wiele więcej stylów śpiewania niż te, które da się znaleźć na albumie. Podsumowując – jest ogień. Dobrze, z głową napisany i wykonany kawałek muzyki. Dobry od święta i na co dzień. Warto nabyć, choćby w wersji elektronicznej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.unhumanofficial.com
Udostępnij:

8 marca 2015

Napalm Death – Apex Predator – Easy Meat [2015]

Napalm Death - Apex Predator - Easy Meat recenzja okładka review coverJak oni to robią, ja się grzecznie pytam z wyrazem niedowierzania na gębie. Jak to możliwe, że kolesie, których z pocałowaniem ręki (i renty, zwłaszcza renty) weźmie każdy uniwersytet trzeciego wieku, potrafią wykrzesać z siebie tyle furii właściwej tylko podkurwionym nastolatkom? Czapki z głów! Forma, jaką Napalm Death prezentują od kilku(nastu) lat, imponuje i wprawia już w zakłopotanie. Toć to reumatyzm daje w kość, w nocy co chwilę trzeba wstawać na psi-psi, wygórowane oczekiwania rozkapryszonej publiki doprowadzają do rozstroju nerwowego, a własne ambicje i legendarny status ciążą u szyi jak sto diabłów. Anglicy nic sobie jednak z tego nie robią i wbrew wszystkiemu i wszystkim nagrywają kolejne krążki, które nie schodzą poniżej bardzo wysokiego poziomu, a o których dużo młodsza konkurencja może najwyżej pomarzyć. Jakby tego było mało, Apex Predator – Easy Meat wyłamuje się nieco z kompozycyjnego/objętościowego schematu, jakim zespół posługiwał się przez ostatnią dekadę (i który, prawdę mówiąc, mógł się już trochę znudzić), i jest zwrotem ku pełnemu naturalnej świeżości, skondensowanemu i bardziej bezpośredniemu napierdalaniu, co czyni go jednym z najlepszych krążków w przebogatym dorobku zespołu. I to bez stosowania taryfy ulgowej dla emerytów! Żadna to rewolucja, bo po prostu panowie Napalmowie zapodali swoje sprawdzone patenty w nieco innych konfiguracjach i przy inaczej rozłożonych akcentach. Dlatego też nie dajcie się nabrać na wywody o jakichś śmiałych eksperymentach – największym zaskoczeniem (choć to i tak za poważne słowo) na Apex Predator – Easy Meat jest umieszczenie najdziwniejszego kawałka (nota bene tytułowego) na początku, nie zaś jak zwykle – na końcu albumu. Tyle. Wszelkie pozagrindowe elementy (transowe partie, industrial, klimaty, itd.), które nagle wywołują tyle podniety, są w twórczości Napalm Death obecne od tak dawna, że stały się już integralną częścią ich stylu, czymś wręcz oczekiwanym. Nie moja wina, że niektórym umknęły płyty wydawane w latach 90-tych i dopiero teraz takie rzeczy odkrywają. Enyłej. Mnie na Apex Predator – Easy Meat najbardziej wgniata w ziemię energia emanująca z tych numerów, to klasyczne jebnięcie prosto między oczy, po którym ciężko się pozbierać. To naprawdę klasowe grzańsko, bez miejsca na nudę, kompromis czy rozpaczliwe próby przypodobania się wszystkim (casus Carcass – żeby nie szukać daleko). Zabrzmi to jak banał, ale w muzyce Anglików słychać zaangażowanie w to, co robią, że chodzi im o coś więcej, aniżeli tylko o pieniądze. Szacunek dla tych dżentelmenów!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

2 marca 2015

Unbirth – Deracinated Celestial Oligarchy [2013]

Unbirth - Deracinated Celestial Oligarchy recenzja okładka review coverNa początku mojego krótkiego wywodu na temat Deracinated Celestial Oligarchy pozwolę sobie strzelić — być może i dziwną, ale trzymająca się kupy — konstatację, że Włosi stworzyli na tym albumie coś na kształt brutalnego death metalu dla mas. Z boku może to naprawdę głupio wyglądać, jednak wszystkie elementy kreacji Unbirth prowadzą do takiego właśnie wniosku. I żeby była jasność – nie jest to zarzut, a dla zespołu powód do wstydu. W sumie to nawet dobrze, że w tym nurcie pojawiła się wreszcie kapela, od której bez strachu (i obciachu!) można zacząć przygodę z takimi wyziewami. Zacząć i prędko nie skończyć, bo od Unbirth do Suffocation, potem Disavowed, potem Disgorge — i tak dalej i tak dalej… — droga wcale nie jest daleka. Innymi słowy, dzięki debiutowi Unbirth można się w ten hałas wkręcić. Deracinated Celestial Oligarchy ma fajną choć niezbyt typową — a tym samym nie odstraszającą kompletną paciajką — okładkę, bardzo porządnie brzmi, panowie muzykanci z techniką są wyraźnie ponad średnią, a samo grzanie nie ma znamion komercyjnej papki, mimo iż do najszybszych nie należy. Moim zdaniem przystępność płytki wynika przede wszystkim z tego, że jest optymalnie (krążek trwa 34 minuty – nie za krótko, nie za długo) i zajebiście profesjonalnie przygotowana, że w każdy jej element włożono sporo pracy, a całość dopracowano tak, żeby materiał był urozmaicony i spójny zarazem. Czy to wręcz pedantyczne podejście przypadkiem nie kłóci się z etosem podziemnych brutalistów? Dla niektórych — tych nieobeznanych z instrumentami i bez kasy na przyzwoite studio — na pewno. Ja jednak wolę to, co tak przejrzyście i bez wiochy proponuje Unbirth od „twórczości” zaśmiecających scenę generatorów dudnienia i buczenia. Deracinated Celestial Oligarchy słucha się bez zgrzytania zębami, za to z dużym zainteresowaniem. Stąd też polecam ten album zwłaszcza miłośnikom In Flames, Arch Enemy, Suicide Silence, Insomnium, Avatar i podobnych rzeźników.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/unbirthproject

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 lutego 2015

Surgical Dissection – Origin & Intention [2013]

Surgical Dissection - Origin & Intention recenzja reviewNaiwnie zakładam, że nazwa Surgical Dissection nie jest obca polskim maniakom, wszak ledwie kilkanaście lat temu Mad Lion dystrybuowali ich debiut. Jeśli jednak komuś jakimś cudem działalność Słowaków umknęła, to krążek Origin & Intention powinien być dobrą okazją, żeby się wreszcie z tą ekipą zapoznać. Dobrą, ale i ostatnią, bo kapela po dwudziestu latach działalności dokonała żywota. Od czasu poprzedniego, a młodszego aż o osiem lat albumu „Disgust” styl zespołu praktycznie się nie zmienił, ale poziom wykonawczy i oprawa brzmieniowa wyraźnie poszły do przodu. Nie jest to przepaść, bo już wcześniej nawalali na dobrym poziomie, jednak muzyka na ostatnim krążku Surgical Dissection sprawia wrażenie dojrzalszej, bardziej zwartej, złożonej i jeszcze lepiej przemyślanej. Każdy, kto miał styczność z twórczością Słowaków, wie, że brutalny death metal traktowali możliwie po swojemu, w sposób dość rozpoznawalny, bez ślepego zapatrzenia w amerykańskich protoplastów gatunku. Stąd też na Origin & Intention dominują średnie (albo oszczędne, jak kto woli) tempa, dziwne melodie i zagrywki w takim graniu rzadko spotykane, choć — żeby nie było, że wciskam kit o wielkiej oryginalności — niekiedy kojarzące się z aktywniejszym wydawniczo Fleshless. Dużą zaletą utworów Słowaków są czytelne struktury z konkretnym dominującym riffem, wokół którego całość jest nadbudowywana. Dzięki temu poszczególne kawałki mają swoje wyróżniki, ale materiał brzmi spójnie i nie rozjeżdża się stylistycznie. Takie podejście do komponowania, jak dla mnie, zdaje egzamin – płytka nie jest przesadnie jednolita, nie nudzi, a słucha się jej naprawdę dobrze. Niemniej jednak osoby o bardziej ortodoksyjnym nastawieniu do gatunku mogą mieć problem z niektórymi rozwiązaniami, bo po prostu odstają od kanonu i nie są do cna oklepane przez innych. Ja mam z tym luz i główny minus widzę gdzie indziej – w wokalu Marka Falata. W tej kwestii żaden odczuwalny postęp się nie dokonał i — tak, jak w przypadku poprzedniego wokalmena — głos nie dorównuje mocą muzyce. Trochę szkoda, bo z odpowiednim wymiotem Origin & Intention robiłby jeszcze lepsze wrażenie.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/surgicaldissection/?ref=ts%2F
Udostępnij:

16 lutego 2015

Dungortheb – Extracting Souls [2014]

Dungortheb - Extracting Souls recenzja reviewDo tego stopnia opornie zbierałem się do opisania wam zajebistości „Waiting For Silence”, że Francuzi zdążyli wydać krążek numer trzy. Żeby jednak nie było, że tylko ja się opierdalam – większość kawałków (jeśli nie wszystkie) zawartych na Extracting Souls muzycy Dungortheb szlifowali na żywca od dobrych kilku lat. W związku z powyższym świeżość tego materiału może budzić pewne, do tego uzasadnione wątpliwości. Wszystko klaruje się już przy pierwszym przesłuchaniu – w miejsce spontanu i prawdziwych nowości zaproponowano fanom porządny zestaw dogłębnie przemyślanych (wręcz wykalkulowanych) i precyzyjnie skonstruowanych utworów w najbardziej charakterystycznym stylu Dungortheb. Wniosek zatem może być tylko jeden – Extracting Souls jest albumem słabszym od poprzedniego, zupełnie niezaskakującym i w paru momentach powodującym nieprzyjemne rozczarowanie. Aaaleee… Cały myk polega na tym, że w przypadku akurat tego zespołu krążek słabszy od „Waiting For Silence”, to i tak w ogólnym rozrachunku bardzo dobry materiał, który nie raz zakręci się w rozgrzanym do czerwoności odtwarzaczu. Tym bardziej, że znajduje się tu kilka prawdziwych perełek — a mam na myśli „A Red Night”, „6:43”, „Inside” i „Impact” — do których wraca się z wywieszonym z podziwu jęzorem (solówki!) i niemal maniakalną radochą. Gdyby cała płyta trzymała poziom tych paru kawałków, to było by super i uwagi o wtórności byłbym skłonny przemilczeć, a tak – emocje miejscami opadają, jak i Francuzom najwyraźniej opadły siły do szybszego i mocniejszego grania – ot choćby w promującym płytę „Sad War”. Problemem Extracting Souls nie jest jednak umiarkowane tempo, a… dość oryginalny styl, w jakim porusza się zespół. Dungortheb wypracowali sobie całkiem udany patent na granie, z wieloma bardzo rozpoznawalnymi elementami (wokal Grégory’ego Valentina, punktowo pracująca perkusja i przede wszystkim niebagatelna rola gitary prowadzącej), dopracowali go do maksimum i chyba już nie wiedzą, co by w nim można jeszcze poprawić, w którym kierunku go rozwinąć. No i cóż, w rezultacie stanęli w miejscu (inna sprawa, że dla wielu i tak nieosiągalnym), skupiając się wyłącznie na tym, co sprawdzone i lubiane. Nie ukrywam, mnie wizja technicznego i melodyjnego death metalu w wykonaniu Dungortheb wciąż bardzo pasuje, ale faktem jest, że chciałoby się znacznie więcej, zwłaszcza po tylu latach oczekiwania.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.dungortheb.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

11 lutego 2015

Vale Of Pnath – The Prodigal Empire [2011]

Vale Of Pnath - The Prodigal Empire recenzja reviewJak pewnie zauważyliście, bo co byście mieli nie zauważyć, ostatnio jakby trochę mniej recenzji wrzucałem na bloga. Jakoś tak wyszło – na chuja drążyć temat. Nie znaczy to jednak, że nie słuchałem niczego ciekawego i że się nie podzielę spostrzeżeniami. Otóż podzielę, bo kilka zacnych albumów przewałkowałem. Na pierwszy ogień idzie amerykański kwintet wokalno-instrumentalny o intrygującej nazwie Vale of Pnath. Młoda to kapela, bo niecałe dziesięć lat według Metal Archives; pierwszą epkę wypuścili muzycy w 2008 roku, a na debiut kazali czekać kolejne trzy lata. Album nie jest więc może jakoś specjalnie świeży, ale niech to nie zniechęca nikogo, bo muzyka po prostu urywa jaja i robi z nich helikopter. Naprawdę dziwię się ogromnie, jakim kosmiczny kurwa cudem tak kapitalny materiał przeszedł zupełnie niezauważony. Bo jest na tym krążku dosłownie wszystko, czego każdy szanujący się miłośnik technicznego death metalu mógłby zapragnąć. Ostra naparzanka i raczej w szybkich tempach, ciekawe, oryginalne i odpowiednio zakręcone riffy, z pół tony przebojowości, która mogłaby zawstydzić najbardziej twardogłowych fanów Iron Maiden oraz niezliczona ilość zmian, transformacji, morfoz. Jeżeli miałbym opisać The Prodigal Empire jednym zdaniem, to posłużyłbym się maksymą Heraklita „Panta Rei”. Nie ma na tym krążku nic stałego, nic ustalonego raz na zawsze, wszystko ciągle morfuje i przemienia się: tempa, nastroje, style, rozłożenie akcentów. Totalny odjazd. Przez te nieco ponad czterdzieści minut albumu, dzieje się więcej niż na sesji sejmu dotyczącej gender. A już absolutną wisienką na torcie są zjazdy w kierunku symfonicznego blacku (choć pewnie demo będzie się w łeb pukał, że niby jak to ma być zaletą). W kilku momentach atmosfera tak się pompuje i wzbiera, że ludzie dookoła zaczynają się rozglądać, czy to nie przypadkiem chóry anielskie zwiastujące koniec świata. Taki kurwa jest patos! Puryści gatunkowi nie muszą jednak zaopatrywać się w worki na wymiociny, bo mimo olbrzymiej intensywności owych fragmentów, są to wciąż tylko fragmenty, dodatki, które w żaden sposób nie przesłaniają najważniejszego – czyli rasowego wygrzewu. Wspomniałem przy początku, że muzycy raczej się nie opierdalają i nie myślą za długo nad każdym ruchem, tylko nakurwiają aż miło. Lecz także i w tym nie przesadzają i nie ścigają się z cieniami, jadąc szybko, ale nie do przesady. Tym bardziej, że nie zapominają o czymś takim jak melodie, których pewnie chuja by było słychać, gdyby podkręcić o dodatkowe 30 bpm. A tak jest i szybkość, ale są i melodie – więc wszyscy się cieszą, a najbardziej chyba ja. Gdyby jeszcze było tak, że melodie zapożyczono z programów emitowanych w godzinach przedpołudniowych, to pewnie bym się tak nie cieszył. Ale tak nie jest i melodie naprawdę wnoszą mnóstwo klimatu. Technicznie oczywiście bez zarzutu. No, może jeden – bas nieco za cicho. Poza tym niespecjalnie denerwującym, sami przyznacie, mankamentem, wszystko cacy. Nie pozostaje mi już teraz nic innego jak tylko polecić ten album waszej uwadze.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ValeOfPnathCO

podobne płyty:


Udostępnij:

8 lutego 2015

Pyaemia – Cerebral Cereal [2001]

Pyaemia - Cerebral Cereal recenzja okładka review coverPisząc o amerykańskim brutalnym death metalu w wydaniu europejskim nie sposób nie wspomnieć o morderczym tworze o nazwie Pyaemia. Tak się bowiem składa, że wydany przez Unique Leader debiut Holendrów jest jedną z najlepszych pozycji w przepastnym worze z takim graniem. A może i najlepszą – mega pozytywne reakcje maniaków totalnych wyziewów — do których i ja się chętnie przyłączam — zdają się to potwierdzać. Recepta na sukces Cerebral Cereal była stosunkowo prosta. Chłopaki wzięli najbrutalniejsze i najbardziej pojebane elementy z twórczości Suffocation (nawet im ten album zadedykowali!), Disgorge, Deeds Of Flesh, Pyrexia i paru innych, dla niepoznaki wywrócili je na drugą stronę, zintensyfikowali, zagęścili i podali w bardziej podziemnym sosie. Ze względu na brzmienie (Excess…) i koneksje personalne na Cerebral Cereal można się również dopatrzeć sporo punktów wspólnych z — wcześniej wydanym, choć nieco później nagranym — pierwszym krążkiem Disavowed, mimo iż całościowo Pyaemia uprawiają sztukę odrobinę szybszą (albo to tylko wrażenie spowodowane większymi kontrastami), bardziej techniczną i mocniej zróżnicowaną. Z kim by się jednak ta muzyka nie kojarzyła, jakiejkolwiek namacalnej oryginalności nie należy się w niej doszukiwać – Holendrzy zrobili to samo, co inni, tylko lepiej. Tu się rozchodzi o coś innego, o ogólne wrażenie – sieczka jest wprost nieprawdopodobna, po prostu bezlitosna, a przy tym odbierająca siły już po kilku minutach styczności z nią. Cerebral Cereal to niespełna półgodzinne krwawe słuchowisko z elementami tortury. Pyaemia każdego sponiewiera, ale nie można mieć im tego za złe, w końcu czasem korzystanie jest się przepuścić przez młynek do mięcha. Taaak, to byli mistrzowie w swojej dziedzinie!


ocena: 9/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

29 stycznia 2015

Nephren-Ka – The Fall Of Omnius [2013]

Nephren-Ka - The Fall Of Omnius recenzja okładka review coverFrancuski Nephren-Ka ma kilka cech bardzo charakterystycznych. Niestety, charakterystycznych dla innych zespołów. O nazwie nawet nie ma się co rozpisywać – Nile (a głębiej – Lovecraft), okładka to futurystyczna rozpierducha a’la stary Bolt Thrower (czyli Warhammer, żeby być precyzyjnym), zaś w muzyce roi się od wpływów Morbid Angel (w odmianie zarówno szybkiej jak i wolnej), Hate Eternal, Cannibal Corpse, Krisiun i Origin. Tylko tekstowy koncept, bazujący na „Diunie” Franka Herberta, jest w death metalu czymś (chyba) nowym. Uczepienie się takiej tematyki sugeruje, że Nephren-Ka chcą być w jakiś sposób oryginalni i rozpoznawalni — i to poniekąd można pochwalić — ale wszystkie wymienione wcześniej elementy zebrane do kupy (niezbyt spójnej, tak przy okazji) całkowicie to wykluczają. No chyba, że istnieją i tacy, którzy rzucą się na The Fall Of Omnius i pomnik jej zbudują ze względu na same liryki (bo przecież nie z powodu kompletnie nieczytelnych wokali). Ja ociupinkę w to powątpiewam (bo po pierwsze w ogóle trzeba o tym diuno-koncepcie wiedzieć, a po drugie nie mieć go w dupie), toteż zajmę się tym, co jest dostępne bez przesadnego wchodzenia w szczegóły – muzyką. Brutalny death metal – do tego sprowadza się istota 44 minut The Fall Of Omnius. Raz szybszy, innym razem wolniejszy, niekiedy z tych nowoczesnych (gdy sięgają po patenty Origin), głównie jednak utrzymany w ramach klasycznego napierdalania z Ameryki. Obiektywnie patrząc, płyta jest nieźle wyprodukowana (mastering w Hertzu), umiejętności techniczne muzykantów nie budzą zastrzeżeń (choć mówimy tu o rzemiośle, nie wirtuozerii – doskonale to słychać w solówkach), a cały materiał trzyma się na równym poziomie. Solidny łomot, ale raczej do hałasowania w tle, bo jeśli już się człowiek chce na nim skupić, to pierwej musi odpowiedzieć sobie na dość istotne pytanie „co to, kurwa, za zespół”, bo muzycznych wyróżników Nephren-Ka nie posiadają wcale. Francuzi sprawnie zaciągają od innych kapel, jednak nie przekuwają tego w coś swojego, a kolejne kawałki są po prostu zlepkiem łatwych do wyłapania zapożyczeń. Potencjał mają, to pewne, ale ze samoświadomością gorzej.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/nephrenkaband
Udostępnij:

21 stycznia 2015

Slaves Of Evil – Madness Of Silence [2014]

Slaves Of Evil - Madness Of Silence recenzja okładka review coverCo by było, gdyby… Co by było, gdyby chciało nam się bawić w rozdawnictwo rozmaitych szpanerskich statuetek w ramach podsumowania roku w branży? Ano chłopaki z Slaves Of Evil mogliby sobie sprezentowane przez nas (a przynajmniej przeze mnie) ustrojstwo za debiut roku w kanciapie obok lodówki na bronxy postawić. Mogliby, ale tego nie zrobią, bo jako się rzekło – w to się akurat nie bawimy. Może wezmę urlop i w ramach pocieszenia jakiś order z ziemniaka im wystrugam? A tak już całkiem serio, Slaves Of Evil w pełni sobie zasłużyli na pochwały, bo nagrali (i wydali) krążek, którego bardzo chętnie i dobrze się słucha, chociaż żadna rewolucja w gatunku (nawet w Dąbrowie Górniczej) za jego sprawą się nie dokona. Zespół jedzie (a będąc dokładnym, zapieprza – to zasługa Ciastka) głównie na patentach niemłodych, bo sięgających, lekko licząc, dwadzieścia lat wstecz, ale robi to tak sprawnie, że o nudzie nie może być mowy. O wstecznictwie również, bo wspomniana wiekowość wpływów nie oznacza naciąganego oldskula ani brzmieniowej mizerii, a po prostu czyste podejście do gatunku – bez nowomodnego syfu, spodni rurek, grzywek na skos i plastikowej produkcji. Chłopaki wiedzą, o co chodzi w death metalu, toteż z Madness Of Silence ani przez moment nie zalatuje sztucznością czy kompozytorskim niezdecydowaniem. Ten album to 36 minut konkretnego grzania, w którym moje ucho wychwyciło fascynacje muzyków barbarzyńską stroną Lost Soul (przede wszystkim z „Chaostream”), dynamiką odrodzonego (czyli od „Afterburner” w górę) Sinistera i hipnotycznym gitarowym dołem obecnym cały czas u Immolation. Mnie to przekonuje z miejsca, bo death metal w takim stylu i na takim — dla porządku dodam, że wysokim — poziomie niestety powoli staje się rzadkością. Wrażenie jest zatem co najmniej pozytywne. Ponadto cieszy fakt, że mimo już osiągniętego pułapu jest tu ciągle miejsce na rozwój, na dopieszczanie niuansów, dzięki czemu zespół będzie miał co robić przez kilka najbliższych lat. Ja najbardziej liczę na rozbudowanie składu o drugą gitarę i w rezultacie nasycenie utworów chaotycznymi solówkami. Odrobina chwytliwych riffów wrzuconych tu i ówdzie (oczywiście nie kosztem brutalności) również nie zaszkodzi, bo jak wiadomo – bez hitów nie ma kariery. Po tak udanym debiucie jak Madness Of Silence Slaves Of Evil teeeoretycznie powinni widzieć przyszłość wyłącznie w jasnych kolorach, jednak muszą trzymać zwieracze na wodzy i mieć świadomość, że wymagania w stosunku do kolejnych wydawnictw będą bardzo wysokie, a w takiej sytuacji łatwo wyłożyć się na pysk. Ja trzymam kciuki!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/slavesofevil
Udostępnij:

14 stycznia 2015

Hate Eternal – Conquering The Throne [1999]

Hate Eternal - Conquering The Throne recenzja okładka review coverDebiut Nile zbawił death metal – w tym stwierdzeniu jest po równo prawdy i przesady. Z jednej strony zajebistości „Amongst The Catacombs Of Nephren-Ka” podważyć w żaden sposób nie można, a z drugiej nie była to przecież jedyna płyta, która tchnęła nowe życie w gatunek pod koniec ubiegłego wieku. Innym, równie ważnym albumem był Conquering The Throne rozkręcającego się powoli Hate Eternal. Erik Rutan, mózg kapeli, nie mógł się w pełni realizować w Morbid Angel, więc jako typ ambitny stworzył zespół, którego — jak ciągle podkreślał — sam chciałby słuchać. Kolegów dobrał sobie może i niezbyt znanych (oczywiście z wyjątkiem Cerrito), ale sprawnych jak cholera. To właśnie z nimi nagrał (i wyprodukował) płytę, z pomocą której przypuścił atak na death metalowy tron – soczysty ochłap bardzo szybkiej (nie bez przyczyny Tima Yeunga podpisali we wkładce jako „pocisk”), technicznej i nieskalanej obcymi wpływami napierduchy. Na Conquering The Throne cała ekipa Hate Eternal zapieprza ile pary w kończynach, czego efektem są utwory krótkie (średnia to 3 minuty), zwięzłe i nielicho intensywne. Rutan, w przeciwieństwie do Azagthotha, nie był zainteresowany ani poszerzaniem horyzontów ani okołomuzycznymi zapchajdziurami i dlatego na własnym krążku zawarł jedynie esencję death metalu – bez miejsca na domysły i rozbieżne interpretacje. Począwszy od otwierającego buuum w „Praise Of The Almighty”, przez wściekły „Dogma Condemned”, rozdzierający solówką „Catacombs”, pokręcony „By His Own Decree”, pozbawiony przestojów „Dethroned”, „Spiritual Holocaust” (ten napierający podkład pod solówki!), po wieńczące album buuum w świszczącym „Saturated In Dejection” mamy do czynienia z ekstremalną jazdą na najwyższym poziomie. O tym, że Erik to bardzo utalentowany gitarzysta (posłuchajcie sobie solówek!) i kompozytor, wszyscy wiedzieli już wcześniej. O tym, że niezgorszy z niego wokalista – przekonali się na Conquering The Throne, gdzie wespół z Jaredem tworzy pięknie rzygający brutalnością duet. Debiut Hate Eternal ma tylko jedną, w dodatku naciąganą wadę, która dla wielu i tak minusem nie będzie – muzyka często kojarzy się z dokonaniami Morbid Angel i — choć w mniejszym stopniu — z Suffocation. Biorąc pod uwagę, kto stoi za materiałem – nie dało się tego uniknąć, bo obaj gitarniacy dysponują swoim stylem, który zawsze jest obecny w ich grze, niezależnie pod jaką nazwą występują. Żeby jednak oddać Amerykanom sprawiedliwość – pierwszy krążek Nile również nie był wolny od tych wpływów. Oryginalny czy nie, Conquering The Throne i tak jest już klasykiem.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.hateeternal.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: