Jak pewnie zauważyliście, bo co byście mieli nie zauważyć, ostatnio jakby trochę mniej recenzji wrzucałem na bloga. Jakoś tak wyszło – na chuja drążyć temat. Nie znaczy to jednak, że nie słuchałem niczego ciekawego i że się nie podzielę spostrzeżeniami. Otóż podzielę, bo kilka zacnych albumów przewałkowałem. Na pierwszy ogień idzie amerykański kwintet wokalno-instrumentalny o intrygującej nazwie Vale of Pnath. Młoda to kapela, bo niecałe dziesięć lat według Metal Archives; pierwszą epkę wypuścili muzycy w 2008 roku, a na debiut kazali czekać kolejne trzy lata. Album nie jest więc może jakoś specjalnie świeży, ale niech to nie zniechęca nikogo, bo muzyka po prostu urywa jaja i robi z nich helikopter. Naprawdę dziwię się ogromnie, jakim kosmiczny kurwa cudem tak kapitalny materiał przeszedł zupełnie niezauważony. Bo jest na tym krążku dosłownie wszystko, czego każdy szanujący się miłośnik technicznego death metalu mógłby zapragnąć. Ostra naparzanka i raczej w szybkich tempach, ciekawe, oryginalne i odpowiednio zakręcone riffy, z pół tony przebojowości, która mogłaby zawstydzić najbardziej twardogłowych fanów Iron Maiden oraz niezliczona ilość zmian, transformacji, morfoz. Jeżeli miałbym opisać The Prodigal Empire jednym zdaniem, to posłużyłbym się maksymą Heraklita „Panta Rei”. Nie ma na tym krążku nic stałego, nic ustalonego raz na zawsze, wszystko ciągle morfuje i przemienia się: tempa, nastroje, style, rozłożenie akcentów. Totalny odjazd. Przez te nieco ponad czterdzieści minut albumu, dzieje się więcej niż na sesji sejmu dotyczącej gender. A już absolutną wisienką na torcie są zjazdy w kierunku symfonicznego blacku (choć pewnie demo będzie się w łeb pukał, że niby jak to ma być zaletą). W kilku momentach atmosfera tak się pompuje i wzbiera, że ludzie dookoła zaczynają się rozglądać, czy to nie przypadkiem chóry anielskie zwiastujące koniec świata. Taki kurwa jest patos! Puryści gatunkowi nie muszą jednak zaopatrywać się w worki na wymiociny, bo mimo olbrzymiej intensywności owych fragmentów, są to wciąż tylko fragmenty, dodatki, które w żaden sposób nie przesłaniają najważniejszego – czyli rasowego wygrzewu. Wspomniałem przy początku, że muzycy raczej się nie opierdalają i nie myślą za długo nad każdym ruchem, tylko nakurwiają aż miło. Lecz także i w tym nie przesadzają i nie ścigają się z cieniami, jadąc szybko, ale nie do przesady. Tym bardziej, że nie zapominają o czymś takim jak melodie, których pewnie chuja by było słychać, gdyby podkręcić o dodatkowe 30 bpm. A tak jest i szybkość, ale są i melodie – więc wszyscy się cieszą, a najbardziej chyba ja. Gdyby jeszcze było tak, że melodie zapożyczono z programów emitowanych w godzinach przedpołudniowych, to pewnie bym się tak nie cieszył. Ale tak nie jest i melodie naprawdę wnoszą mnóstwo klimatu. Technicznie oczywiście bez zarzutu. No, może jeden – bas nieco za cicho. Poza tym niespecjalnie denerwującym, sami przyznacie, mankamentem, wszystko cacy. Nie pozostaje mi już teraz nic innego jak tylko polecić ten album waszej uwadze.
ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ValeOfPnathCO
podobne płyty:
- ALTERBEAST – Immortal
- NEURAXIS – The Thin Line Between