11 lutego 2015

Vale Of Pnath – The Prodigal Empire [2011]

Vale Of Pnath - The Prodigal Empire recenzja reviewJak pewnie zauważyliście, bo co byście mieli nie zauważyć, ostatnio jakby trochę mniej recenzji wrzucałem na bloga. Jakoś tak wyszło – na chuja drążyć temat. Nie znaczy to jednak, że nie słuchałem niczego ciekawego i że się nie podzielę spostrzeżeniami. Otóż podzielę, bo kilka zacnych albumów przewałkowałem. Na pierwszy ogień idzie amerykański kwintet wokalno-instrumentalny o intrygującej nazwie Vale of Pnath. Młoda to kapela, bo niecałe dziesięć lat według Metal Archives; pierwszą epkę wypuścili muzycy w 2008 roku, a na debiut kazali czekać kolejne trzy lata. Album nie jest więc może jakoś specjalnie świeży, ale niech to nie zniechęca nikogo, bo muzyka po prostu urywa jaja i robi z nich helikopter. Naprawdę dziwię się ogromnie, jakim kosmiczny kurwa cudem tak kapitalny materiał przeszedł zupełnie niezauważony. Bo jest na tym krążku dosłownie wszystko, czego każdy szanujący się miłośnik technicznego death metalu mógłby zapragnąć. Ostra naparzanka i raczej w szybkich tempach, ciekawe, oryginalne i odpowiednio zakręcone riffy, z pół tony przebojowości, która mogłaby zawstydzić najbardziej twardogłowych fanów Iron Maiden oraz niezliczona ilość zmian, transformacji, morfoz. Jeżeli miałbym opisać The Prodigal Empire jednym zdaniem, to posłużyłbym się maksymą Heraklita „Panta Rei”. Nie ma na tym krążku nic stałego, nic ustalonego raz na zawsze, wszystko ciągle morfuje i przemienia się: tempa, nastroje, style, rozłożenie akcentów. Totalny odjazd. Przez te nieco ponad czterdzieści minut albumu, dzieje się więcej niż na sesji sejmu dotyczącej gender. A już absolutną wisienką na torcie są zjazdy w kierunku symfonicznego blacku (choć pewnie demo będzie się w łeb pukał, że niby jak to ma być zaletą). W kilku momentach atmosfera tak się pompuje i wzbiera, że ludzie dookoła zaczynają się rozglądać, czy to nie przypadkiem chóry anielskie zwiastujące koniec świata. Taki kurwa jest patos! Puryści gatunkowi nie muszą jednak zaopatrywać się w worki na wymiociny, bo mimo olbrzymiej intensywności owych fragmentów, są to wciąż tylko fragmenty, dodatki, które w żaden sposób nie przesłaniają najważniejszego – czyli rasowego wygrzewu. Wspomniałem przy początku, że muzycy raczej się nie opierdalają i nie myślą za długo nad każdym ruchem, tylko nakurwiają aż miło. Lecz także i w tym nie przesadzają i nie ścigają się z cieniami, jadąc szybko, ale nie do przesady. Tym bardziej, że nie zapominają o czymś takim jak melodie, których pewnie chuja by było słychać, gdyby podkręcić o dodatkowe 30 bpm. A tak jest i szybkość, ale są i melodie – więc wszyscy się cieszą, a najbardziej chyba ja. Gdyby jeszcze było tak, że melodie zapożyczono z programów emitowanych w godzinach przedpołudniowych, to pewnie bym się tak nie cieszył. Ale tak nie jest i melodie naprawdę wnoszą mnóstwo klimatu. Technicznie oczywiście bez zarzutu. No, może jeden – bas nieco za cicho. Poza tym niespecjalnie denerwującym, sami przyznacie, mankamentem, wszystko cacy. Nie pozostaje mi już teraz nic innego jak tylko polecić ten album waszej uwadze.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ValeOfPnathCO

podobne płyty:


Udostępnij:

8 lutego 2015

Pyaemia – Cerebral Cereal [2001]

Pyaemia - Cerebral Cereal recenzja okładka review coverPisząc o amerykańskim brutalnym death metalu w wydaniu europejskim nie sposób nie wspomnieć o morderczym tworze o nazwie Pyaemia. Tak się bowiem składa, że wydany przez Unique Leader debiut Holendrów jest jedną z najlepszych pozycji w przepastnym worze z takim graniem. A może i najlepszą – mega pozytywne reakcje maniaków totalnych wyziewów — do których i ja się chętnie przyłączam — zdają się to potwierdzać. Recepta na sukces Cerebral Cereal była stosunkowo prosta. Chłopaki wzięli najbrutalniejsze i najbardziej pojebane elementy z twórczości Suffocation (nawet im ten album zadedykowali!), Disgorge, Deeds Of Flesh, Pyrexia i paru innych, dla niepoznaki wywrócili je na drugą stronę, zintensyfikowali, zagęścili i podali w bardziej podziemnym sosie. Ze względu na brzmienie (Excess…) i koneksje personalne na Cerebral Cereal można się również dopatrzeć sporo punktów wspólnych z — wcześniej wydanym, choć nieco później nagranym — pierwszym krążkiem Disavowed, mimo iż całościowo Pyaemia uprawiają sztukę odrobinę szybszą (albo to tylko wrażenie spowodowane większymi kontrastami), bardziej techniczną i mocniej zróżnicowaną. Z kim by się jednak ta muzyka nie kojarzyła, jakiejkolwiek namacalnej oryginalności nie należy się w niej doszukiwać – Holendrzy zrobili to samo, co inni, tylko lepiej. Tu się rozchodzi o coś innego, o ogólne wrażenie – sieczka jest wprost nieprawdopodobna, po prostu bezlitosna, a przy tym odbierająca siły już po kilku minutach styczności z nią. Cerebral Cereal to niespełna półgodzinne krwawe słuchowisko z elementami tortury. Pyaemia każdego sponiewiera, ale nie można mieć im tego za złe, w końcu czasem korzystanie jest się przepuścić przez młynek do mięcha. Taaak, to byli mistrzowie w swojej dziedzinie!


ocena: 9/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

29 stycznia 2015

Nephren-Ka – The Fall Of Omnius [2013]

Nephren-Ka - The Fall Of Omnius recenzja okładka review coverFrancuski Nephren-Ka ma kilka cech bardzo charakterystycznych. Niestety, charakterystycznych dla innych zespołów. O nazwie nawet nie ma się co rozpisywać – Nile (a głębiej – Lovecraft), okładka to futurystyczna rozpierducha a’la stary Bolt Thrower (czyli Warhammer, żeby być precyzyjnym), zaś w muzyce roi się od wpływów Morbid Angel (w odmianie zarówno szybkiej jak i wolnej), Hate Eternal, Cannibal Corpse, Krisiun i Origin. Tylko tekstowy koncept, bazujący na „Diunie” Franka Herberta, jest w death metalu czymś (chyba) nowym. Uczepienie się takiej tematyki sugeruje, że Nephren-Ka chcą być w jakiś sposób oryginalni i rozpoznawalni — i to poniekąd można pochwalić — ale wszystkie wymienione wcześniej elementy zebrane do kupy (niezbyt spójnej, tak przy okazji) całkowicie to wykluczają. No chyba, że istnieją i tacy, którzy rzucą się na The Fall Of Omnius i pomnik jej zbudują ze względu na same liryki (bo przecież nie z powodu kompletnie nieczytelnych wokali). Ja ociupinkę w to powątpiewam (bo po pierwsze w ogóle trzeba o tym diuno-koncepcie wiedzieć, a po drugie nie mieć go w dupie), toteż zajmę się tym, co jest dostępne bez przesadnego wchodzenia w szczegóły – muzyką. Brutalny death metal – do tego sprowadza się istota 44 minut The Fall Of Omnius. Raz szybszy, innym razem wolniejszy, niekiedy z tych nowoczesnych (gdy sięgają po patenty Origin), głównie jednak utrzymany w ramach klasycznego napierdalania z Ameryki. Obiektywnie patrząc, płyta jest nieźle wyprodukowana (mastering w Hertzu), umiejętności techniczne muzykantów nie budzą zastrzeżeń (choć mówimy tu o rzemiośle, nie wirtuozerii – doskonale to słychać w solówkach), a cały materiał trzyma się na równym poziomie. Solidny łomot, ale raczej do hałasowania w tle, bo jeśli już się człowiek chce na nim skupić, to pierwej musi odpowiedzieć sobie na dość istotne pytanie „co to, kurwa, za zespół”, bo muzycznych wyróżników Nephren-Ka nie posiadają wcale. Francuzi sprawnie zaciągają od innych kapel, jednak nie przekuwają tego w coś swojego, a kolejne kawałki są po prostu zlepkiem łatwych do wyłapania zapożyczeń. Potencjał mają, to pewne, ale ze samoświadomością gorzej.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/nephrenkaband
Udostępnij:

21 stycznia 2015

Slaves Of Evil – Madness Of Silence [2014]

Slaves Of Evil - Madness Of Silence recenzja okładka review coverCo by było, gdyby… Co by było, gdyby chciało nam się bawić w rozdawnictwo rozmaitych szpanerskich statuetek w ramach podsumowania roku w branży? Ano chłopaki z Slaves Of Evil mogliby sobie sprezentowane przez nas (a przynajmniej przeze mnie) ustrojstwo za debiut roku w kanciapie obok lodówki na bronxy postawić. Mogliby, ale tego nie zrobią, bo jako się rzekło – w to się akurat nie bawimy. Może wezmę urlop i w ramach pocieszenia jakiś order z ziemniaka im wystrugam? A tak już całkiem serio, Slaves Of Evil w pełni sobie zasłużyli na pochwały, bo nagrali (i wydali) krążek, którego bardzo chętnie i dobrze się słucha, chociaż żadna rewolucja w gatunku (nawet w Dąbrowie Górniczej) za jego sprawą się nie dokona. Zespół jedzie (a będąc dokładnym, zapieprza – to zasługa Ciastka) głównie na patentach niemłodych, bo sięgających, lekko licząc, dwadzieścia lat wstecz, ale robi to tak sprawnie, że o nudzie nie może być mowy. O wstecznictwie również, bo wspomniana wiekowość wpływów nie oznacza naciąganego oldskula ani brzmieniowej mizerii, a po prostu czyste podejście do gatunku – bez nowomodnego syfu, spodni rurek, grzywek na skos i plastikowej produkcji. Chłopaki wiedzą, o co chodzi w death metalu, toteż z Madness Of Silence ani przez moment nie zalatuje sztucznością czy kompozytorskim niezdecydowaniem. Ten album to 36 minut konkretnego grzania, w którym moje ucho wychwyciło fascynacje muzyków barbarzyńską stroną Lost Soul (przede wszystkim z „Chaostream”), dynamiką odrodzonego (czyli od „Afterburner” w górę) Sinistera i hipnotycznym gitarowym dołem obecnym cały czas u Immolation. Mnie to przekonuje z miejsca, bo death metal w takim stylu i na takim — dla porządku dodam, że wysokim — poziomie niestety powoli staje się rzadkością. Wrażenie jest zatem co najmniej pozytywne. Ponadto cieszy fakt, że mimo już osiągniętego pułapu jest tu ciągle miejsce na rozwój, na dopieszczanie niuansów, dzięki czemu zespół będzie miał co robić przez kilka najbliższych lat. Ja najbardziej liczę na rozbudowanie składu o drugą gitarę i w rezultacie nasycenie utworów chaotycznymi solówkami. Odrobina chwytliwych riffów wrzuconych tu i ówdzie (oczywiście nie kosztem brutalności) również nie zaszkodzi, bo jak wiadomo – bez hitów nie ma kariery. Po tak udanym debiucie jak Madness Of Silence Slaves Of Evil teeeoretycznie powinni widzieć przyszłość wyłącznie w jasnych kolorach, jednak muszą trzymać zwieracze na wodzy i mieć świadomość, że wymagania w stosunku do kolejnych wydawnictw będą bardzo wysokie, a w takiej sytuacji łatwo wyłożyć się na pysk. Ja trzymam kciuki!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/slavesofevil
Udostępnij:

14 stycznia 2015

Hate Eternal – Conquering The Throne [1999]

Hate Eternal - Conquering The Throne recenzja okładka review coverDebiut Nile zbawił death metal – w tym stwierdzeniu jest po równo prawdy i przesady. Z jednej strony zajebistości „Amongst The Catacombs Of Nephren-Ka” podważyć w żaden sposób nie można, a z drugiej nie była to przecież jedyna płyta, która tchnęła nowe życie w gatunek pod koniec ubiegłego wieku. Innym, równie ważnym albumem był Conquering The Throne rozkręcającego się powoli Hate Eternal. Erik Rutan, mózg kapeli, nie mógł się w pełni realizować w Morbid Angel, więc jako typ ambitny stworzył zespół, którego — jak ciągle podkreślał — sam chciałby słuchać. Kolegów dobrał sobie może i niezbyt znanych (oczywiście z wyjątkiem Cerrito), ale sprawnych jak cholera. To właśnie z nimi nagrał (i wyprodukował) płytę, z pomocą której przypuścił atak na death metalowy tron – soczysty ochłap bardzo szybkiej (nie bez przyczyny Tima Yeunga podpisali we wkładce jako „pocisk”), technicznej i nieskalanej obcymi wpływami napierduchy. Na Conquering The Throne cała ekipa Hate Eternal zapieprza ile pary w kończynach, czego efektem są utwory krótkie (średnia to 3 minuty), zwięzłe i nielicho intensywne. Rutan, w przeciwieństwie do Azagthotha, nie był zainteresowany ani poszerzaniem horyzontów ani okołomuzycznymi zapchajdziurami i dlatego na własnym krążku zawarł jedynie esencję death metalu – bez miejsca na domysły i rozbieżne interpretacje. Począwszy od otwierającego buuum w „Praise Of The Almighty”, przez wściekły „Dogma Condemned”, rozdzierający solówką „Catacombs”, pokręcony „By His Own Decree”, pozbawiony przestojów „Dethroned”, „Spiritual Holocaust” (ten napierający podkład pod solówki!), po wieńczące album buuum w świszczącym „Saturated In Dejection” mamy do czynienia z ekstremalną jazdą na najwyższym poziomie. O tym, że Erik to bardzo utalentowany gitarzysta (posłuchajcie sobie solówek!) i kompozytor, wszyscy wiedzieli już wcześniej. O tym, że niezgorszy z niego wokalista – przekonali się na Conquering The Throne, gdzie wespół z Jaredem tworzy pięknie rzygający brutalnością duet. Debiut Hate Eternal ma tylko jedną, w dodatku naciąganą wadę, która dla wielu i tak minusem nie będzie – muzyka często kojarzy się z dokonaniami Morbid Angel i — choć w mniejszym stopniu — z Suffocation. Biorąc pod uwagę, kto stoi za materiałem – nie dało się tego uniknąć, bo obaj gitarniacy dysponują swoim stylem, który zawsze jest obecny w ich grze, niezależnie pod jaką nazwą występują. Żeby jednak oddać Amerykanom sprawiedliwość – pierwszy krążek Nile również nie był wolny od tych wpływów. Oryginalny czy nie, Conquering The Throne i tak jest już klasykiem.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.hateeternal.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 stycznia 2015

Those Who Bring The Torture – Piling Up [2014]

Those Who Bring The Torture - Piling Up recenzja reviewRogga Johansson zbyt często zadawał się z Danem Swanö i to od niego musiał zarazić się projektomanią. Obecnie to choróbsko rozwinęło się do tego stopnia, że trudno jednoznacznie stwierdzić, gdzie ten koleś gra na poważnie, a gdzie pomyka tylko w wolnym czasie. Those Who Bring The Torture, istniejący lub nie, należy raczej do kategorii projektów, bo chłop sam (ewentualnie we dwóch) wiele na światowych scenach nie nafika. Piling Up to już czwarty album wydany pod tym szyldem, ale czy najlepszy – pojęcia nie mam, bo z poprzednimi żadnej styczności nie miałem i nie zanosi się, żeby się w tym temacie coś zmieniło. Opisywana płyta to 40 minut chwytliwego szwedzkiego death metalu z należnym mu ciężarem gitar i niskim wokalem. Mnóstwo tu wpływów Hypocrisy, Dismember i Edge Of Sanity, jeśli chodzi o melodie oraz Bolt Thrower i Benediction, kiedy przyjrzymy się tempom i motoryce. Ponadto na sam koniec dostajemy trochę thrash’u (Slayer…), ale nie jest to nic na tyle ciekawego/udanego, żeby warto było się nad tym zatrzymywać. Trzon Piling Up to niewymagający death metal, którego nawet nieźle i bez oporów się słucha pod warunkiem jednak, że panowie nie wychodzą ponad średnie tempo i nie przesadzają z ilością melodii na riff. Tak jest np. w „Under Twin Suns”, „Through The Aeons” oraz „In Orbit” i to te kawałki (z naciskiem na dwa pierwsze) wymieniłbym jako najlepsze. Gorzej, gdy melodie atakują w większej ilości, lub są takiej sobie urody – utwory automatycznie ulegają rozwodnieniu i zaczynają się nieprzyjemnie dłużyć. Tempa również czepiam się nie bez przyczyny – Those Who Bring The Torture to dwóch chłopów, z których żaden nie jest perkmanem. Czyli… budujemy napięcie… niestety wspomagają się automatem. W przypadku klasycznej mielonki można to jeszcze zdzierżyć, ale już każde przejście na wyższe obroty obnaża nienaturalny dźwięk tego czegoś, co w zamyśle miało być garami. Najbardziej na tym stracił „The Gateway”, bo same riffy należą do udanych. Podsumowując płytę na szybko: plusy są, minusy są, wrażenia wielkiego nie ma – czyli coś na 6.


ocena: 6/10
demo
Udostępnij:

29 grudnia 2014

Omnihility – Deathscapes Of The Subconscious [2014]

Omnihility - Deathscapes Of The Subconscious recenzja okładka review coverNa Deathscapes Of The Subconscious, drugi krążek Omnihility, rzuciłem się dość ochoczo, oczekując odrobiny fajnego oldskula a’la Floryda, bo kolesie odpowiedzialni za ten materiał nie wyglądają na pierwszych lepszych szczyli z grzywkami na skos, ale okazało się, że zawładnął mną sentyment do ewerflołingstrimów na okładkach i przez to kasa poszła się jebać. Niestety, Amerykanie są typowymi przedstawicielami tego najbardziej rzemieślniczego death metalu ze średniej półki. Ich album ani nie jest jakoś specjalnie brutalny, ani super szybki, ani imponująco techniczny, ani przesycony bluźnierstwem… To takie umiarkowane i raczej pospolite granie, w którym żadnego ekstremum nie uświadczymy, choć i do melodyjek Omnihility daleko. Panowie mają jakiś tam warsztat, potrafią utrzymać równy poziom, nie dołując przesadnie w którymkolwiek z właściwych utworów, ale ich muzyka jest strasznie płaska, pozbawiona charakteru, wyrazistości i polotu – konia z rzędem każdemu, kto znajdzie tu wybijający się element. Jakby tego było mało, z niezrozumiałych dla mnie względów Omnomnomihility przejawiają skłonności do rozbudowywania swoich kawałków ponad miarę (a na pewno ponad własne możliwości), co słuchaczowi wcale życia nie ułatwia, bo przydługie wałkowanie przeciętnych motywów każdego w końcu znudzi. Także pisanie o płytach z gatunku „do posłuchania dwa razy na rok” nie jest zajęciem przesadnie fascynującym i naprawdę trzeba się zmusić, żeby możliwie rzetelnie podejść do tematu. No i ja się bohatersko zmuszam, a Omnihility serwują mi w zamian — oprócz zwyczajowego łomotu — dwie akustyczne miniatury, których obecność na płycie jest dla mnie czymś całkowicie zagadkowym. Chwila odpoczynku? Klimat? Element zaskoczenia? No bez jaj. Zwykłe pitolenie. Deathscapes Of The Subconscious ma ponadto jeszcze jedną poważną wadę, przez którą kawałki zlewają się z sobą – dość nijakie, niedoprawione brzmienie z byle jak klepiącym werblem. Zbierając to wszystko do kupy, otrzymujemy obraz zespołu, który na obecnym etapie wyżej poziomu supportu nie podskoczy.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Omnihility/226909030653774

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 grudnia 2014

Aeon Of Horus – The Embodiment Of Darkness And Light [2008]

Aeon Of Horus - The Embodiment Of Darkness And Light recenzja reviewDebiutancki album australijskiego kwartetu nie jest aż tak obrzydliwie melodyjny, jakby mogło to wynikać z tekstu zamieszczonej nie tak znowu dawno temu na łamach naszego bloga recenzji ich najmłodszego dzieła pt. „Existence”. Wszystkie pozostałe przewiny zgadzają się jednak co do joty. Nagrany w 2008 roku album zatytułowany The Embodiment of Darkness and Light brzmi bardzo, ale to bardzo wtórnie i odtwórczo, nie wnosząc do gatunku absolutnie nic nowego i niczym nie zaskakując. Egipskie klimaty, klawisze i kosmiczno-mistyczne orkiestracje, nawet melodie – to wszystko już było i to dekady wcześniej. Osoby z pamięcią demo i jego niemal encyklopedyczną znajomością gatunku z łatwością mogłyby rozebrać album na części, z których każda jedna gdzieś, kiedyś już była. Kompozycyjnie więc chłopaki nie popisali się tworząc coś na kształt kompilacji melodii i rytmów zasłyszanych na wydawnictwach głównie amerykańskich i szwedzkich. Fakt, że wyszła z tego całkiem przyjemna i sprawnie zmontowana produkcja nie zmienia w żaden sposób innego faktu – The Embodiment of Darkness and Light stoi powtórkami, coś jak Polsat. Gdzie się człowiek nie wsłucha, słyszy znane mu patenty i aranżacje, praktycznie nie pozostawiające miejsca na autorską twórczość Australijczyków. Na nieco ponad pół godziny materiału, może kilka minut brzmi mniej znajomo i nosi jakiekolwiek znamiona oryginalności. Skutek tego jest taki, że płyta odchodzi w niepamięć zaraz po zakończeniu odsłuchu. Podobnie jest zresztą z jej artystyczną fajnością, która zanika niemal natychmiast po wyłączeniu muzyki. Gdy płytka się kręci, jeszcze jakoś jest – w końcu wszystko zostało tu zainspirowane czymś powszechnie uznanym za wybitne, z czasem jednak, całość rozbija się na owe części składowe, a że niewiele tu własnego, to i pamięć kieruje się w stronę oryginalnych wykonawców poszczególnych aranżacji. I tak, po kilku godzinach od zakończenia przygody z debiutem Aeon Of Horus, w głowie rozbrzmiewają takie nazwy jak Nile, Nocturnus bądź Theory in Practice, a to nie dodaje chwały muzykom z Canberry. Na pochwałę zasługuje za to wysokich lotów rzemiosło instrumentalne, którym mogą poszczycić się muzycy – nie czuć żadnego ciskania się i silenia przy nawet najbardziej złożonych strukturach, a kilka takowych na krążku jest. Także realizacja nie pozostawia wiele do życzenia, bowiem wszystko brzmi bardzo klarownie i odpowiednio selektywnie, bez popadania w powszechną dość chirurgicznie chłodną arcyprecyzję. Trudno jednak oczekiwać, by dobry warsztat i poprawna realizacja nadrobiły niedostatki na polu twórczości i muzykopisarstwa. Raz, że to w końcu sztuka, a nie inżynieria materiałowa, a dwa – techniczny metal z definicji musi być techniczny. Dlatego ocena może być tylko jedna, taka, którą zwykle wystawiamy dobrym kopistom i odtwórcom.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Aeonofhorusband

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 grudnia 2014

Alterbeast – Immortal [2014]

Alterbeast - Immortal recenzja okładka review coverKolejny zespół i kolejna płyta, którą miałem zrypać w imię zasady „nie lubię młodych kapel”. No i, kuźwa, kolejne zaskoczenie – Alterbeast daje radę, a ich debiutancki Immortal to całkiem wypasiony, chociaż — jak to najczęściej u debiutantów bywa — kompletnie nieoryginalny materiał. Chłopaki z Sacramento spłodzili równe pół godziny nowoczesnego, energetycznego i dynamicznego jak cholera technicznego death metalu z mnóstwem melodii, solidnym blastowaniem i naprawdę wieloma neoklasycznymi wpływami (naturalnie w partiach gitar, bo intro to osobna sprawa). Nie jest to na szczęście następne arcymdłe trendy-pitolonko — jak chociażby u miśków z Allegaeon — a bardzo konkretne, treściwe i agresywne grzańsko, w którym dominują wpływy Decrepit Birth, Necrophagist, Son Of Aurelius, Arkaik, Deeds Of Flesh i wieeelu podobnych, którzy swój warsztat opanowali w stopniu co najmniej bardzo sprawnym. Skoro kolesie mają takie wzorce, to oczywistym jest, że sami dążą do tego, żeby również przebierać paluchami jak opętani. I przebierają (z wyjątkiem wokalisty – ten to sobie może najwyżej w nosie pofedrować), niekiedy nawet powodując szczękozwis i wytrzeszcz gałek – w solówkach zdarza im się bowiem otrzeć o poziom Necrophagist z debiutu. To co jednak u Alterbeast mi się najbardziej podoba, to pomysły na riffy – raz że w ogóle takowe mają (bo ucieczka w sweepy od początku do końca numeru, jak to czyni konkurencja, to żaden pomysł), a dwa że są dość wyraziste i umiejętnie zaaranżowane. Każdy taki patent ma swoje miejsce i czas, dzięki czemu można go z łatwością wychwycić, docenić, ale nie zanudzić się nim, bo zaraz wchodzi następny i następny. Przy okazji chłopaki nie szczędzą bardziej niszczących, czysto death’owych partii – za garami siedzi znany (albo i nie) z The Kennedy Veil Gabe Seeber, a on się po prostu opierdalać nie potrafi, choć tym razem zdarzyło mu się zejść poniżej szybkiego tempa. Immortal ma więc odpowiednią moc (bo przy produkcji albumu pamiętali o czymś takim jak przester na gitarach – to też przestaje być normą), jest nielicho zakręcony i szybko wpada w ucho, ale do pełni szczęścia jeszcze muszą kilka kwestii skorygować. Po pierwsze powinni wyplewić wszelkie naleciałości slamu (jak w końcówkach „Mutilated Marvel” i „Into Oblivion”), bo taki syf do niczego dobrego nie prowadzi, a w zestawieniu z technicznymi cudeńkami tylko drażni. Druga sprawa to te najbardziej typowe dla gatunku zagrywki (jak na początku „Ancient’s Retribution”), które wszyscy stosują w ilościach hurtowych – bez nich też spokojnie mogłoby się obejść. Jak więc widać, dla Alterbeast te poprawki nie powinny stanowić wielkiego wyzwania, dlatego też liczę, że następca Immortal zostawi na mym dupsku trwalszy ślad.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ALTERBEASTofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

20 grudnia 2014

Acrophet – Corrupt Minds [1988]

Acrophet - Corrupt Minds recenzja reviewW ciągu paru ostatnich miesięcy kilkunastokrotnie wybieraliśmy się w podróż w czasie do źródeł metalowego grania, za każdym niemal razem przypominając zapomniane albumy równie zapomnianych zespołów. Nie inaczej będzie dziś, bo na tapetę wędruje debiut amerykańskiego kwartetu Acrophet – zespołu który nagrał zaledwie dwa longlepje, dwa, ale za to jakie. Niestety nie dość często na łamach naszego bloga gości crossover, może więc najwyższa pora coś z tym zrobić – tak, w ramach noworocznych postanowień. Tym bardziej, że — jak dowodzi opisywany dziś krążek — muzyka to często bardzo zacna i będąca przyjemną odmianą od zwykle recenzowanych przez nas albumów. Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto zapoznać się akurat z twórczością chłopaków z Wisconsin, a mianowicie taki, że pocinają oni techniczną odmianę tegoż stylu, ba, są nawet jednymi z jego pionierów. Tyle tytułem wstępu. Corrupt Minds to nieco ponad pół godziny dość żywiołowej i buńczucznej muzyki brzmiącej jak skrzyżowanie Anthrax z Dark Angel z punkowym feelingiem. Słucha się tego naprawdę przyjemnie, bo muzycy Acrophet stawiają przede wszystkim na — ogólnie pojęte — dobre granie, które bierze się nie skądinąd jak z połączenia żywiołowej motoryki z łatwo wpadającymi w ucho motywami, gdzie techniczne zagrywki zdają służyć się uszlachetnieniu przekazu, podniesieniu jego rangi, ale także urozmaiceniu muzyki i chęci uczynienia jej ciekawszą. Co i rusz zarzucają muzycy riffem, który brzmi jak wyjęty z innej bajki (wszak punk do specjalnie skomplikowanych nie należy), ale robią to z takim wyczuciem i znawstwem, że brzmi to bardzo naturalnie i pasuje do założonej koncepcji. Bardzo ciekawie w takiej konfiguracji instrumentalnej brzmią wykrzykiwane wokalizy, które dodają zespołowi zadziorności oraz buntowniczego szlifu, a także odejmują kilka lat. Zebrane w całość zatytułowaną Corrupt Minds wykrzykiwane społecznie zaangażowane teksty, thrashowe tempa i ogólna bezpardonowość oraz techniczne smaczki, gęsto zaścielające trzydziestominutowe wydawnictwo, tworzą ciekawy i dość nieoczywisty twór muzyczny. W przeciwieństwie bowiem do wielu innych crossoverowych aktów, muzycy Acrophet równie wiele uwagi co przesłaniu poświęcają i formie, nie przekombinowując w żadną stronę. Dlatego krążek nie nudzi się zbyt szybko, co jest częstym problemem zespołów tej proweniencji i zasiada się do niego raczej często i raczej na kilka rundek. I choć żaden z kawałków hitem ex definitone nie jest, każda z trzynastu kompozycji oferuje końską dawkę rasowego grania.


ocena: 7,5/10
deaf
Udostępnij: