8 października 2013

Morbid Angel – Formulas Fatal To The Flesh [1998]

Morbid Angel - Formulas Fatal To The Flesh recenzja okładka review coverZmiany, zmiany, zmiany… Sporo ich zaszło przed wydaniem Formulas Fatal To The Flesh – poleciał ideologicznie odstający Vincent, skutecznie zniechęcono Rutana, a Trey tknięty transcendentnym palcem The Living Continuum postanowił samodzielnie stworzyć cały materiał na tą płytę. Nie do końca mu to wyszło, bo swoje trzy grosze — kompozycyjnie zupełnie nieistotne — dorzucił Piotrek Sandoval. Wracając do Azagthotha, wziął on trochę staroci (sięgających nawet początków zespołu), wymieszał je ze świeżymi pomysłami, wpływami trawy i Energii Kosmosu. Rezultat — przynajmniej jeśli chodzi o część death metalową — jest naprawdę dobry. Jest brutalnie, tempa większości kawałków są zabójcze (Commando zamiata jak należy, nie oglądając się na nikogo), riffy odpowiednio wkręcają się w głowę, a solówki to prawdziwa zajebicha. Są jeszcze wokale (i basy) Tuckera – spisał się nieźle, wyrabia nawet przy porąbanych textach Treya (a to łatwe nie jest, oj nie!) i co najważniejsze – nie próbuje naśladować poprzednika. Jak mi nie wierzycie, to posłuchajcie chociażby „Heaving Earth” (dobry napierdol na rozpoczęcie), „Bil Ur-Sag” (krótki, brutalny i dosadny), „Chambers Of Dis” (pierwsza solówka – najlepsza na płycie), albo wyjątkowo skontrastowany klimatycznie „Covenant Of Death”. Irytować mogą te wszystkie hymny, pieśni, wezwania, srutututu… czyli kawałki instrumentalne, które niczego ciekawego sobą nie prezentują, a sprowadzają się do jakiegoś plumkania. Poza tym odnoszę wrażenie, że kilka rzeczy Morbidzi zrobili tu w pośpiechu. Ot np. brzmienie – jest dobre, ale na pewno mogli się do niego bardziej przyłożyć. Nie zaszkodziłby wyraźniejsze wokale, ale tu akurat krótki staż Stevea i ogromna presja na nim spoczywająca chłopaka rozgrzeszają. Schorowane Aniołki trzasnęły album, który na pewno nie jest ich najlepszym, ale nadal trzyma poziom i stanowi smakowity kąsek dla fanów technicznego death metalu. Cóż, Trey najwyraźniej przecenił opatrzność Starożytnych. Chyba, że to zasługa gazów ulatniających się z florydzkich bagien?


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 października 2013

Nasum – Grind Finale [2005]

Nasum - Grind Finale recenzja okładka review coverPłyty kompilacyjne rzadko kiedy prezentują sobą coś ciekawego i w obecnych czasach są czymś niezbyt trafionym (tyczy się to zwłaszcza debestofów), ale gdy w łapska wpada takie cudo, to można się tylko zachwycać. To dwupłytowe wydawnictwo robi wrażenie już od początku – formą wydania. Jest to porządny, bardzo estetycznie zrobiony cd-book w twardej okładce, z potężną 80-stronicową książeczką. Mamy w niej ciekawe notki oraz „biografię”, składającą się z opisów zawartości i okoliczności powstania tego, co zespół zarejestrował podczas piętnastu różnych sesji. Poza tym znajdziecie tam: okładki, prawie wszystkie teksty (oj sporo tego…) oraz masę fotek. Jest co oglądać, jest co czytać, szczególnie, że zapiski zawierają informacje, o których nie wszyscy muszą wiedzieć. Ot chociażby, że „nasum” (fonetycznie: nazum) to po prostu… nos! Dowiadujemy się także — w co dziś trudno uwierzyć — że kapela powstała dla żartu i stąd ta oryginalna nazwa. Co do muzyki – Grind Finale to zbiór kawałków z przeróżnych epek, splitów, mcd-ków, składanek, winyli… Są także bonusy z japońskich wersji „Human 2.1”, „Helvete” i „Shift” oraz niepublikowane numery, które zostały nagrane przy okazji sesji pełnych albumów. Daje to aż 152 (!!!) piosenki, czyli… ponad dwie, kurwa jego mać!, godziny grindowych wymiotów i napierdalań. I tu ciekawa sprawa – wbrew temu, co można by oczekiwać, wysłuchanie tego łomotu w całości za jednym posiedzeniem wcale nie nudzi (nie przesadzam) i jest — o dziwo! — wykonalne. Mimo to — dla lepszego „trawienia” i ogarnięcia tematu — jednak najlepiej dawkować sobie w porcjach po 30 tracków. Jako że jest to niemal cały dorobek kapeli (poza nagraniami z prób czy zaginionymi), to trafiły się i te najstarsze twory, ale na szczęście w ich przypadku dokonano niezbędnych poprawek w brzmieniu, przez co obędzie się bez niepotrzebnych drgawek. Cholernie dobrze się tego słucha, przyjemnie jest się przyjrzeć, jak ten zespół zmieniał się na przestrzeni lat i z niemal cover-bandu Napalm Death (no bo trudno inaczej określić początki Nasum) stawał się coraz mocniejszym i ważniejszym (przy okazji posiadającym własny styl) przedstawicielem nowszej generacji grindu. Spośród wydawnictw zebranych na Grind Finale moją szczególną uwagę zwróciły: split 7" „Smile When You’re Dead” (sporo carcassowych klimatów i melodyki, taki „Reek Of Putrefaction” na speedzie), mcd „Industrislaven” i „Regressive Hostility” (naprawdę świetny materiał, dzięki któremu podpisali papiery z Relapse). Bardzo dobrze prezentują się oczywiście wszelkie bonusy do ostatnich płyt, numerom niepublikowanym też niczego nie brakuje. Warto jeszcze wspomnieć o paru wyjątkowych utworach. Ciekawe są, inspirowane wiadomo kim, balladki „Red Tape Suckers” (3 sekundy) i „Rens” (może ze 2). Prawie śmieszny jest „The Political Structure Is Not What It Seems In The So Called Lucid View That Man Has Upon Today’s Society. What The Eye Sees Is A Lie.”, którego tytuł — jak słusznie zauważono — czyta się dłużej niż trwa ten krótki łomot. Polecam wszystkim pierwotną wersję „Fury”, który jest bez wątpienia najbardziej melodyjnym i chwytliwym tworem w historii Nasum. Sprawdźcie też covery (jest ich kilka) bo wyszły całkiem całkiem, a mam tu szczególnie na myśli „Unchallenged Hate” (musieli się za nich zabrać, musieli!) i „Tools Of The Trade”. Hmm… W ten sposób można rozpisywać się właściwie o większej części tego, co na tych dwóch płytach znajdujemy, a to tylko dowód na to, jak wyjątkowym zespołem był Nasum. Inny jest taki, że poprzez własną muzykę wpłynęli na jeden ze swoich ulubionych bandów – to dzięki nim Napalm Death powrócili do tego, co im najlepiej wychodziło. Przyznacie, że często się takie akcje nie zdarzają? Zastrzeżeń nie mam żadnych, więc polecam to wydawnictwo wszystkim miłośnikom muzycznej brutalności – jest warte swojej ceny! Przy tym to doskonały prezent (szkoda tylko, że to w sumie epitafium), dla tych którzy nigdy na oczy nie widzieli nawet ułamka spośród zgromadzonych tu rarytasów. Co prawda nie ma potrzeby oceniać Grind Finale, ale za cholerę nie mogę się powstrzymać – 10!


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.nasum.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 października 2013

Theory In Practice – Third Eye Function [1997]

Theory In Practice - Third Eye Function recenzja okładka review coverZałamuje mnie to, ale niestety trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – Theory In Practice mają u nas branie porównywalne z tureckimi swetrami w romby. Ja rozumiem, że to ogólnie niedoceniany i z niezrozumiałych względów pomijany band, no ale kurwa bez przesady! Przynajmniej ja nie będę miał sobie nic do zarzucenia, jeśli w paru słowach opiszę i polecę wam jeszcze do kompletu debiut tego nietuzinkowego zespołu. Płyta powstała w nienajlepszym dla szwedzkiego death metalu czasie, nikt się wówczas nie zabijał o nowe formacje, a już szczególnie takie, które proponowały ożywcze i techniczne granie. Stąd też wydawcy dla Third Eye Function czwórka Szwedów musiała szukać aż w pieprzonym Singapurze. Na szczęście później, po przejściu do Listenable, mieli już trochę lepiej, choć wciąż nie z górki – o czym dobitnie świadczy ich obecny status. Wracając do płyty, materiał nagrano w osławionym Sunlight, czyli miejscu, które ze skomplikowanym graniem nigdy nie miało wiele wspólnego, ale koniec końców nie był to chyba zły wybór, bo wysokie umiejętności muzyków zapewniły maksymalną osiągalną czytelność, a Tomas Skogsberg – klasyczny szwedzki ciężar. Takie połączenie zaowocowało dość oryginalnym brzmieniem, które pewnie byłoby nawet rozpoznawalne, gdyby nie fakt, że płyta przeszła bez echa. Wszystkie kawałki na Third Eye Function są utrzymane na podobnym, dodajmy że wysokim, poziomie, co jednak nie przeszkadza we wskazaniu kilku szczególnych hajlajtów, bo Theory In Practice to nie tylko wyborna technika, skomplikowane struktury, ale i spora chwytliwość. Numero uno to oczywiście „Astral Eyes” z pojechanym motywem na klawiszach, dość wolnym tempem i paroma pokręconymi riffami. Wskazałbym też na „World Within Worlds”, który wybija się wyrastającą ponad średnią dawką agresji oraz klawiszową solówką – jak nienawidzę takich rozwiązań, to tu wysłuchałem z przyjemnością, bo znakomicie wpisuje się w klimat kawałka i uzupełnia partie gitary. Ponadto na specjalne wyróżnienie zasługują fragmenty — choćby w „Self Alteration” i „Third Eye Function” — w których Johan Ekman i Peter Sjöberg pokazują, jak można zaszaleć na akustykach bez popadania w ckliwe balladki – klasa sama w sobie! Wszystko chodzi jak w szwajcarskim zegarku i naprawdę nie mam pojęcia, czemu taki album (i zespół przy okazji) nie wzbudza choćby szczątkowego zainteresowania.


ocena: 8/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 września 2013

Oliva – Raise The Curtain [2013]

Oliva - Raise The Curtain recenzja okładka review coverBóg jeden raczy wiedzieć, co siedzi w głowie Jona Olivy. Konia z rzędem temu, kto wytłumaczy mi, dlaczego Raise the Curtain wydano pod szyldem Oliva, a nie Jon Oliva’s Pain na przykład. Jeżeli jest ktoś, kto jest w stanie dowieść bez cienia wątpliwości, że „to przecież zupełnie inna muzyka, inne emocje i w ogóle nowa jakość” i nie leci przy tym w chuja, to ma ode mnie kratę browara. Słowo się rzekło. Ale nie o problemach artysty z określeniem własnej tożsamości miało być, lecz o najnowszym dziecku Jona Olivy — wywołanym już do tablicy albumie — Raise the Curtain. Jedenaście utworów w stylu bardziej Jon Oliva’s Pain niż Savatage, choć to przecież prawie jedno i to samo, niemal godzina raczej rockowego niż metalowego grania, choć to też żadna nowość, a wszystko to w arcy charakterystycznym stylu amerykańskiego muzyka i kompozytora. Póki nie znajdzie się ktoś, kto skutecznie mnie przekona, że Oliva to nie Jon Oliva’s Pain, będę się uparcie trzymał własnej wersji, tzn. uważał, że poza inną nazwą (ale też bez przesady, Sherlocka by nie zwiodła) trudno się doszukać nawet najdrobniejszych zmian w stylu, feelingu, melodiach, technice bądź czymkolwiek innym. Prawda jest taka, że gdyby krążek wydano pod szyldem Jon Oliva’s Pain, albo nawet Savatage, nawet najbardziej zagorzali fani tych zespołów (czyli ci sami ludzie, de facto) nie zorientowaliby się, że właśnie ktoś ich robi w konia i obcują z zupełnie nowym bytem na scenie muzycznej. Łyknęliby Raise the Curtain jak Sawicka łapówkę (żeby jednak nie ciągano nas po sądach przyznam, że zrobiono to tylko dzięki wyjątkowo parszywej prowokacji, w ogóle niezgodnej z prawem i że agent Tomek miał włosy na żelu i ogólnie chujowo to zrobili, bo zrobili to chujowo). Ale… ale nie zmienia to faktu, że opisywany dziś krążek, mimo całej rzeszy podobieństw, ma jeden element, który sprawia, że można się zorientować, iż mamy do czynienia z nową kapelą. A tym elementem jest – stetryczenie i zaawansowanie wiekowe frontmena. Album, mówiąc po ludzku, jest bez ikry. Jeszcze pierwsza połowa daje radę, jest kilka ładnych, naprawdę solidnych riffów i pomysłów, ale z czasem jest coraz słabiej i ogólne wrażenie jest takie, że krążek się wlecze i ślamazarzy. Savatage i JOP zawsze miały w swoim repertuarze ballady i nigdy mi to nie przeszkadzało, ale nawet one miały w sobie jakieś życie, jakąś moc, coś, co sprawiało, że chciało się ich słuchać. Tutaj tego brakuje. Mimo kilku niezłych pozycji, uczucie mam takie, jakbym właśnie słuchał muzyki dla emerytów. To uczucie dominuje po lekturze i odsuwa w niepamięć te dobre, na swój sposób z pazurem kawałki, które Jon wie przecież jak komponować i wie jak zagrać. Trochę jestem zawiedziony, przyznam, Raise the Curtain; po kapitalnym „Festivalu” spodziewałem się albumu równie dobrego, pełnego pasji i życia, a dostałem taki trochę półprodukt, dający się słuchać wprawdzie, ale jednak odstający od czołówki. Mam nadzieję więc, że Oliva pozostanie marką dla dziadków, a JOP dalej będzie nagrywał solidne, heavy metalowe albumy.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.jonoliva.net

podobne płyty:

Udostępnij:

26 września 2013

Vengeful – The Omnipresent Curse [2009]

Vengeful - The Omnipresent Curse recenzja reviewVengeful to jeszcze średnio znany przedstawiciel drugiej ligi kanadyjskiego death metalu, który na awans do ekstraklasy swego kraju szanse ma raczej marne, ale prezentuje się na tyle dobrze, że warto się tym zespołem choćby na chwilę zainteresować, przymykając naturalnie oko na koszmarną — a konsekwentnie utrzymywaną — oprawę graficzną ich wydawnictw. Na The Omnipresent Curse Kanadyjczycy się nie pierdolą w mroczne zawodzenie i od pierwszych sekund rozkręcają swą machinę w sposób bardzo obiecujący, żeby już pod koniec „Forsaken” napierać dość intensywnie. Ważenie skomasowanego, chaotycznego ataku potęguje mocno zagęszczone, zwłaszcza w niskich rejestrach, brzmienie. Właśnie przez te doły przy pierwszym kontakcie z materiałem wyłania się z niego tylko jednorodna, zamulająca ściana brutalnego hałasu i dlatego trzeba nieco więcej czasu (co za zawodowy rym!), żeby odkryć prawdziwe, a przynajmniej wyrastające ponad napierdol, zalety tego krążka. Z techniką, jak to Kanadyjczycy, muzycy Vengeful (a przynajmniej ludzie, którzy ten materiał nagrywali – wkładka nie do końca wyjaśnia, kto za co odpowiada) problemów nie mają, jednak nie znajdziecie na płycie żadnych wymyślnych popisówek – oni postawili na zwartą, prawie monolityczną całość, w której — odnoszę wrażenie — chodzi bardziej o przytłoczenie słuchacza niż zaimponowanie mu sprawnością paluchów. Potwierdzeniem tych przypuszczeń może być konstrukcja, układ albumu. Kolejne kawałki nie są przesadnie rozwlekłe, jest ich niewiele i przelatują dość szybko, podejrzanie szybko, bo materiał trwa 50 minut, więc coś tu musi być nie tak… Wszystko wyjaśnia się przy okazji „Transcending” – 21-minutowego kolosa, w którym dzieje się naprawdę dużo, a klimat i zagęszczenie struktur sięgają zenitu do tego stopnia, że numeru nie powstydziłby się Gorguts – i jest to o tyle pewne, że gościnnie w kilku miejscach wydziera się tu sam Luc Lemay. Nie ukrywam, że to właśnie obecność tego jegomościa była dla mnie najmocniejszym argumentem przy wyborze tej płyty, ale na szczęście na genialnym muzyku Gorguts plusy The Omnipresent Curse się nie kończą i dlatego pieniędzy wydanych na płytkę nie uważam za zmarnowane. Niby średniak, a sprawnie robi swoje.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/VengefulOfficial/
Udostępnij:

23 września 2013

Mortal Sin – Psychology Of Death [2011]

Mortal Sin - Psychology Of Death recenzja okładka review coverMortal Sin to jedna z pierwszych thrashowych załóg z Australii, a ich bardzo kalifornijski debiut „Mayhemic Destruction” to pierwszy australijski longplej thrashowej proweniencji. Dziś jednak nie czas na dywagacje o debiucie, lecz na kilka słów o ostatnim krążku muzyków – Psychology of Death z 2011 roku. Ale od początku. Historia kapeli przypomina brazylijskie telenowele, w których bohaterowie schodzą się i rozchodzą, zdradzają, walczą po sądach i obrażają się na siebie nawzajem. W chuj thrashowe podejście, nie ma co. Oficjalnie zespół zakończył swoją działalność w 2012 roku, ale jako że już wcześniej zdarzały im się „oficjalne zakończenia”, więc i tym razem nic nie wiadomo i może jeszcze czymś zaskoczą. Ale historia muzyków jest ciekawa także z innego powodu – przez całą swoją działalność więcej byli w rozpadzie, niż nagrali krążków. Pięć albumów w całej karierze to dość mało, sami przyznacie. Ale przecież nie o ilość, lecz o jakość chodzi, więc jak to z tą jakością? Ano tak se. Chociaż, chociaż… Psychology of Death aż taki znowu przeciętny nie jest. A przynajmniej nie cały, nie od początku. Otwierający album, tytułowy „Psychology of Death” oraz „Paralysed By Fear” to naprawdę rasowe thrashowe kawałki z mięsistymi riffami, dynamiczną sekcją, dobrą motoryką i wpadającymi w ucho melodiami. Coś na kształt ostatnich krążków Death Angel i późnego Kreatora. Niestety, czym później, tym mniej oryginalnie i nudniej. Utworom brakuje werwy i mijają bez większej podniety. Kilku dodatkowych momentów uciechy dostarczają fragmenty „Doomed to Annihilation” i refren „Down in the Pit”, choć niestety nie wpływa to jakoś specjalnie na ogólny odbiór albumu. Album nie zapada w pamięć – to jest problem Australijczyków. Warsztatowo nie można się przyczepić właściwie do niczego, podobnie z brzmieniem i realizacją, niestety kompozycje to odczuwalnie niższa liga i efekt tego jest taki, że jakoś nie ciągnęło mnie do kolejnych odsłuchań. Przy takiej ilości bardziej wyrazistych i wciągających albumów, dalsza lektura Psychology of Death wynikała w sumie z recenzenckiej rzetelności. I mimo iż album nie odstaje od średniej światowej, pozostaje tylko średnią światową.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MortalSin.Band
Udostępnij:

20 września 2013

Exhumed – Necrocracy [2013]

Exhumed - Necrocracy recenzja reviewExhumed nagrali kolejną bardzo dobrą płytę… I chociaż powinienem się z tego powodu cieszyć, trochę mnie to martwi. Niestety, mimo iż Necrocracy zajebistością wprost ocieka i przerasta większość tego, co się obecnie wydaje, nie dorównuje „All Guts, No Glory” sprzed dwóch lat. Wiadomo, Amerykanie kompletnie pozamiatali swoim czwartym krążkiem, toteż oczekiwania w stosunku do jego następcy były przeogromne. Dlatego też Necrocracy z początku rozczarowuje – z jednej strony słucha się go świetnie, raz za razem, chłonąc z apetytem każdy kawałek, a z drugiej ciągle utrzymuje się wrażenie, że coś jakby nie trybi, czegoś brakuje. Wydaje mi się, że szkopuł (problem?) tkwi w prostym fakcie, że album jest trochę inny od poprzedniego — bo musicie wiedzieć, że Exhumed nie poszli na łatwiznę i nie nagrali kopii „All Guts, No Glory” — i mimo wszystko odrobinkę mniej fajny. Bez wątpienia wpływ na aktualny styl zespołu miały zmiany w składzie: wrócił Bud Burke ze swoimi patentami na solówki (i rzyganie), gary dewastuje Mike Hamilton z Deeds Of Flesh (więc o poziom blastów można być spokojnym), zaś Rob Babcock oprócz obsługi basu zapodaje solidne niskie wokale. Elementy grind poszły w odstawkę, utwory stały się bardziej rozbudowane, zróżnicowane, a poza tym jeszcze mocniej zaakcentowano w nich chwytliwość, dzięki czemu mamy do czynienia z muzyką będącą wypadkową „Tools Of The Trade” i „Heartwork”, co — jak myślę — wielu prawdziwym fanom Anglików przypadnie do gustu. Fanom Exhumed już niekoniecznie, a przynajmniej nie od początku – bo naprawdę nie trzeba wielu przesłuchań Necrocracy, by polubić i docenić ten krążek. Nawet nie będę próbował wskazywać najlepszych kawałków, bo skończę wymieniając wszystkie. Niech wam starczy zapewnienie, że poziom prezentują bardzo wysoki i każdy z nich jest perłą niezbyt nowoczesnego, ale za to brutalnego i wpadającego w ucho death metalu – z charakterystycznymi riffami, dobrymi melodiami, dużą ilością solówek i rytmiką przywodzącą na myśl najlepsze lata Carcass. Jakby tego było mało, Amerykanie potrafią również zaskakiwać, czego najlepszym przykładem jest akustyczna wstawka w „Dysmorphic” w stylu Testament (!) z „The New Order” (!). Całość spięto znakomitym soczystym brzmieniem, które robi chyba jeszcze większe wrażenie (sekcja!) niż to na poprzednim albumie, a już na pewno może być postawione jako wzór w przypadku takiego grania. Podsumowanie może być tylko jedno: Necrocracy doskonale wypełnia lukę po Carcass, szczególnie teraz, gdy wbrew rozsądkowi Carcass wciąż istnieje.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExhumedOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

17 września 2013

Hellcannon – Infected With Violence [2010]

Hellcannon - Infected With Violence recenzja reviewWystarczy jeden, krótki rzut oka na okładkę i w zasadzie wszystko staje się jasne. Podobieństwa do weteranów z Sarcofago nie kończą się bowiem na logo, które nawet bez złej woli można uznać za plagiat. Zresztą nie tylko w Sarcofago wsłuchiwali się młodzi Amerykanie kombinując nad swoim bandem – wesoły świat black/thrashu napierdala po uszach od najsamuśniejszego początku. I to napierdala z rozmachem, jakby debiutancki Infected with Violence był którymś z kolei krążkiem muzyków, a nie właśnie debiutem. Chłopaki wiedzą, czego chcą i realizują swój plan w 100%. Wyrazy szacunku za — tak rzadką w dzisiejszym świecie — dojrzałość muzyczną i świadomość własnego stylu. Warto przy tym zaznaczyć, że Amerykanom bliżej do późniejszych wydawnictw Sarcofago niż dosyć nieopierzonych początków. I tak, Hellcannon kieruje się raczej ku brutalizmowi i niemałej dozie technicznych fajerwerków, podanych jednak na tacy czystego i współczesnego brzmienia. Wszystkie triki przewidziane przez muzyków docierają do uszu klarowne (choć brzmienie gitar jest dobrze przybrudzone i undergroundowe) i z mocą 16-tonowego ciężaru spadającego w pythonowskim skeczu o samoobronie. Dopiero taki mariaż pozwala naprawdę odczuć rozpętujące się z kawałka na kawałek muzyczne inferno. Nie zapomniano jednak o, klasycznych dla stylu, melodyjnych interludiach, które dają chwilę na złapanie oddechu przed kolejnym ciosem na wątrobę. Nie ma tego wiele, bo krążka dla popierdułek wszak nie nagrywano. Sprawia to jednak, że album jest totalny i jeszcze przyjemniejszy w odbiorze. Na uścisk ręki prezesa zasługują gitarzyści, którzy wypluwają spod palców coraz to szybsze, bardzie skomplikowane i brutalne riffy. Trochę brakuje za to przeciwwagi w postaci basu, który zepchnięto nieco na drugi plan. Miłośnicy starej szkoły nie powinni być jednak zawiedzeni, bo albumowi bliżej dzięki temu do thrashowych korzeni i blackowego klimatu. W mojej opinii, kilka bardziej klarownych linii basu nie zaszkodziłoby i dociążyło, w sumie i tak już ciężki, charakter płyty. Ci sami wyjadacze powinni za to dać na tacę za gardło Ryana Fiority, który wyrzyguje mięsiste wersy z piekielną mocą nie oszczędzając ani siebie, ani słuchaczy. Zresztą taki wokal powinien zostać doceniony przez każdego, szanującego się metala. Poezja – że tak pojadę epitetem. Grzechem byłoby także nie wspomnieć o kapitalnej robocie odwalonej przez garowego, bo słychać, że nie próżnuje i napierdala w zestaw jakby stał nad nim Indiana Jones z batem i smagał za najdrobniejsze spowolnienie. Do moich faworytów zaliczyłbym „Leviathan”, „Harbinger of War” oraz „Act of Violence”, chociaż nie obrażę się, jeśli innym bardziej do gustu przypadną inne. Każdy utwór może być tym najlepszym, każdy miażdży kości z podobną mocą i każdy pozostawia po sobie takie samo spustoszenie. Podsumowując należy stwierdzić, że Amerykanie nagrali album wybitny, łączący w sobie dzikość i autentyzm lat minionych z umiejętnościami i produkcją teraźniejszości. Takich wydawnictw więcej proszę. A teraz wracam do cudownej okładki Infected with Violence i kolejnej porcji piekielnego nakurwu. Ave!


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/hellcannonmetal
Udostępnij:

14 września 2013

Hellwitch – Omnipotent Convocation [2009]

Hellwitch - Omnipotent Convocation recenzja reviewCzy powrót Hellwitch był czymś spektakularnym? Nie bardzo, przynajmniej w mediach to wydarzenie przeszło w zasadzie bez echa i należytej podniety. W pewnym sensie nie powinno to nawet dziwić – raz, że nie było żadnych poważnych przesłanek, że Amerykanie znowu na dłużej zbiorą się do kupy, a dwa że raczej nie mogli liczyć na tłumy wypatrujących ich fanów. Muzycy Hellwitch sprawili jednak wszystkim — naturalnie tym jako tako świadomym ich istnienia — dużą niespodziankę i leeedwie 19 lat po znakomitym debiucie za pośrednictwem Xtreem Music przedstawili światu — również znakomity, mimo iż nie tak nowatorski — Omnipotent Convocation. Ja wiem, że prawie dwie dekady to żaden rekord Guinnessa, ale jak na metalowe warunki to i tak spora przerwa. Najciekawsze, czy raczej zdumiewające, jest to, że upływające hurtem lata wcale nie zmieniły tego zespołu. W ich przypadku z duchem czasu poszło jedynie brzmienie – siłą rzeczy stało się nowocześniejsze (choć bez przesady – na pewno nie sterylne), cięższe i dzięki niemu muzyka zabrzmiała trochę brutalniej. Podejście do struktur, balans kompozycji, techniczne popieprzeństwa, intensywność, feeling, wokale – wszystko udanie kontynuuje idee zawarte wieki temu na „Syzygial Miscreancy”. O postawie kapeli i wierności metalowej tradycji najlepiej świadczy fajny cover „Infernal Death” z tekstem zmienionym na jeszcze bardziej infantylny. Numer Death to tylko miły dodatek — który przy okazji nie rozwala spójności albumu — bo najważniejsze jest to, że Amerykanie pokazali prawdziwą klasę w autorskich utworach, ponownie łącząc w różnych proporcjach pierwiastki death i thrash w sposób tyleż wspaniały co niepodrabialny. Bez błazeństw, bez rozmieniania się na drobne – Hellwitch pruje przez prawie 40 minut (miła to odmiana po arcy krótkim debiucie) z werwą debiutantów i rozmachem naprutego (winem, błehehe!) oddziału marines. Omnipotent Convocation to doskonały przykład na to, jak powinno się wracać z muzycznych zaświatów, nie wystawiając przy tym zespołu na pośmiewisko. Takiej niebanalnej muzyki można słuchać bez oznak znudzenia – ma porządnego kopa, ciągle coś się w niej zmienia i choć niektóre fragmenty błyskawiczne wbijają się w pamięć, to dogłębne poznanie całości zajmuje więcej niż kilka szybkich przesłuchań. Innymi słowy to płyta z wyjątkowo długim okresem przydatności do użycia. Byle tylko muzycy tego nie nadużyli – nie mam zamiaru czekać 20 lat na krążek numer trzy!


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.hellwitch.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 września 2013

Man Must Die – The Human Condition [2007]

Man Must Die - The Human Condition recenzja reviewDrugi krążek Szkotów nie mógł być dla nikogo, kto ma więcej niż dwa zwoje mózgowe, żadnym zaskoczeniem. Wszak po tym, co zaprezentowali na debiucie, nie mogło być najmniejszych wątpliwości co do jakości i klasy muzyków, a więc i do samej muzyki. Owszem, zdarzają się wpadki, żeby nie powiedzieć zajebania łysą grzywką o kant kuli, które skutecznie podkopują wiarę człowieka w ludzkość, jednak nic takiego w przypadku Man Must Die nie mogło się wydarzyć i się nie wydarzyło. The Human Condition pokazał, że Szkoci są w dobrej formie, mają głowy pełne pomysłów i aż ich świerzbi, by ta myśl stała się muzyką. Cały krążek jest dowodem na to, że nie zmarnowali tych kilku lat, a solidnie i z wytrwałością budowali swoją markę, szlifowali umiejętności i komponowali nowe, lepsze kawałki. Płyta utrzymana jest generalnie w stylu debiutu: jest technicznie, umiarkowanie brutalnie i z pewną dozą melodyjności, co plasuje muzykę mniej więcej na tej samej półce, co Neuraxis (co zaskoczeniem być nie może, biorąc pod uwagę brzmienie debiutu), Kataklysm, Gorod, Never i pewnie wiele, wiele innych kapel, czyli bliżej środka aniżeli jakichkolwiek ekstremów. Tu jednak leży pies pogrzebany, bowiem trzeba mieć talent, by w tej dosyć (jakby na to nie patrzyć) umiarkowanej i tradycyjnej konwencji znaleźć na tyle ciekawych riffów, nieoczekiwanych zmian tempa i starego, dobrego nakurwu, by zainteresować słuchacza na dłużej, a także nie popaść w błędne koło bezczelnego zżynania. I wydaje mi się, że chłopakom z Man Must Die udało się to wybornie. Muzyka w porównaniu do debiutu dojrzała, nieco skomplikowała się i stała bardziej monolityczna w tym sensie, że sprawia wrażenie wielkiej i wszechobecnej. Odbyło się to kosztem melodyjności, jednak nie do tego stopnia, by móc stwierdzić jakąś kolosalną różnicę pomiędzy wydawnictwami; ot, chłopaki więcej nakurwiają połamańców i zmian tempa niż uciekają się do „ładnych” melodyjek. Wraz ze spadkiem melodyjności i wzrostem techniczności, spadła nieco przebojowość, czego żałuję. Podsumowując zmiany jakie dokonały się na The Human Condition muszę jednak stwierdzić, że stało się to z wyczuciem i w zgodzie ze stylem zespołu. Muzycy robią swoje, więc nie będę się silił na epitety, realizacja i produkcja trzyma wysoki poziom debiutu, wszystko dopięte na ostatni guzik – w kilku słowach: rzetelnie i profesjonalnie podany tech death na światowym poziomie. Może jeszcze bez przełomu, może wciąż nieco zbyt zachowawczo, ale nie mam wątpliwości, że Szkoci mają jaja nagrać coś naprawdę zajebistego.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ManMustDie

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: