Pokazywanie postów oznaczonych etykietą symphonic metal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą symphonic metal. Pokaż wszystkie posty

12 grudnia 2022

Therion – Leviathan II [2022]

Therion - Leviathan II recenzja reviewPierwsze wzmianki o pomyśle na trylogię Lewiatanów zwyczajnie zignorowałem – uznałem, że to plotki, że przywidzenia, że coś mi się w głowie popierdoliło, bo tego by już było zbyt wiele, nawet dla zdeklarowanych fanów zespołu. No i tyle z tych moich urojeń, że właśnie piszę o części drugiej, której zawartość tak się ma do zapowiedzi, że to zasługuje na typowy polski stand-up z gęstym chujowaniem. Leviathan II w zamyśle miał być materiałem mrocznym, ciężkim i melancholijnym, a jest… landrynką z paskudną okładką.

Obstawiam w ciemno, że główną inspiracją Christofera Johnssona przy pracach nad Leviathan II były reklamy żelków Haribo i dlatego całość jest milusia, słodziusia i fajniusia. Lukier leje się strumieniami, zespół nie żałuje kolorowej (być może tęczowej) posypki, a trzustka słuchacza nie wyrabia z produkcją insuliny, żeby ten burdel jakoś ogarnąć. I nawet nie chodzi o to, że materiał jest wyjątkowo melodyjny, bo nie jest; jest miętki, mięciusi i rozmemłany.

Doszło do tego, że muszę w muzyce Therion doszukiwać się śladów gitar. Zespół tak mocno zapędził się ze zmiękczaniem i upraszczaniem stylu, że w większości utworów przesterowane gitary, jeśli występują, są sprowadzone do pojedynczych smyrnięć głęboko w tle – o mięsistych riffach można zapomnieć. Gdyby nie efektowne solówki (brawa dla Christiana Vidala, bo choć on się dobrze spisał), byłoby naprawdę biednie i banalnie. Czy w związku z tym Leviathan II jest albumem obliczonym na symfoniczny rozmach? Ano nie, jest operowo-piosenkowy – z jednej strony przeładowany słodkimi chórkami, z drugiej zaś sprawia wrażenie posklejanego z samych refrenów. Skojarzenia z ABBĄ są jak najbardziej na miejscu…

Plusy… hmm… Leviathan II jest nieco bardziej spójny muzycznie i brzmieniowo od pierwszej części, ponadto został lepiej zaśpiewany – w tym przez wokalistki, które zawaliły poprzednio. Dobrze wypadają też nieliczne mocniejsze fragmenty (i tylko fragmenty) „Lucifuge Rofocale”, „Marijin Min Nar” i „Cavern Cold As Ice” (ten break w połowie jest świetny), w których słychać oczywiste nawiązania do „Theli” i utworów takich jak „Cults Of The Shadow”, choć oczywiście w zdecydowanie lżejszej wersji. Cała reszta jest natomiast tak ładna, że aż bezbarwna, więc przelatuje dość szybko i nie zostawia większego śladu w pamięci.

Gdyby w powstanie trylogii Lewiatanów był zaangażowany Sasin, mógłbym spać spokojnie w przekonaniu, że projekt nigdy nie zostanie doprowadzony do końca. Niestety, 70-milionowego knura w składzie nie widać, a sam Christofer już straszy folkiem i eksperymentami.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.therion.se

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

2 grudnia 2022

Septicflesh – Modern Primitive [2022]

Septicflesh - Modern Primitive recenzja reviewByłem przekonany, że tak spektakularne wydawnictwo jak „Infernus Sinfonica MMXIX” musi mieć jakieś głębsze znaczenie, a najbardziej do tej hipotezy pasowało mi podsumowanie i zamknięcie pewnego rozdziału w historii Septicflesh. Wiecie, moment przełomowy, po którym nastąpią wielkie zmiany i zespół zaproponuje coś nowego, świeżego i zaskakującego. Błąd, na Modern Primitive mamy do czynienia jedynie z rozwinięciem dotychczasowego stylu, w dodatku na tyle subtelnym, że mógłbym w tym miejscu wkleić połowę recki „Codex Omega” i wszystko by pasowało.

Od początku „The Collector” dostajemy dokładnie to, z czego Grecy zasłynęli za sprawą „Communion”, tyle że we wzbogaconej doświadczeniem i podkręconej wersji. Muzyka Septicflesh z płyty na płytę staje się coraz cięższa, masywna, bardziej rozbudowana, bombastyczna, a ostatnio także agresywna. Produkcja jest lepsza, pełniejsza, potężniejsza, a zespół z coraz większą swobodą korzysta z dobrodziejstw chóru i orkiestry. Innymi słowy – Septicflesh wyciskają z tego stylu ile tylko się da, bez uciekania się do drastycznych zmian, które mogłyby nadszarpnąć ich reputację.

Dzięki licznym trasom muzycy Septicflesh doskonale wiedzą, jakie utwory mają największe branie wśród fanów, dlatego też na Modern Primitive można łatwo wychwycić powtarzalność konkretnych patentów i rozwiązań aranżacyjnych charakterystycznych dla poprzednich płyt. Już w trakcie pierwszego przesłuchania przynajmniej połowa kawałków brzmi bardzo znajomo i przystępnie, a także zdradza duży potencjał „hiciorowy” – zwłaszcza „Hierophant”, „Neuromancer” i „A Desert Throne” (nananana…). Trzeba uczciwie przyznać, że jest w tym i wtórność, i przewidywalność, ale to właśnie dzięki nim tak łatwo wciągnąć się w resztę materiału.

Na Modern Primitive nie wyłapałem zbyt wielu elementów, które w zauważalny sposób wyłamują się z wypracowanych schematów, co nie znaczy, że takie nie występują. Owszem, pojawiają się, jednak w większości przypadków są sprowadzone do detali i nie mają decydującego wpływu na kształt utworów. Jedynym kawałkiem, który mocniej różni się od pozostałych i może być (i oby był!) zwiastunem czegoś nowego jest bardzo gwałtowny i śmielej zaaranżowany „Coming Storm”. Wprawdzie epickością nie dorównuje takiemu „Enemy Of Truth” (bo i jemu nic nie dorównuje…) z poprzedniego krążka, ale ma nieliche pierdolnięcie i w udany sposób podnosi ciśnienie.

O wykonawczej ekstraklasie poszczególnych muzyków nie ma sensu się szerzej rozpisywać, warto natomiast zauważyć, że cały materiał został skomponowany tak, żeby Kerim miał większe pole do popisu przy regulowaniu dynamiki. Przełożyło się to na gęściej zabudowane zwolnienia oraz ilość partii z ostrym grzańskiem (z kulminacją we wspomnianym „Coming Storm”, gdzie cuda robi również Seth).

Modern Primitive należy traktować jako kolejne potwierdzenie klasy i wysokiej (a nawet szczytowej, kto wie) formy zespołu, jednak raczej nic ponadto. Być może niektórymi odważniejszymi fragmentami Septicflesh przygotowali grunt pod coś nowego, ale już nie spodziewam się po nich przełomu. Przynajmniej nie następnym razem.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.septicflesh.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

2 maja 2021

Therion – Leviathan [2021]

Therion - Leviathan recenzja reviewNo, no, no… zanim się człowiek obejrzał, od ostatniej normalnej płyty Therion upłynęło ponad dziesięć lat! Ech, trzeba było przeszło dekady mniej lub bardziej nieudanych eksperymentów i mnożenia zapchajdziur, żeby Christofer wreszcie przypomniał sobie, że gdzieś tam istnieją także normalni fani, którzy niekoniecznie są wielbicielami francuskiego vintage popu tudzież są skłonni przez trzy godziny siedzieć z nosem w libretcie. To właśnie dla takich ludzi przedsiębiorczy Szwed przygotował 45 minut materiału jednoznacznie nawiązującego do tego, co kiedyś podobało się wszystkim, a jemu przyniosło bodaj najwięcej kasiorki – bliźniaków „Lemuria” i „Sirius B”.

W rezultacie dostaliśmy powrót do „piosenkowego” oblicza Therion, z niemal wszystkimi jego charakterystycznymi cechami, tyle że niestety na niższym poziomie i w rażąco budżetowej oprawie. Leviathan jest dość spójny od strony muzycznej (bo lirycznie to miszmasz dorównujący bliźniakom), ale przy tym nierówny i mocno odtwórczy. W odstawkę poszły rozbudowane formy i rozmach znane z „Sitra Ahra”; praktycznie wszystkie utwory oparto na prostym schemacie zwrotka-refren z jakimś, nie zawsze obecnym, minimum urozmaiceń. Oczywiście nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że zespół zbyt często popada w straszne banały, balansuje na granicy autoplagiatu albo zalewa słuchacza słodkimi melodiami.

Poza tym odnoszę wrażenie, że Leviathan to krążek z lekka przegadany, co znajduje odbicie zwłaszcza w przydługiej liście zaproszonych (opłaconych?) wokalistek i wokalistów. Ponadto Christofer do dyspozycji miał jeszcze (półamatorski?) chór składający się z około 30 osób płci obojga. W tym także nie widziałbym problemu, gdyby nie dyskusyjny poziom niektórych gości. W „Tuonela” zespół sięgnął po fińską tematykę, skoczne fińskie klimaty, więc z rozpędu i wokalistę ściągnął stamtąd – padło na Marco Hietalę (tak, to ten z Tarot i Nightwish) z jego wkurwiającymi zaśpiewami. Dalej – niejaka Taida Nazraić chyba nie do końca radzi sobie z angielskim, bo jej akcent (szczególnie w „Die Wellen der Zeit” – to taka ogniskowa mruczanka) jest co najmniej zastanawiający. Jeszcze gorzej wypada Rosalía Sairem, która ewidentne braki w technice próbuje zamaskować forsując głos, a zaangażowano ją chyba tylko ze względu na znajomość hiszpańskiego. Co znamienne – to właśnie ją słychać w dwóch najsłabszych numerach na płycie. Najbardziej do myślenia daje jednak to, że dla nominalnej wokalistki Lori Lewis — najlepszej, jaką Therion kiedykolwiek miał w składzie — znalazło się miejsce tylko w czterech utworach. Żeby tak marnować jej potencjał? Niepojęte!

Sama muzyka z Leviathan broi się nawet nieźle, choć niektóre fragmenty mają tyle wspólnego ze świeżością co Bosak z Ludowym Frontem Wyzwolenia Judei. Naprawdę dobrze wypadają „Psalm Of Retribution” i „Nocturnal Light”, czyli utwory, w których zachowano przynajmniej pozory poważnego klimatu – są dłuższe niż wynosi średnia albumu, mają kiedy się rozwinąć, więcej w nich subtelności i są ciekawiej zaaranżowane. Na plus zaliczam także stosunkowo żwawy „Aži Dahaka” z fajnymi odniesieniami do „Theli” (i pomimo odniesień do disneyowskich kreskówek) oraz dość ciężki jak na standardy Leviathan „Eye Of Algol” (pomimo wycia wokalistki). Zgodnie z tradycją „Vovin” i „Deggial” wciśnięto tu także kawałek powerowy, „Great Marquis Of Hell”, który na pewno spasuje miłośnikom patataj spod znaku Rhapsody. Ogólnie muzyka jest miła, lajtowa, bardzo melodyjna i niezbyt wymagająca – taka dla mas. No i niestety, jak na produkt dla mas, brzmi… tanio; zwłaszcza cała symfonika, którą wyciśnięto z klawiszy, nie zaś z żywej orkiestry. Jakoś mi to nie pasuje do zespołu tej klasy.

Skoro nadszedł czas na podsumowanie, to podzielę się z wami pewną zaskakującą ciekawostką. Leviathan wchodzi całkiem dobrze – z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz lepiej. I choć te słabsze numery niczego z czasem nie zyskują, to łatwiej przejść nad nimi do porządku dziennego, by cieszyć się z garstki hajlajtów. Koniec końców cały materiał jest czymś na kształt guilty pleasure – w sumie wstyd go słuchać w obecności świadków, jednak ogólnej przystępności odmówić mu nie można.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.therion.se

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

16 października 2020

Metallica – S&M 2 [2020]

Metallica - S&M 2 recenzja reviewRok 1999: o kurwa, Metallica z orkiestrą! Rok 2020: meh, Metallica z orkiestrą. Ponoć nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki, Amerykanie jednakowoż spróbowali, ponownie spiknęli się z San Francisco Symphony, a my, cóż, dostaliśmy powtórkę z rozrywki. Ładnie i z rozmachem zrealizowaną, ale jednak powtórkę. Przez 20 lat świat metalu — niekoniecznie nawet mainstreamowego — poszedł do przodu, z orkiestrami nagrywa każdy, kto tylko ma ochotę, element nowości dawno uleciał, a o jakąkolwiek ekscytację coraz trudniej. Nic więc dziwnego, że i S&M 2 nie ekscytuje, to po prostu solidna koncertówka i w sumie niewiele ponadto.

Od nagrania pierwszej części upłynęło mnóstwo czasu, a mimo to aranżacje powtórzonych utworów (jest ich aż 11!) brzmią niemal identyczne jak za pierwszym razem, z wszystkim ich niedoróbkami i mieliznami. Fragmenty, kiedy orkiestra jest dobrze zespolona z zespołem i autentycznie coś wnosi do kawałków, można policzyć na palcach jednej ręki (w całości broni się jedynie doskonały „No Leaf Clover”). Najczęściej — i dotyczy to również numerów z trzech ostatnich płyt — mamy do czynienia z niedookreślonym i przypadkowym pitoleniem w tle, z którego — oprócz dysonansów — tak naprawdę niewiele wynika. Pół biedy, jeśli muzycy klasyczni tylko nie przeszkadzają, bo są niestety momenty, kiedy zapędzają się ze słodzeniem, jakby chodziło co najmniej o soundtrack do filmu Disneya. Poza tym znowu nikt nie wpadł na to, żeby użyć chóru i w odczuwalny sposób pobawić się dramaturgią. Symfoniczne zaplecze sprawia wrażenie zrobionego po linii najmniejszego oporu, a to że S&M 2 ogląda się (i słucha) całkiem przyjemnie, jest raczej zasługą dobrego materiału źródłowego, bo setlista jest wyjątkowo przekrojowa, choć dość przewidywalna.

Nie znaczy to jednak, że na S&M 2 nie ma eksperymentów… Te pojawiają się w drugiej części koncertu i w większości są… nieudane. Na początek orkiestra serwuje nam utwór dobrze wszystkim znanego Prokofjewa, a później, już z towarzystwem zespołu, zanurza się w sowiecki futuryzm (w wydaniu Aleksandra Mosołowa). Ja wiem, że to raczej zapchajdziura mająca dać muzykom chwilę odpoczynku, ale robienie z Metallicy jakiejś awangardy (bo taka jest narracja) wydaje mi się nie na miejscu. Do niepotrzebnych zaliczyłbym ponadto klasyczną wersję „The Unforgiven III” ze śpiewającym Hetfieldem (bez gitary nie wie, co zrobić z rękami) oraz mocno przerobiony — i warto zaznaczyć, że dużo lepszy niż w oryginale — „All Within My Hands”. Te pół godziny można było wyciąć, a koncert nic by na tym nie stracił, a zyskał na spójności. Ciekawiej robi się dopiero od „(Anesthesia) – Pulling Teeth”, który został zagrany w hołdzie Burtonowi na... kontrabasie elektrycznym. Posunięcie ryzykowne, ale Scott Pingel wyszedł z tej konfrontacji obronną ręką.

Przechodząc do realizacji, koniecznie trzeba pochwalić jakość dźwięku oraz obrazu – niezależnie od ewentualnych poprawek całość wygląda i brzmi zajebiście jak na Metallicę i standardy blureja przystało. Zespół wraz z orkiestrą na małej scenie w otoczeniu (dosłownie) tysięcy ludzi, którzy aktywnie uczestniczą w koncercie („The Memory Remains” się kłania) i podkręcają atmosferę uczestnictwa w czymś wyjątkowym – to robi wrażenie. Wiadomo, że ze względu na warunki i ogólną konwencję musiało się obyć bez spektakularnej scenografii i efektów, ale już sama oprawa świetlna robi dobrą robotę. Ujęcia są ciekawe, montaż dynamiczny i tylko do dzielenia ekranu nie jestem przekonany. Jako że zespół zajmuje miejsce w samym centrum, członków orkiestry ustawiono z lekka niepraktycznie po okręgu, więc siłą rzeczy niektórzy znajdują się poza zasięgiem dyrygenta, ale ten problem rozwiązano małymi ekranami z jego podglądem. Dla Jamesa przewidziano natomiast większe monitory z tekstami utworów – wiek nikogo nie oszczędza… Z ciekawostek mogę jeszcze wymienić scenę (z intra „One”), w której Lars (swoją drogą w tej czapce wygląda jak Justin Bieber) tłumaczy perkusiście gravity blasty…

Podsumowanie będzie krótkie, bo „wyjątkowość” S&M 2 zakwestionowałem już na początku. W tym przypadku bardziej chodzi o jakość, a ta jest niezaprzeczalnie wysoka. Z oczywistych względów ciekawiej wypada krążek video – spędzenie dwóch i pół godziny (nie licząc dodatków) przed telewizorem nie powinno dla nikogo stanowić problemu, nawet jeśli z Metallicą ma styczność tylko od święta. W wersji audio, szczególnie w pierwszej części, pojawia się już pewien problem, bo choć słucha się tego dobrze, to dość łatwo można zapomnieć, że gdzieś tam powinna mieszać orkiestra. Przy odrobinie chęci zespół mógł podejść do tematu z większym rozmachem, a tymczasem to po prostu solidna koncertówka.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.metallica.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 kwietnia 2020

Immanifest – Macrobial [2019]

Immanifest - Macrobial recenzja okładka review coverNa pierwszy rzut oka Immanifest wygląda naprawdę zachęcająco – kapela z Tampy na Florydzie, za którą stoją ludzie z wieloletnim doświadczeniem, a ich target to fani m.in. Hypocrisy i Septicflesh, w dodatku Macrobial wśród krytyków spotyka się niemal z samymi zachwytami. Pal licho, że swoją muzykę określają dawno zapomnianą etykietką „symphonic black-death”. Muszą być fajni, czyż nie? Ano, nie! Już pierwsze minuty z płytą uświadamiają nam, czemu wydanie debiutu zajęło im ponad dekadę.

Macrobial to po prostu granie z minionej epoki — i to takiej, za którą nikt nie tęskni — tyle, że we współczesnej oprawie. Okładka, brzmienie, zaplecze techniczne grajków, agresywne wokale – każdy z tych elementów z osobna jak najbardziej się broni, jednak styl zespołu i jego, a bo ja wiem, poczucie estetyki – już nie. Immanifest proponują nam przypadkowy zlepek oklepanych motywów, które nie dość, że w większości są nieciekawe, to niekoniecznie z sobą współgrają. Na domiar złego w muzyce Amerykanów dominuje to, co już 25 lat temu było w symfonicznym black-death najgorsze: gatunkowe klisze, mnóstwo banałów, plumkanie klawiszy, naiwne melodyjki, chybione czyste wokale (w tym damskie), patetyczne chórki… I nie chodzi nawet o to, że w międzyczasie świat poszedł do przodu i tamte patenty się zestarzały. Nie, one od początku były zupełnie nieatrakcyjne, a Immanifest z niewiadomych powodów postanowili je przypomnieć.

Dla mnie godne odnotowania momenty (chodzi dosłownie o kilkusekundowe sekwencje) pojawiają się jedynie w „Emissaries Of Ikhenaton”, kiedy zespół pocina coś jednoznacznie nawiązującego do włoskiego Ade. Cała reszta – przelatuje obok i w ogóle nie skupia na sobie uwagi, co nawet jest OK, bo w ten sposób Macrobial ani nie nudzi, ani nie męczy. Tylko czy to przypadkiem nie za mało?


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Immanifest/270388841633
Udostępnij:

26 stycznia 2020

Fleshgod Apocalypse – Veleno [2019]

Fleshgod Apocalypse - Veleno recenzja okładka review coverDo Veleno zabierałem się jak członek PiSu do osławionych ośmiorniczek: zerkałem tylko z ukosa i kręciłem z dezaprobatą nosem, bo nie mogło z tego wyjść nic dobrego. Na „King” bardzo się zawiodłem i nie chciałem powtórki z (braku) rozrywki, a już zwłaszcza nie za takie pieniądze. Nie da się ukryć, że poprzednim razem Nuclear Blast zrobili wokół Fleshgod Apocalypse więcej szumu niż na to obiektywnie zasługiwali, no i teraz chcą zwrotu kosztów. Oczywiście kosztem słuchaczy.

Nie było wyjścia, przełamałem się (czytać: przepłaciłem), dałem Veleno szansę i cóż… na pewno nie jest to album tak nudny jak poprzedni, z którego po latach kojarzę jedynie „The Fool”. Jednocześnie nie ma startu do takiego „Labyrinth”, z którym stylistycznie (tak w ogólnym sensie) ma chyba najwięcej wspólnego. Włosi stworzyli coś na kształt… etapu przejściowego między dwoma wcześniejszymi płytami i w ten sposób uzupełnili białe plamy powstałe w wyniku zbyt drastycznego rozrostu elementów symfonicznych. Chronologia z dupy, ale grunt, że Veleno można wysłuchać w całości bez zgrzytów i — przynajmniej zbyt częstego — ziewania.

Fleshgod Apocalypse, mimo iż w poważnie okrojonym składzie, zdołali przygotować materiał dostatecznie wyrazisty, szybki i brutalny, żeby nie odstraszyć fanów death metalu, a przy tym na tyle urozmaicony, by pozostali klienci Nuclear Blast też znaleźli tu coś dla siebie. Mnie Włosi przekonują najbardziej, kiedy trzymają się przede wszystkim gwałtownego grzańska, z jakim mamy do czynienia w pierwszych trzech utworach (z wyjątkiem dodanego od czapy intro do „Carnivorous Lamb”) i później w „Worship And Forget” i „Pissing On The Score” – wtedy ich muzyka ma odpowiednią moc i może zaciekawić. Orkiestracje, chóry i inne cuda są tylko dodatkiem, nie wybijają się na pierwszy plan i w niczym nie przeszkadzają. Problemy zaczynają się, gdy proporcje (death) metalu i symfonii zostają odwrócone, czego przykłady mamy w „Monnalisa”, „Absinthe” czy „The Day We’ll Be Gone” – wówczas napięcie wyraźnie siada i Veleno momentami brzmi jak konkurencja dla Nightwish.

Wydaje mi się, że zespół wciąż nie potrafi znaleźć należytego balansu i upycha w struktury utworów więcej niż jest w stanie ogarnąć, co skutkuje zbyt dużym zgiełkiem i przeciętną czytelnością (która swoją drogą pogłębia się później na koncertach). Pod tym względem Septicflesh są jednak bezkonkurencyjni. Fleshgod Apocalypse brakuje charakterystycznej dla Greków finezji i wyczucia dramaturgii, co próbują zamaskować w najprostszy możliwy sposób: przekładańcem ostro-łagodnie, ostro-łagodnie. Oczywiście stać ich na nieco bardziej ambitne rozwiązania, ale nie zawsze starcza im na to odwagi. Weźmy wspomniany już „The Day We’ll Be Gone”, w którym przecież mogli zestawić głos Veronicy Bordacchini z Paolo Rossim (swoją drogą - mniej śpiewa, a jak już śpiewa, to częściej krzyczy) zamiast Francesco Paoliego i uzyskać coś zaskakującego i może w większym stopniu przekonującego niż to, co znalazło się na płycie. Niewykluczone jednak, że gdyby coś by nie pykło, w tej chwili zachodziłbym w głowę, co też oni odpierdalają…

W każdym razie przed Fleshgod Apocalypse jeszcze dużo pracy, żeby ich muzyka była w pełni spójna, dookreślona stylistycznie i brzmiała naturalnie. Przede wszystkim muszą się zdecydować (o ile wytwórnia im na to pozwala), czy chcą być agresywnym i odrobinę oryginalnym death metalowym aktem czy umiarkowanie pitolącym przynudzaczem, który dobrze sprawdzi się na bawarskich festynach. Ja, przyznam szczerze, po wysłuchaniu Veleno nie jestem pewien, w jakim kierunku Włosi zmierzają.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fleshgodapocalypse

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

11 grudnia 2017

Septicflesh – Codex Omega [2017]

Septicflesh - Codex Omega recenzja reviewŻycie niekiedy zaskakująco szybko przynosi odpowiedzi na nurtujące nas pytania. I tak na przykład jeśli kogoś zastanawiało, kto aktualnie rządzi w symfonicznym death metalu, to po premierze Codex Omega powinien doznać objawienia – Septicflesh! Nowy materiał greckiej ekipy nie tylko jest kolejnym potwierdzeniem klasy zespołu, ale nawet sugeruje pewną zwyżkę formy — co najpewniej ma związek ze zmianą na stanowisku perkusisty — bo mamy tu do czynienia z albumem niemal na miarę „The Great Mass”. Wszystkie charakterystyczne składniki muzyki Septicflesh, których fan zespołu (w tym i ja) oczekuje od swoich ulubieńców, występują na Codex Omega często, gęsto i w znanych już konfiguracjach. To oczywiście jest bardzo satysfakcjonujące, bo człowiek nie ma prawa poczuć się zawiedziony, jednak w dużym stopniu również przewidywalne. Normalnie bym się czepiał, że to pewnie koniunkturalizm i proste zagrania pod publiczkę, ale, kurwa!, stoi za tym tak wysoki poziom kompozytorsko-wykonawczy, że traktuję to jako świadectwo ciągłego doskonalenia stylu; stylu, który już wcześniej wydawał się być doprowadzony do perfekcji. Zresztą, jak tu narzekać, kiedy przynajmniej 70% (no, może 80%, albo 85%…) materiału to potencjalne hiciory i koncertowe szlagiery – piękne, podniosłe, ciężkie i brutalne, a przy tym nadzwyczaj chwytliwe i — przy całej swojej złożoności — łatwe w odbiorze. Takich utworów nie pisze się na odpierdol. Wystarczy rzucić uchem na powalający klimatem „Portrait Of A Headless Man” (gdyby nie wierzyli w jego potęgę, nie zainwestowaliby w teledysk), zabójczo intensywne „The Gospels Of Fear” i „3rd Testament (Codex Omega)” (można je chyba rozpatrywać w kategoriach najbrutalniejszych kawałków Septicflesh ever) czy zajebiaszczo epicki i miażdżący wszystko chórami w końcówce „Enemy Of Truth”. A to tylko część atrakcji, które zespół przygotował na swoim dziesiątym wydawnictwie. Szczególnie słowa pochwały należą się Kerimowi, który tchnął w Septicflesh sporo świeżości i… pałera. Dzięki jego wysiłkom wolniejsze partie są bardziej urozmaicone, zaś te szybkie – odpowiednio dojebane. Jedyne poważniejsze zastrzeżenia mam do niekiedy zbyt irytujących wokali Sotirisa (choć mam świadomość, że bez nich z muzyki uleciałaby cząstka oryginalności) oraz paru koszmarnych fragmentów „Trinity”, które brzmią jak najbardziej wstydliwe momenty Paradise Lost. Poza tymi szczegółami Codex Omega jest naprawdę świetnie skomponowanym krążkiem. Fleshgod Apocalypse mogą się schować!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.septicflesh.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

25 marca 2016

Fleshgod Apocalypse – King [2016]

Fleshgod Apocalypse - King recenzja okładka review coverKilka, może kilkanaście miesięcy temu Włosi przekonywali w wywiadach, że przystępując do pracy nad King, obrali sobie za cel stworzenie albumu rozbudowanego, bombastycznego, doskonale łączącego symfoniczny rozmach i death metalowe wyziewy – takiego, który wyrywa słuchacza z butów i pozostawia go z rozdziawioną paszczą. Niestety, muzycy przecenili własne umiejętności i dość boleśnie wyjebali się na ambitnych planach. Wzięli dużo czego popadnie, wrzucili do jednego worka, wstrząsnęli, zamieszali i po prostu przedobrzyli. W rezultacie powstała płyta, która fanów poprzednich wydawnictw zupełnie nie ruszy, może ich co najwyżej wymęczyć tym, czego słuchać nie chcieli. Jednakowoż, mimo wszystko, ta sama płyta powinna zapewnić zespołowi całkiem przyzwoitą pozycję na najbliższym Wacken… Jak na moje ucho — i zdaje się, że nie jestem w tej opinii odosobniony — jeśli chodzi o orkiestracje i rozmaite dodatki, Fleshgod Apocalypse optimum osiągnęli na „Labyrinth”, a wszystko, co ponad – to już niezdrowa przesada. Zresztą, to nie tylko kwestia ilości, ale co gorsza i jakości, o czym najlepiej świadczy bonusowa płyta z wersjami orkiestralnymi, z której zwyczajnie wieje nuuudą. Jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wcześniej Włosi lepiej sobie radzili z aranżowaniem takich partii. Do tego te chóry, chórki, czyste i operowe wokale, melodeklamacje, pierdu pierdu – ile z tych nadmiernie wyeksponowanych elementów jest naprawdę niezbędnych? Spokojnie mogliby wywalić połowę tego tałatajstwa, a King może miałby ciut więcej charakteru i wyczuwalnego klimatu. Tak się bowiem składa, że death metalowa strona Fleshgod Apocalypse na tym krążku, w sensie ogólnym, straciła na znaczeniu. Szybsze tempa nie robią specjalnego wrażenia, zwolnienia głównie zamulają, a poziom brutalności rzadko kiedy wychodzi poza przeciętność. Trochę to brzmi jakby dopieprzali, bo kontrakt zobowiązuje, a nie dlatego, że chcą zadziwić świat. Dość powiedzieć, że na King nie ma ani jednego kawałka, w którym nasi milusińscy porządnie grzeją od początku do końca (najbliższe temu opisowi są „Mitra” i „The Fool”); mamy tu tylko fragmenty gęstszego blastowania, których w skali albumu (prawie godzina) niestety nie ma znowu aż tak wiele. Ostatnia sprawa to ogólna atrakcyjność King, a ta jest taka sobie. „Agony” i „Labyrinth” potrafiły podnieść ciśnienie i zmusić do kolejnych przesłuchań; krążek numer cztery skłania raczej do zastanowienia, co by tu innego zapodać – i to na wysokości dziewiątego-dziesiątego utworu. Duże rozczarowanie.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fleshgodapocalypse

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

20 września 2014

Septicflesh – Titan [2014]

Septicflesh - Titan recenzja reviewZespoły z długoletnim stażem coraz częściej rozczarowują próbami dostosowania swojej twórczości do nowych realiów, tudzież wysilonym klepaniem w kółko tego samego ku uciesze mniej wymagających fanów. W takiej sytuacji naprawdę dużo przyjemności daje posłuchanie płyty pokroju niejednoznacznie zatytułowanego Titan. Co ciekawe, to obiektywnie nawet nie musi być — i pewnie dla wielu nie będzie — największe, a nade wszystko najbardziej innowacyjne osiągnięcie Septicflesh; bardziej istotne jest to, że krążek imponuje bogactwem znakomitych aranżacji, które zgrabnie łączą w sobie wysublimowane formy orkiestralne i efektowne brutalne grzańsko. Od wydanego trzy lata temu znakomitego „The Great Mass” styl Greków nie zmienił się ani odrobinę, ale i tak w jego ramach muzycy zaproponowali kilka niezłych patentów, które przełożyły się na pokaźny zestaw ekscytujących utworów. Nietrudno zauważyć, że poziom wszystkich kawałków na Titan jest zaskakująco równy, a przy tym co najmniej wysoki, toteż 45 minut płyty mija jak z bicza strzelił. Godne odnotowania jest to, że chłodny profesjonalizm i dążenie do perfekcji nie wyparły u Septicflesh umiejętności tworzenia bardzo chwytliwych pasaży, które przyswaja się już od pierwszego przesłuchania. Nie przeszkadzają w tym nawet rozbudowane struktury i podniosły nastrój muzyki, który utrzymuje się przez całą płytę – na pierwszym miejscu zawsze są przykuwające uwagę spójne kompozycje, do których bardzo chętnie się wraca, bo każda zawiera coś charakterystycznego. Dzięki temu spośród kilku świetnych — i równych, jak już wspomniałem — kawałków można bez trudu wyłonić swoich faworytów. Ja stawiam na „Prototype”, „Order Of Dracul”, „Confessions Of A Serial Killer” (wbrew pozorom nie jest to cover Gorefest), „Prometheus” i kończący album zajebisty „The First Immortal”. Problem mam tylko z utworem tytułowym, a dokładnie z jego częścią symfoniczno-chóralną, bo wkradł się w nią banał bardzo zalatujący disney’owskimi Dimmu Burgerami. Ale to szczegół, bo pozostałe numery imponują ciężarem gatunkowym i specyficznym dostojeństwem. Na pochwałę zasługuje również świetnie zbalansowana produkcja Titan – coś, czego konkurencji z Fleshgod Apocalypse jeszcze brakuje. U Greków orkiestralny rozmach nie przesłania pracujących w niskich rejestrach gitar, a głębokie growle nie gryzą się z czystymi wokalami i damskimi chórami. Owszem, Septicflesh aż tak ekstremalni nie są, ale ich album mogę bez mrugnięcia okiem polecić miłośnikom metalu z solidnym klasycznym pierdolnięciem.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.septicflesh.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 września 2013

Fleshgod Apocalypse – Labyrinth [2013]

Fleshgod Apocalypse - Labyrinth recenzja okładka review coverPodołali! Sensacja paru ostatnich lat — a przynajmniej od wydania epki — jaką bez wątpienia jest Fleshgod Apocalypse, uderzyła wreszcie ze swoim trzecim i — uwaga spoiler — zarazem najlepszym krążkiem. Labyrinth został najprawdopodobniej zbudowany w oparciu o skądinąd słuszną w przypadku symfonicznego death metalu ideę „większy rozmach i więcej wszystkiego”, co się tyczy zwłaszcza najbardziej charakterystycznych cech zespołu. Nie da się ukryć, że na „Agony” orkiestracje były raczej dodatkiem do ściany blastów i ogólnej rzezi. Na nowym krążku ich rola jest już donioślejsza, są w pełni integralną częścią utworów, bowiem położono większy nacisk na ich współpracę z death metalowym trzonem muzyki. Teraz te dwa elementy przeplatają się na wszystkie sposoby, dzięki czemu całość nabrała fajnej głębi i nie jest aż tak bardzo schematyczna, jak na poprzedniku. W parze z klasycznymi motywami idą pojawiające się częściej — bo w aż czterech utworach — damskie wokale (za to męskich, znienawidzonych przez wielu, jest jakby mniej) oraz całkiem nieźle wplecione partie chóru. Może to i zmiękczacze, ale mnie się takie zabiegi podobają, bo w ich wyniku łomot Fleshgod Apocalypse wcale wiele nie stracił ze swojej wyziewności, zyskał natomiast na przepychu i finezyjności. Przysłuchajcie się zresztą „Pathfinder” (najlepszy na płycie) – taki natłok wpływów około trzeciej minuty brzmi w nim wręcz epicko! Już to świadczy na korzyść Labyrinth, a przecież plusów krążek ma jeszcze kilka. Kolejną istotną kwestią, mającą pozytywny wpływ na odbiór materiału, jest jego większe zróżnicowanie, zagęszczenie struktur, kilka drobnych nowości (choćby solo na wiolonczeli w „Epilogue”) i odwoływanie się do mniej oklepanych (przez nich samych) patentów. Utwory posiadają więcej indywidualnych wyróżników (zwłaszcza „Warpledge”, „Kingborn”, „Elegy”), ciekawiej zaakcentowano w nich zmiany klimatu i wytworzono większą dramaturgię. Nie oznacza to naturalnie, że Fleshgod Apocalypse przekształcają się powoli w Therion i miłośnicy brutalizmów powinni sobie Labyrinth darować — gwoli wyjaśnienia na płycie w przewadze są growle, podwójne stopy, gitarowe tremolo i zadziwiające blasty (Francesco Paoli jest w formie!) — ale czeka ich nieco przewijania, żeby całą ukochaną napierduchę odfajkować. Niektórzy zapewne zadadzą sobie w tym miejscu pytanie, czy Włosi przypadkiem na swym trzecim albumie nie wymiękają, ale to jest bez znaczenia – dla mnie głównym kryterium oceny wciąż jest stopień słuchalności, a tym Labyrinth może pochwalić się bardzo wysokim, bo do płyty wraca się często i z dużą ochotą, co przy czasie trwania wynoszącym 55 minut nie jest wcale takie oczywiste. Chociaż wartych wspomnienia wad tutaj nie znalazłem, to brzmienie materiału nie daje mi spokoju. Nie wiem czy to moje kłopoty z ogarnięciem muzycznej materii, czy zwykły pierdolec, ale w paru momentach produkcja sprawia wrażenie zbyt kompromisowej – jakby chcieli w miksie uwypuklić wszystko naraz, a zamiast tego wszystko spłaszczyli. Na szczęście to odczucie można zniwelować odpalając krążek naprawdę głośno – do takiego katowania Fleshgod Apocalypse od dawna znakomicie się nadają.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.fleshgodapocalypse.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

2 sierpnia 2013

Wintersun – Time I [2012]

Wintersun - Time I recenzja okładka review coverFinowie są dziwni - niby, jak to gdzieś słyszałem, metal leci u nich w każdym pubie, szkole, kościele i na przystanku, na okrągło, ale jeśli się temu całemu metalowaniu lepiej przyjrzeć, to okazuje się, że nie ma na co patrzyć. W dodatku są Finowie tak śmiertelnie poważni w tym, co robią, popadają w taka egzaltację, że człowiek zaczyna się zastanawiać „czy z nimi wszystko w porządku?”. No bo spójrzcie na książeczkę najnowszego longpleja Wintersun i powiedzcie, że to normalne, że dorośli na całym świecie tak robią, że wiatr we włosy jest spoczko, no spróbujcie się nie roześmiać. Wydawało mi się, że tego typu kreacje wyszły z mody w poprzednim milenium, ale okazuje się, że nie do końca (temat blacku pozostawiam, tym razem, poza nawiasem dyskusji). Najgorsze jest jednak to, że nie tylko kreacje trącą myszką. Najnowsze dzieło Mr Jari Mäenpää’y to niespełna trzy kwadranse bardzo melodyjnego, niekiedy orientalnego, niekiedy folkowego metalu symfonicznego, bo o death czy progu raczej nie ma mowy, zagranego na pół gwizdka. W zasadzie można pokusić się o stwierdzenie, że Time I to symfoniczny power z dodatkami i pies z kulawą nogą nie powie, że nie. Płyta broni się częściowo tylko tym, że nie jest przesadnie długa, wchodzi lekko i słucha się jej całkiem przyjemnie, tyle tylko, że ze świadomością obcowania z pop metalem. Przyznam się, że spodziewałem się czegoś więcej, czegoś, co może i będzie melodyjne, patetyczne i nieco przerysowane, ale będzie urywało jaja razem z wątrobą. A tak, do moich rąk trafił krążek przyjemny, ale w gruncie rzeczy nijaki, i fakt, że miło plumka wcale wiele nie poprawia. Wisienką rozczarowania jest zaś fakt, że skład, mimo ciotowatego imidżu, do najgorszych nie należy i przy różnych okazjach poszczególni muzycy mieli okazje wykazać się talentem i umiejętnościami, a na Time I momentów chwały muzycy mają niewiele, na palcach jednej ręki można wymienić ciekawe aranżacje, solówki (a w zasadzie solówkę, jedną, w tytułowym Time I, która też z tych raczej lekkich), bądź riffy. Większość Time I jest przeplumkana na klawiszach, co trochę boli i wkurza, bo po czasie okazuje się, że krążek to marnotrawstwo ludzi, pomysłów i trochę słuchaczy. Wystarczy trzy-cztery okrążenia by nabrać podejrzeń, a kolejne dwa – pewności, że krążek jest zapchajdziurą, bez myśli przewodniej i koncepcji. Osiem lat, by nagrać pół instrumentala to lekka przesada. Bida kompozytorska panie Jari, bida aż piszczy. I tak nadszedł czas na podsumowanie, które nie może być inne niż: rozczarowanie polane lukrem. Miło, kolorowo, słodko i całkowicie bez jaj. Wychodzi jeszcze łatwiej niż wchodzi. Wolę debiut.


ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.wintersun.fi

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 grudnia 2011

Therion – Lemuria [2004]

Therion - Lemuria recenzja reviewChyba nie stwierdzę nic szczególnie odkrywczego konstatacją, że Therion to klasa sama dla siebie, kapela, której styl jest nie tyle niepodrabialny (tu następuje wymowna pauza, w czasie której kieruję wzrok w stronę ChRL), co bezbłędnie rozpoznawalny już od pierwszych dźwięków. Jest to stwierdzenie nieco mgliste i nieprecyzyjne, ale dobrze oddaje wrażenia jakie towarzyszą lekturze Szwedów – bo nie rozpoznać Theriona to jak dać z liścia kobiecie (będąc facetem), jak powiedzieć „gówno” w wytwornym towarzystwie, tudzież zalać frytki majonezem. Po prostu się nie godzi, nie godzi kurwa i basta! Tą kapelę trzeba znać, lubić też – ci, którzy się ze mną nie zgadzają, to wiedzą co im słoń na ucho nadepnął i gdzie im kij w dupę. Oczywiście zastrzec trzeba, że sympatia do kapeli nie jest ślepa i bezwarunkowa, obejmująca swoim zasięgiem wszystkie krążki – Lemuria nie jest jednak ową czarną owcą, choć zaczyna się nijako. Jak na openera „Typhon” zwyczajnie zawodzi – brakuje mu cech porządnego kawałka, a co dopiero pierwszego. Potem jednak jest lepiej i to znacznie lepiej, a co więcej – ten wysoki poziom utrzymuje się do końca, z jednym dosłownie potknięciem. O ile „Sirius B” był przedsięwzięciem bardziej metalowym, co i tak wypada wziąć w cudzysłów, o tyle Lemuria to krążek bardziej symfoniczny i operowy. Ale na tym płyta się nie kończy – można na niej znaleźć stylizacje począwszy od pirackich, poprzez wyjęte żywcem ze Scooby Doo, aż na Rammsteinowych skończywszy. I nawet to nie wyczerpuje listy wszystkich, niekoniecznie metalowych, inspiracji i patentów obecnych na wydawnictwie. Ma to dodatkową zaletę – Lemurię można słuchać w towarzystwie swojej dziewczyny/żony/kochanki, która za ciężką muzyką nie przepada, można ją także zapodać rodzicom (sprawdzałem na swoich – działa), a nawet co bardziej kościółkowi sąsiedzi mogą pomyśleć, że to madrygały elżbietańskie. Tak więc pod okiem i uchem świątojebliwych sąsiadów można uskuteczniać swoje mroczne, szatanistyczne i bluźnierskie praktyki, co w przypadku postępującej głuchoty owych sąsiadów może poskutkować nawet pogłaskaniem po głowie za słuchanie pięknych, kościelnych pieśni. Taktycznie same zalety, jak widzicie. Muzycznie Lemuria nie odstaje od poprzednich wydawnictw, oczywiście wziąwszy pod uwagę to, co już napisałem. Jest więc mnóstwo melodii, niekiedy bardziej, innym razem nieco mniej ambitnych, niezliczone ilości chórków, oraz całe tony, mnóstwo ton, klimatu i nastrojowości. Krążek słucha się sam, szczególnie, kiedy ma się ochotę chwilkę zwolnić i pomyśleć. Ma się wtedy szansę odkryć piękno tego wydawnictwa, docenić wszystkie te operowe partie, które pewnie na co dzień umykają gdzieś bokiem. Tak sobie teraz myślę, że w sumie cała płytka wymiata i to mimo (a może dzięki) owej operowatości. Dwa utwory: tytułowy – „Lemuria” oraz „An Arrow From the Sun” doskonale oddają, o co mi chodzi. Pierwszy ze wspomnianych jest tym wspanialszy, że bardzo przypomina mi — doskonały moim zdaniem — krążek „Theli”. Kolejną wspaniałością krążka są bałałajki, którymi dość bogato album polano. Rządzą na całej linii, nawet jeśli wykorzystano je w kawałku poświęconym Majom – „Quetzalcoatl”, co pasuje jak pięść do nosa. Skłonnym jednak nie czepiać się tego, bo brzmią bajecznie. Pewnie zdążyliście się zorientować, że krążek do najbardziej monotonnych nie należy, jest jak społeczeństwo USA – różnorodny, barwny i ogólnoświatowy. Zanim skończę te ochy i achy, zwrócę jeszcze waszą uwagę na gitary – przykuwają mimo ogólnej zajebistości krążka. I na tym poprzestanę, najwyżej dopiszę coś w późniejszym czasie. Tymczasem Gurdżijew daje 9, więc i ja takoż czynię.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.therion.se

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 września 2011

Fleshgod Apocalypse – Agony [2011]

Fleshgod Apocalypse - Agony recenzja okładka review coverSeptic Flesh niespodziewanie wyrosła (groźna?) konkurencja na polu „symfonicznego death metalu”, i to również z „ciałem” w nazwie. Piszę niespodziewanie, bo choć Włosi już na poprzednich wydawnictwach przejawiali pewne neoklasyczne skłonności, to dopiero po przejściu do Nuclear Blast (to ich nagłe zamiłowanie do rzeźni jest dla mnie wielce zastanawiające) w pełni rozwinęli tę stronę swojej działalności, nie odpuszczając nic z wcześniejszej ekstremy. Już na początku warto nadmienić, że Fleshgod Apocalypse, pomimo obranej stylistyki, jest zespołem zupełnie innym niż wspomniany grecki potwór. O ile w dźwiękach generowanych przez Septic Flesh jest dużo napięcia, dostojeństwa i klimatu, to już autorzy Agony poszli w nieco innym kierunku i po prostu ostro młócą na tle żwawo zapieprzającej orkiestry (w znaczeniu: klawiszy). Grzańsko jest naprawdę konkretne i może robić wrażenie, bo perkman braki w swojej technice, a być może i wyobraźni (wolne partie zdają się to potwierdzać – chłop nie wie, co z sobą począć), maskuje napierdalanymi w okrutnych tempach blastami. Toteż przez jakieś 80% trwania płyty (po odliczeniu intra i outra) słyszymy gęsty, nieurozmaicony, a zapewne też wycieńczający blast. Ścianę blastów. Nie powiem, są momenty, w których brzmi to dość absurdalnie — zwłaszcza, gdy taka miazga leci pod czystymi wokalami i pięknymi melodiami — ale mimo to albumu słucha się bardzo przyjemnie. Również mimo dużej schematyczności, bo jakby na to spojrzeć, to większość kawałków polega na tym, że: orkiestra zapodaje swoje motywy, oni nakurwiają, potem wchodzą czyste wokale, ładna efektowna solówka, znowu czyste wokale i dalej już sieczka. Wyjątki są w zasadzie dwa: „The Forsaking”, w którym sieczki nie ma w ogóle, jest za to dużo melodii i trochę klimatu, oraz „The Egoism”, gdzie główny motyw zbudowano na stosunkowo wolnym motorycznym riffie, czyste wokale występują w wersji damskiej (oczywiście na tle gęstego pochodu), a napierducha wpada dopiero w ostatnim fragmencie. I to by było tyle w kwestii urozmaicenia struktur. A teraz ciekawostka w kontekście tego, co przed chwilą napisałem – kawałki są na tyle charakterystyczne, że bez trudu przychodzi odróżnić jeden od drugiego. To już zasługa aranżacji i subtelnych detali. Jako bonus mamy cover Carcass, który podobnie jak „Blinded By Fear” z epki został zagrany bardzo sprawnie, ale ze 30 razy szybciej od oryginału (oraz z drobną acz niepotrzebną orkiestracją). Elementy wykonawczej perfekcji mieszają się tu z groteską, ale numer daje radę. Zdecydowałem się ocenić Agony bardzo wysoko (mając pełną świadomość wad tego materiału), a to głównie dlatego, że konfrontacja z płytą sprawia sporą frajdę – ma kopa, jest w tym jakiś powiew świeżości, jest doskonała realizacja (w ramach tego, co chcieli osiągnąć), no i w końcu kilka udanych piosenek. Prawdziwym sprawdzianem dla Fleshgod Apocalypse będzie dopiero następny album.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.fleshgodapocalypse.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

5 sierpnia 2011

Anorexia Nervosa – Redemption Process [2004]

Anorexia Nervosa - Redemption Process recenzja reviewZ Redemption Process sprawa miała wyglądać wyjątkowo prosto – nazwa, tytuł, a przy ocenie wklepane dziesięć. Jednak pierwsze przesłuchania czwartej płyty umalowanych i wystrojonych Anorektyków (brawa za oryginalny image!) dały mi wyraźnie do zrozumienia, że trzeba będzie się nieco postarać. Po następcy niesamowitego „New Obscurantis Order” oczekiwałem bowiem wulkanu energii i notorycznego, maniakalnego wręcz blastowania, a tu – pewne zaskoczenie. Nie żeby Francuzi nagle przerzucili się na doom (czego im nie życzę), ale nie jest to materiał tak ponaddźwiękowy, jak można było się tego spodziewać i na jaki ich stać. Dostajemy za to krążek na pewno najbardziej podniosły, poważny, w niektórych fragmentach nawet patetyczny (aczkolwiek bez popadania w skrajności – żadnej sztuczności), zaaranżowany z barokowym rozmachem i wielką wyobraźnią, a do tego przybrany we wspaniałe tłuste brzmienie (wzmocniono przede wszystkim niższe tony). Różnorodność tempa, wokali, klimatu, a właściwie wszystkiego robi naprawdę dobre wrażenie i wychodzi to Żabojadom zdecydowanie na zdrowie. Ponadto jest tu wszystko, co symfoniczny black metal mieć powinien: wściekłe i brutalne galopady, przyprawione klawiszami monumentalne pasaże, szalone wokalizy i jeszcze coś, o czym większość zespołów z tego nurtu zdaje się zapominać – agresywny black metal. No proszę, niektórzy potrafią zrobić tak, by uniknąć jakiegokolwiek pedalstwa… Podobnie jak na dwóch poprzednich płytach, i tu znajdziemy wspaniałe hymny, na których miano zasługują według mnie utwory „An Amen” i — absolutnie powalający, zwłaszcza na żywo — „Sister September”. Co ciekawe, są one relatywnie wolne i spokojne, szczególnie w porównaniu z huraganowymi „Antinferno”, „Codex-Veritas” czy „The Shining”. Przy okazji wspomnianego już zróżnicowania tempa – jest spore, co mnie cieszy o tyle, że mogę podziwiać pełnię umiejętności Nilcasa Vanta (perkman); gość będzie wielki, jestem tego pewien, niech no się tylko zbiorą do kupy i nagrają coś nowego. A skoro jestem przy podziwianiu, to warto też wspomnieć o tym, co wyrabia Mr. Hreidmarr – zawodzi, wrzeszczy, krzyczy, przechodzi w ogłuszający pisk – za każdym razem doskonale wpasowując się w muzykę i wzbogacając ją. Tylko czy Redemption Process jest lepszy od poprzednika? Ciężko powiedzieć, ale nie musi być, bo oba te krążki są równie znakomite, bardzo interesujące, ale i odmienne od siebie. Tak czy tak, warto się z Redemption Process zapoznać. Najlepszy zespół gatunku, jestem o tym przekonany!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100050667301272

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 listopada 2010

Haggard – And Thou Shalt Trust... The Seer [1997]

Haggard - And Thou Shalt Trust... The Seer recenzja okładka review coverNieczęsto się zdarza, by zespół już na pierwszym longpleju zaserwował muzykę, którą można porównywać tylko do niej samej, czy wręcz potraktować jako punkt odniesienia dla innych nagrań – nowo powstały kanon. A z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia na debiutanckim krążku niemieckiej formacji Haggard, krążku, który stał się podwaliną dla nowego subgatunku w metalu – a mianowicie symfonicznego dm bazującego na melodiach średniowiecza. Krócej chyba się tego nie da ująć nie ujmując jednocześnie zespołowi jego osiągnięcia. A jest się czym chwalić – bez zażenowania, niezasłużonego chodzenia z podniesionym czołem czy fałszywej dumy z własnego dzieła. Debiut marzeń – można powiedzieć. And Thou Shalt Trust… The Seer to nieco ponad czterdzieści minut średniowiecznych melodii zmiksowanych z ciężarem jak najbardziej współczesnych gitar, garów i potężnych growli. Miks dobrze wyważony, bez zbędnych wycieczek w orkiestrowy patos ani bezkształtnych gitarowych popierdywań. Z jednej strony rasowy death pełną gębą, a jednocześnie bardzo zwiewny i ulotny. I jest to niewątpliwie jedna z większych zalet debiutu Niemców – fakt, że umieli pogodzić te dwa światy w sposób tak inteligentny, że muzyka wydaje się jednocześnie krucha i cicha oraz ciężka i destrukcyjna. Owe dwie emocje wzajemnie się przeplatają i uzupełniają i dają słuchaczowi możliwość zagłębienia się w świat niesamowitych doznań akustycznych. Na szczególne wyróżnienie zasługuje brzmienie oraz wyczucie gitar, które ostro wżynając się w strukturę utworów zapewniają jednocześnie porządną dawkę energii i wspomnianego ciężaru. Kwestia wokali to temat na osobny rozdział, gdyż ich różnorodność oraz sposób zaprezentowania są zdumiewająco obfite, a jednocześnie stanowią oś, wokół której tworzona jest tkanka numeru, a w większej skali – albumu. To w głównej mierze właśnie one odpowiadają za emocjonalną stronę nagrań. Bo Haggard to przede wszystkim emocje i wyobraźnia. Jest to rodzaj muzyki zdecydowanie wymagający skupienia, zainteresowania się nią w stopniu większym niż mp3-kowym. Wchodząc na coraz subtelniejsze poziomy muzyki, rzeczy takie jak nie najlepsza jakość nagrania bądź amatorskie brzmienie przestają interesować. Ba, nawet przeszkadzać. Nie zmienia to jednak faktu, że lepsza realizacja jeszcze nikomu na złe nie wyszła. Ale nie to się liczy – ważne jest to, że And Thou Shalt Trust… The Seer jest albumem, który dobrze się słucha, sprawia słuchaczowi mnóstwo frajdy i — co bardzo ważne — nie wkurza bezmyślnym odtwórstwem.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.haggard.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 października 2010

Anorexia Nervosa – New Obscurantis Order [2001]

Anorexia Nervosa - New Obscurantis Order recenzja reviewO ile „Drudenhaus” — poprzednia duża produkcja Żabojadów — była płytą nietuzinkową i bardzo ciekawą, to New Obscurantis Order jest już niemalże pieprzonym monumentem! I to kolejny już przykład na naciąganą „magię trzeciej płyty”. Kilkunastosekundowe napieprzanie instrumentów smyczkowych, błyskawiczne przejścia i cholernie szybkie blasty – tak wygląda początek tego albumu. Umalowani Anorektycy udowadniają, że absolutnie nie należą do bandy pitoleńców i — niczym tornado tekturowe amerykańskie domki — rozrywają słuchacza na strzępy swą niezwykle ekspresyjną, nasyconą emocjami muzą. Bardzo dobry i przede wszystkim szybki gitarzysta oraz grający zaskakująco wymagające partie perkusista (kapitalne przejścia i przepięknie nabijany ride podczas blastów) generują muzę agresywną i zarazem dosyć techniczną – po prostu zajebiście wspaniałą i szybko trafiającą do łba. Przemyślane podkłady klawiszowe umiejętnie tworzą tajemniczy, podniosły klimat. Nawet mnie zachwyciły – zero sztampowych rozwiązań, za to pełna — i nie taka znowu oczywista w tym gatunku — pompa. Świetne, różnorodne wokale: emanujący wściekłością czytelny black’owy wrzask (przechodzący momentami w nieludzki pisk) w połączeniu z czystym hmm… „śpiewem”, rozmaitymi przepełnionymi rozpaczą jękami oraz chórkami (zapodającymi zazwyczaj po francusku lub łacinie). Mnie takie rozwiązanie bierze, bo udanie wpływa na złożoność płyty. Znakomite, przepełnione erotyką i odśpiewane z pełnym zaangażowaniem teksty (wszystkie są godne wyróżnienia, przynajmniej fragmenty po angielsku), wraz muzyką i oprawą wydawnictwa stanowią spójną całość. Zawartość krążka to — w przeważającej części — niezwykle ekstremalna, pierońsko rozpędzona rzeź („Black Death, Nonetheless” i „The Altar Of Holocausts” – oto najbardziej mordercze fragmenty płyty), lecz samo zakończenie albumu (w wersji rozszerzonej) — cover „Solitude” — jest już dużo spokojniejsze, bardziej wyciszone, choć ciągle w klimacie. Ale nawet bez numeru Candlemass New Obscurantis Order może zaskoczyć wyjątkowo rozbudowanymi strukrurami, z czym mamy do czynienia szczególnie w utworze tytułowym i „Ordo Ab Chao: The Scarlet Communion”. Ciekawie wypada również inna przeróbka — „Hail Tyranny” Rachmaninowa — która, moim zdaniem, stanowi niezły kontrast i podkreśla moc oraz brutalność wałków własnych. Brzmienie zostało dokładnie wyważone, dzięki czemu każdy instrument jest odpowiednio czytelny, co przy takim natłoku dźwięków (także z różnych parafii) musi budzić podziw. Zresztą, podobno kosztowało to zespół sporo pracy w studio – sami ten album wyprodukowali. Zdaję sobie sprawę z mojej nieukrywanej egzaltacji, ale przy takiej płycie naprawdę trudno się nie podniecać! Francuzi pozamiatali, konkurencji brak.


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100050667301272

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 września 2010

Therion – Sirius B [2004]

Therion - Sirius B recenzja reviewW ubiegłym roku świętowaliśmy małą rocznicę, rocznicę narodzin pewnych bliźniaków… braci „Lemuria” i Sirius B. Jest to zjawisko, które w świecie (nie tylko muzycznym, ale także biologicznym) nie zdarza się zbyt często. A gdy już się zdarza, zwiastuje mnóstwo emocji i niezapomnianych przeżyć. Tym większy jest to powód do radości (z owego zjawiska, oczywiście), dlatego solenizantom życzę spokojnego dotrwania do sześćdziesiątki, albo nawet setki, wciąż będąc świeżymi i pełnymi młodzieńczej werwy. We wspomnieniach ojca możemy wyczytać, że na świat przyszły nie bliźniaczki a trojaczki, jakoś tak jednak wyszło, że „trzeci bliźniak” został jakby ukryty, przeniesiony do cienia – podobno różnił się znacznie od wspomnianego już rodzeństwa. Dumny ojciec — pan Krzysztof — wspomina, że bracia na początku mieli indywidualne rysy, które z czasem jednak uległy rozmyciu i to, co kiedyś było wyraźne, zatarło się. I tak, dość bezpośredni i narowisty Sirius B wymienił się kilkoma cechami z bardziej rozwodnionym „Lemuria”. Efekt tego jest taki, że bliźniacy stali się bardziej do siebie podobni, za to bardziej zróżnicowani wewnętrznie. Może to i dobrze, że tak się stało, bo teraz niezależnie od tego, za którego bliźniaka się wezmę, słyszę, mniej więcej, to samo. Nie da się jednak ukryć, że Sirius B jest nieco większy i bardziej spójny, choć przeglądając jego zawartość można doznać pewnej dezorientacji – a to prawi o Synu Słońca, a to o „czwartej drodze”. Tego to nawet Kali Yuga nie ogarnie. Tak czy inaczej, i niezależnie od stopnia pomieszania, słucha się tego wyśmienicie. Spróbujcie sami, jeśli jeszcze nie zdążyliście się przekonać. Gurdżijew daje 9. Ja też.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.therion.se

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 maja 2010

Haggard – Tales Of Ithiria [2008]

Haggard - Tales Of Ithiria recenzja okładka review coverPo upływie 4 lat od nagrania rewelacyjnego „Eppur Si Muove” Haggard powrócił był z kolejnym longplejem. Longplejem, który od wspomnianego poprzednika był słabszy (żeby nie trzymać was w niepewności), ale który poniekąd był także inny. Myślę, że nie ma potrzeby jakoś szerzej komentować faktu, iż Opowieści są krążkiem słabszym, ot, przebojowość gdzieś się nieco zagubiła, melodie osłuchały, a riffy niekiedy pachną autoplagiatem. Generalnie z poziomem kompozycji jest słabiej, tu i ówdzie brakuje ikry, a o jakiejkolwiek świeżości nie ma nawet co mówić. Bardzo wyczuwalne jest natomiast znaczne wyciszenie, uspokojenie i uplastycznienie muzyki. I na tym głównie polega inność Opowieści – jeśli o „Eppur Si Muove” można powiedzieć, że jest bardzo teatralny, to Opowieści to już obraz malowany dźwiękiem, metalowa opera, ścieżka dźwiękowa do filmu historycznego. Jedna mała uwaga w tym miejscu: Tales of Ithiria jest pierwszym albumem, którego teksty nie są osadzone w historii – jak Asis pisze na własnej stronie – zdecydowali się pójść w stronę królestwa baśni. Można jednak śmiało powiedzieć, że specjalnego przełożenia na odbiór muzyki to to nie ma. Ot, popłynęli trochę w fantastyczne klimaty. Generalnie nie przeszkadza to w najmniejszym stopniu, gorzej ze wspomnianym wyciszeniem i odpuszczeniem. Ja rozumiem, że fajnie jest kreować baśniowe światy, dźwiękiem opowiadać liryczne historie i niemal wizualizować emocje, ale trochę jaj, panie i panowie. Jest kilka fragmentów, które dają konkretnego kopa i te najlepiej zapadają w pamięć. Trochę proporcje się pomieszały i plumkań za dużo wkradło się na ten nie najdłuższy, jakby nie patrzyć, album. Tym sposobem styl, którego współtwórcą był Haggard, został przewartościowany. Raz jeszcze to powiem – nie dyskredytuje to albumu jako takiego, pozostawia jednak pewien niedosyt, szczególnie tym, którzy przedkładali metal nad operę, w tym i mnie osobiście. Pewnie dlatego częściej sięgam po „Eppur Si Muove”.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.haggard.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 marca 2010

Hollenthon – With Vilest Of Worms To Dwell [2001]

Hollenthon - With Vilest Of Worms To Dwell recenzja okładka review coverBozie, jak ja uwielbiam Prokofiewa! Dla samego „Lords of Bedlam” warto zakupić ten album. Mówię wam – dla takiej interpretacji klasycznego motywu jakim jest „Taniec Rycerzy” warto byłoby czekać wieki, wciąż oglądać Jarka w tiwi, patrzyć jak nasi piłkarze grając jak nigdy, przegrywają jak zawsze, czy choćby słuchać jak Nergal opowiada o walorach artystycznych Doroty R. Tak bardzo jak na nic innego. Dlatego powiem to raz jeszcze – dla tego kawałka warto mieć ten album, choć jestem pewien, że wartość albumu nie kończy się na tym tracku. Ja miałem to szczęście, że znam album od kilku lat, wy natomiast możecie się z nim zapoznać zaraz po przeczytaniu recki (o ile nie mieliście podobnego szczęścia jak ja). Austriacy bardzo świeżo podeszli do nie-tak-znowu-otrzaskanego tematu, jakim jest symfoniczny death (choć ostatnie moje recki mogą temu przeczyć) i zapodali go w ciekawym stylu, unikając jednocześnie wtórności względem wzorcowego Theriona. Już nawet ilość załogantów musi zaskakiwać, bowiem w porównaniu ze sporą, choć nie na muzułmańskie standardy, rodziną jaką tworzy Therion, austriacka gromadka wypada bledziutko i trzyma model europejski – klasyczne 2 + 1. Jak się jednak mówi: nie ilość, a jakość (i wcale nie piję do jakości Szwedów). Jest jednak pewien wspólny mianownik, gdyż tak w jednym, jak i w drugim przypadku, za ideą stoi tylko jedna persona – tutaj Martin Schirenc. Trzeba oddać chłopakowi szacunek – wykombinował materiał, który majestatem i wzniosłością mógłby obdzielić masę metalowych sierot (muzycznych) szukających wyjścia klepiąc na parapecie niesłychane kombinacje. Tutaj wielkość symfonii jest wyraźnie odczuwalna, a całość rzeczywiście brzmi jak death metal zagrany w towarzystwie orkiestry. W końcu ktoś zrozumiał do czego służy sekcja smyczkowa i wykorzystał ją jako bazę dla tworzonej melodii. A wraz ze smyczkami skomponował ciekawe partie gitar, które dodają klasyce agresywności i wigoru. Ciekawie prezentuje się również główny motyw z pierwszego „Y Draig Goch” oraz „To Kingdom Come”, gdzie przez gitary przebija się metaliczny dźwięk trąbek i sekcji dętej. Bardzo przyjemne wrażenie akustyczne. Takie wspólne wykorzystanie ciężkiego riffowania i zimnych trąbek ubarwia muzykę, „metalizuje” ją i zwiększa siłę jej oddziaływania. Wydaje się, że każdy element został podporządkowany takiemu zadaniu; każdy użyty instrument, każda melodia ma na celu zwiększyć spektrum i różnorodność doznań słuchowych. Muzyka totalna, kompletna i wielka. Bardzo fajnie wygląda także sprawa wokali, których jest tu kilka – począwszy od wiodącego growlu, niezbyt niskiego, czytelnego i grubego, poprzez czyste linie kobiece (takie normalne) i męskie (podobnie), dwugłosy, a na chórach skończywszy. Te naprawdę dają popalić, mają odpowiednią moc i współczynnik mocarności. Ogólna aranżacja wokali jest dobrze przemyślana i sprawnie wykorzystuje niemały potencjał kapeli. Jeszcze kilka słów o, wspomnianych już, gitarach. Urzekło mnie bardzo solidne i rzeczowe ich potraktowanie, nie są one zepchnięte do jakiejś podrzędnej roli – ich miejsce jest w pierwszym szeregu. Jest więc sporo tremolo, kilka fajnych solówek też się znajdzie, ot choćby w „Woe to the Defeated” oraz „The Calm Before the Storm”. Od tej strony albumowi niczego nie brakuje. Słowa uznania należą się także perkusiście, który to odpowiada za całkiem żwawe i solidne rytmy. Motoryka i siła są lepiej niż poprawne – bez jakiegoś specjalnego szału, ale generalnie daje radę. Zbliżając się do końca, chciałem jeszcze zwrócić waszą uwagę na ostatni kawałek albumu pt. „Conspirator”. Chyba jeden z ciekawszych na płycie, z ciekawie brzmiącymi klawiszami, trochę „nawiedzoną” melodią, innym od pozostałych klimatem i — zawsze kapitalnym — klawesynem, który wieńczy album kapitalnym akcentem. Mi to pasi!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.hollenthon.com
Udostępnij:

Haggard – Eppur Si Muove [2004]

Haggard - Eppur Si Muove recenzja okładka review coverTrzeci w dorobku Niemców pełny album studyjny, tym razem poświęcony Galileuszowi. Widać więc, że konsekwentnie podążają obraną na poprzednim albumie drogą i cały materiał poświęcają jednej osobie i związanym z nią wydarzeniom. Jak już wspomniałem, tym razem jest to Galileusz, a album opowiada historię jego życia, dokonań i śmierci. Eppur Si Muove, podobnie jak poprzedni „Awaking the Centuries”, powinien być traktowany jako jedna całość, monolit, który należy słuchać — że się tak wyrażę — za jednym zamachem. Ogólny zamysł albumu dotyczy bowiem nie tyle strony tekstowej, co przede wszystkim muzycznej. Umiejscowienie poszczególnych nagrań nie jest przypadkowe, każdy ma określone położenie, które jest podporządkowane jego roli w budowaniu klimatu. I tak, odmienne charakterem, utwory przeplatają się, dość często przetykane są instrumentalami, a to wszystko wpływa na jeszcze pełniejszy odbiór zawartej treści. Album rozpoczyna się bardzo kameralnie, klasycznie i zupełnie nie metalowo. Zresztą takich niemetalowych elementów jest tu bardzo wiele i nie kończą się one na instrumentalnych interludiach. Tak w zasadzie połowa albumu jest bardziej orkiestrowa (czy jak kto woli – dawna) niż metalowa, ale na tym właśnie polega urok Haggard – na bardzo zgrabnym połączeniu muzyki dawnej z metalem i to ciężkim metalem. Po kilku minutach takich delikatnych plumkań do głosu dochodzą gitary, perkusja i growle, lecz pomimo ich wyraźnego brzmienia oraz podbicia tempa i ciężaru, dawne melodie trwają i wciąż ma się pełną świadomość ich klasycznego ducha. Flety, smyczki, klawisze i instrumenty dęte jasno określają jej charakter, który czerpie z muzyki dawnej rencami. Tym niemniej obecność całej współczesności wcale nie jest trywialna, nie została ona zepchnięta do jakiejś marginalnej roli. Ciężko grane gitary dodają klasycznym melodiom sporej zadziorności i jadowitości, muzyka nie jest więc lekka i zabawna, jest natomiast bardzo rytmiczna i mocna. Piorunujący efekt daje połączenie fletów, tudzież smyczków, w roli instrumentów wiodących i gitar jako rytmicznych. Z jednej strony jest piękno i delikatność tych pierwszych, ich wysokie brzmienie i nastrojowość, a z drugiej energia, siła i ciężar tych drugich, które, podbite przez perkusję, są jakby na drugim biegunie dźwiękowych faktur. Bardzo podobnie wygląda sytuacja w przypadku wokali, które występują zasadniczo w trzech formach. Jest więc czysty męski wokal, w różnych rodzajach, a także — chyba najpiękniejsze i najbardziej charakterystyczne — występujące wspólnie lub naprzemiennie growle i wysokie wokale kobiece. Po kolejnych przetasowaniach w składzie, tym razem rolę solistki przejęła Gaby Koss, która — mówiąc krótko — urywa jaja. Jej wejścia w wysokie rejony, precyzja śpiewu oraz doskonała dykcja potrafią chwycić za serce. To właśnie jej sopran wraz z dość głębokimi growlami Asisa sprawiają, że słuchacz ma możliwość doświadczyć niemal każdej związanej ze śpiewem emocji. Poza tym, to nie wszystkie wokale, którymi raczą nas Niemcy. Nie można oczywiście zapomnień o chórkach, które są przecież nieodłącznym elementem haggardowych albumów. Także na Eppur Si Muove występują one często i dodają do, i tak już bogatej, muzyki kolejnych niuansów. Słucha się tego doprawdy wyśmienicie. Wśród moich faworytów umieściłbym „Per Aspera Ad Astra” (najlepszy kawałek na krążku; bardzo żwawy, melodyjny z kapitalnym motywem), „Of A Might Divine” (bardzo fajne przejście od dworskiego klimatu do porządnego metalowego wygrzewu) oraz oparty na tradycyjnej melodii „Herr Mannelig”. Jeśli więc masz ochotę przenieść się ciut w czasie, to zapraszam do lektury Haggard.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.haggard.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: