Pokazywanie postów oznaczonych etykietą black metal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą black metal. Pokaż wszystkie posty

26 września 2024

Rotting Christ – Pro Xristou [2024]

Rotting Christ - Pro Xristou recenzja reviewNo, no, no… kto by pomyślał, że przerwa między krążkami Rotting Christ kiedykolwiek urośnie do rekordowych 5 lat! Wiadomo, po drodze była pandemia, była solowa płyta Sakisa, były rozmaite składaki… Ciśnienie na premierowe kawałki też było, w dodatku tak duże, że u co bardziej naiwnych fanów pojawiły się marzenia o jakichś niesprecyzowanych nowinkach i mniej konwencjonalnym podejściu do tematu. Tiaaa… Dostaliśmy tylko (aż?) Pro Xristou, który w moim odczuciu jest kolejnym etapem w procesie łagodzenia brzmienia i dostosowywania muzyki do potrzeb (poziomu?) masowego odbiorcy.

O wątpliwej oryginalności Pro Xristou świadczy już fakt wrzucenia na okładkę obrazu Thomasa Cole’a „Rozpad” z cyklu „Dzieje imperium”, który tylko w samym metalu pojawił się na frontach płyt przynajmniej z pół tuzina razy. Jeśli chodzi o muzykę, również mamy do czynienia z samymi powtórkami. Sakis gdzieś na wysokości „Aealo” znalazł swoją niszę i od tamtego momentu kurczowo się jej trzyma, a jeśli nawet robi wycieczki w innych kierunkach, to akurat w takich, które mnie nie przekonują. Stąd też czternasta płyta Rotting Christ to jak dla mnie materiał wtórny, bardzo schematyczny, oparty wyłącznie na oklepanych patentach i niejednokrotnie ocierający się o jawny autoplagiat. Nie znaczy to jednak, że na bazie odgrzewanych składników nie można upichcić przyzwoitego dania, zwłaszcza gdy dysponuje się dużym doświadczeniem i sprzyjającymi warunkami.

No i cóż, na Pro Xristou trafiło kilka ładnych i dość chwytliwych piosenek, które przyjmuję bez poczucia zażenowania. Do tego grona zaliczam: „Saoirse” (najlepsze zostawili na koniec), „Like Father, Like Son” (pomimo początkowego obrzydzenia wchodzi zaskakująco dobrze), „La lettera del Diavolo” (bodaj najbardziej agresywny w zestawie), „Pix Lax Dax” (banalnie typowy, ale przyjemny) oraz końcówkę „The Farewell”. Te utwory w żaden sposób nie zaskakują i nie wprowadzają do brzmienia Rotting Christ choćby jednego nowego elementu, ale są poskładane na tyle zgrabnie, że można na nich zawiesić ucho, a później bezwiednie nucić. Poza nimi na krążku znalazło się miejsce (dużo miejsca) dla kilku również ładnych, ale niezbyt angażujących piosenek oraz dwóch — „The Sixth Day” i „Pretty World, Pretty Dies” — które w irytujący sposób nawiązują do „A Dead Poem”. Jeśli przyjrzeć się trackliście, łatwo dojść do wniosku, że mamy tu do czynienia z przekładańcem – raz jest fajnie, raz mniej, raz jest fajnie, raz mniej… i tak do końca, przez co ogólny poziom albumu nieco się zamazuje – lepsze kawałki na tym tracą, a słabsze odrobinę zyskują.

Czy z pomocą Pro Xristou Rotting Christ jest w stanie zaspokoić zaostrzone apetyty fanów swoich największych dokonań? Cuś mi się nie wydaje. Zbyt wysoko zawiesili sobie kiedyś poprzeczkę, żeby choćby otrzeć się o nią takim materiałem. Jestem za to przekonany, że dzięki tej, było nie było, przystępnej płycie uda im się dotrzeć do ludzi, którzy lubią delikatny przester na gitarach, a o black metalu nawet nie słyszeli.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

12 sierpnia 2024

Transcendence – Towards Obscurities Beyond [2020]

Transcendence - Towards Obscurities Beyond recenzja reviewKiedy przyplącze mi się coś takiego jak Transcendence, zachodzę w głowę, czemu ludziom chce się zakładać (i utrzymywać przy życiu) podobne zespoły. Czy rynek naprawdę jest aż tak chłonny i przyjmie nieograniczoną ilość takich samych, już od wieeelu lat nic nie wnoszących kapel? Najwyraźniej tak, choć nie ma to żadnego logicznego wytłumaczenia, bo potencjał takiego grania — swoją drogą i tak niewielki — został wyczerpany około 1995 roku, a wszystko, co powstało później, to zabawa w kalkomanię. O jakim stylu mowa?

Dobrze zgadujecie, Towards Obscurities Beyond to rozwrzeszczany i melodyjny death/black z licznymi thrash’woymi naleciałościami. Muzyka wtórna, przewidywalna i straszliwie schematyczna, choć zagrana sprawnie i wyprodukowana bez żadnej fuszerki. Nie wydaje mi się, żeby Transcendence zaproponowali na debiucie cokolwiek od siebie, trzeba jednak im oddać, że czasem potrafią stworzyć pozory czegoś hmm… na pewno nie ambitnego, ale chociaż wykraczającego poza oklepany kanon. Mam tu na myśli przede wszystkim riffy ewidentnie inspirowane klasycznym death metalem z Florydy, w tym ten pierwszy w „Infernal Resurrection”, który udanie robi za wabik na oldskulowców. Drugim elementem odróżniającym Transcendence od jakichś 72% podobnych kapel są podwójne wokale na modłę Carcass ze środkowego okresu. Pomysł sam w sobie był dobry, jednak ich balans i wykonanie pozostawiają wiele do życzenia.

Poza tymi dwoma mniej lub bardziej istotnymi detalami zawartość Towards Obscurities Beyond sprowadza się do zbieraniny riffów, rytmów, melodii i zagrywek typowych dla Dissection, At The Gates, Necrophobic, Sacramentum oraz wielu, naprawdę wieeelu podobnych kapel. Nawet jeśli ktoś na co dzień unika takiego grania, to i tak na debiucie Transcendence usłyszy same znajome patenty – zarówno te lepsze, jak i gorsze. Ja na plus muszę zaliczyć Amerykanom rozsądną objętość materiału (35 minut), całkiem przekonujące fragmenty z blastowaniem, brak czystych wokali oraz to, że akustycznego wstępu do „Drowned Screams Of The Departed Souls” nie rozwinęli w pseudofolkowe pitolonko, choć chyba ich korciło.

W ramach stylu, jaki obrali Amerykanie, na Towards Obscurities Beyond wszystko się zgadza, o zdradzie ideałów nie ma mowy, jednak pomimo paru przebłysków dalej nie jest to styl dla mnie, stąd też na tej płycie pewnie zakończy się moja przygoda z Transcendence.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/transcendenceinfernal
Udostępnij:

28 czerwca 2024

Midnight – Hellish Expectations [2024]

Midnight - Hellish Expectations recenzja reviewPrzyznam (bez tortur), że wielkim fanem typowego (czy. klasycznego) thrash’u nie jestem. Jedynie kilka kapel ląduje u mnie na stole do muzycznej konsumpcji. Uwielbiam natomiast wszelkie thrash’owe hybrydy na czele z black metalem, który tematyką, prezencją i jebnięciem idealnie łączy się z thrash’owym łojeniem. Nie mogłem zatem obojętnie przejść obok zespołu o nazwie Midnight. Utworzony na początku nowego milenium amerykański jednoosobowy projekt stworzony przez Athenara to obecnie świetna marka na scenie black/speed metalu. Dlatego też bardzo chętnie posłucham najnowszego dzieła Hellish Expectations.

Technicznie mamy tutaj 10 utworów upchanych w… 25 minut. Zatem kwestia „speed” spełniona. Nawa albumu oraz pierwszego tracka lirycznie spełnia wymagania kwestii black. Teraz czas „nausznie” sprawdzić czy ten koktajl jest zjadliwy.

„Expect Total Hell” interesująco zapowiada nam album i niemal spojleruje całość. Cytując: „Expect no quarter! Expect no mercy! Expect total hell!” nie pozostawia złudzeń, gdzie Athenar poprowadzi swoich słuchaczy. Będzie intensywnienie i piekielnie. Nie sama warstwa liryczna to zapowiada, ale przede wszystkim muzyka. Jeżeli ktoś kiedyś już miał do czynienia z Midnight i ten styl mu się podoba, będzie się czuł jak w domu. Na Hellish Expectations Amerykanin niczym nas nie zaskoczy (ku zawodowi lub radości) i dostaniemy dokładnie to, czego się spodziewamy. To muzyka, którą oczyma wyobraźni widzisz na koncercie, a siebie w centrum pogo. Czerep od razu idzie w ruch. Intensywność, radość i bolące stawy (tak, to już ten wiek, gdy idziesz w pogo mając w kieszeni testament) – to się czuje, słuchając tego albumu. Zwłaszcza „Dungeon Lust” wzbudził we mnie takie odczucia, ale każdy utwór pasuje idealnie jako całość. Gdyby chłopak(-i w czasie koncertu) zagrali cały album, bawiłbym się przednio. A wszakże to tylko 25 minut, więc czasu, a czasu zostałoby na inne utwory z dyskografii Midnight.

Podsumowując. Nie mamy tutaj do czynienia z rewolucją czy czymś przełomowym. Nie. Midnight idzie w swoje rejony i robi to doskonale. Nowy album to nowa porcja energii. Może to kolejny kotlet, ale taki na który czekamy, bo jest pyszny. Hellish Expectations robi to, z czym black/speed ma się kojarzyć. Krótki, ale srogi wpierdol. To tutaj dostajemy. To w zupełności wystarczy. Słów kilka o produkcji. Jest bardzo dobra. Nic nikogo nie zagłusza, brzmienie jest brudne, a jednocześnie przejrzyste. Bardzo dobry mastering. Nie mogę nie polecić!


ocena: 8/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/midnightviolators

Udostępnij:

9 maja 2024

StarGazer – Psychic Secretions [2021]

StarGazer - Psychic Secretions recenzja reviewZe wszystkich zespołów, jakie w życiu poznałem, aż ciężko mi zrozumieć dlaczego tak długo sam się wahałem, aby się z nimi zmierzyć. Tak wiele średnich albumów ubóstwiam, a tutaj, powszechnie uznana legenda, gdzie każdy się zgadza, że to geniusze, a ja się dygam, żeby ich przesłuchać. Zresztą, co ja debil będę się kłócił. Ich pierwszy album narobił dużo szumu i obecnie jest traktowany jako podstawa ekstremy (ja mam inne zdanie, ale…). Sama grupa nie spieszyła się z powrotami, bo wydawali rzeczy nieregularnie, tak prawie co 5 lat albo i więcej. Psychic Secretions jest jednocześnie czwartym, jak i ostatnim (stan na 2024 r.) albumem formacji.

I słusznie, że się bałem. To jednocześnie jest muzyka, którą każdy, byle prostak może sobie łatwo przyswoić, ale jednocześnie nie każdy będzie w stanie poczuć w sobie, aby się zachwycić. Zgodnie z nazwą zespołu, jest patrzenie się w gwiazdy, to i są oczywiście elementy Black, Death, jak i Otchłań w stylu Portal, nutka Progresji jak Atheist, współczesnych technikaliów (ale bez przesady) i ogromna przestrzeń (słowo: klucz) w produkcji i brzmieniu płyty.

Ale jest też koherentność tego, co chce Stargazer stworzyć. Ani przez moment nie czułem się zagubiony w treści, a ta potrafi iść naprawdę nieraz losowo w różne kierunki. Nie tyle jest to kwestia motywów, które są główne i pośrednie, a przede wszystkim łatwości, z jaką to sobie płynie. Jeśli mówimy o Death Metalu, to mówimy niestety o pewnych standardach, które musza być zachowane, aby dalej to był Death Metal. I tutaj grupa próbuje zrywać z tą otoczką na różne sposoby. Czasem dziwny bas, czasem melodia albo rytm, ale i tak zawsze wraca to do korzeni. To nie jest tak ultragenialne jak Afterbirth („Four Dimensional Flesh”) i nie sprawia, że odkrywam nowe płaszczyzny świadomości. Muzyka jest wręcz dokładnie taka, jaką znamy od przedszkola – zwrotki, refren, przejścia. Niemniej jednak takie numery, jak „All Knowing Cold” dobrze wyjaśniają te zawiłości. Są też i niemetalowe dodatki, ale one nie mają znaczenia, dlatego ich nie opisuję.

Dostajemy pełen program, wręcz jak sztukę teatralną z aktorami i rozdziałami. Jest to równie niewymuszone, co też prawdziwe i szczere, co sobie osobiście cenię. I owszem, zawsze pojawi się jakaś potrzebna krytyka, aby otrzeźwić zanadto podniecony umysł. Słychać mocne powiązania i prawie plagiat z zapomnianym, czeskim Vuvr, zwłaszcza w „Pilgrim Age” (nawiązanie do ich płyty „Pilgrimage”? Przypadek?).

Ostatecznie – dlaczego akurat wybrałem ten album, a nie wcześniejsze? Ten jakoś mi spasował najbardziej – to nie znaczy, że wcześniej było źle. Jak już słusznie zauważyłem, ta grupa ma już swój status i moje pitolenie nic tu nie zmieni. Ale uważam, że dopiero teraz robi się naprawdę ciekawie i jeśli ktoś przysypiał, albo olewał, to może się zdziwić, bo dalej będzie chyba jeszcze lepiej (a już lepiej niż Portal, co nie jest jakoś specjalnie trudne). To naprawdę dobry przykład na to, że można pokazać znane rzeczy w ciekawy sposób na nowo. To jeszcze nie jest to, co sprawia, że się będę zachwycał na maksa, ale mogę śmiało polecać i mówić, że nie jest to już przereklamowana marka.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/StarGazer/292821067421712
Udostępnij:

18 kwietnia 2024

Cult Of Eibon – Black Flame Dominion [2021]

Cult Of Eibon - Black Flame Dominion recenzja reviewTyle złego mówi się o szatanie, a tu proszę, czciciel szatana wyciąga pochodnie i naprowadza samoloty na pas startowy, aby nie doszło do kolizji, jak w Smoleńsku. Jak zwykle propaganda chrześcijańska będzie śmieszkować, że się ubrał jak na juwenalia.

Ale ja chciałem zadać inne pytanie tak w sumie. Lubicie Varathron? Necromantia? Stary Rotting Christ? Thou Art Lord, Nightfall, Septic Flesh? No to macie bezpieczny materiał bez wymuszenia. Jako, że jestem rzetelnym reporterem, który nigdy się nie myli (już widzę jak demo się uśmiecha złowieszczo na to zdanie i to jak często musiał mnie poprawiać [Pan se popaczy na oryginał tego zdania… – przyp. demo]), zrobiłem dochodzenie i niestety, po raz kolejny się okazało, że projekt ten, jest dziaderski (nie lubię tego słowa, ale oddaje ono istotę problemu).

Otóż, ludzie którzy to tworzą, mieli demówki w latach 94-99. Nie jest to więc nowe pokolenie, a raczej staruchy, które wreszcie mogą wydać płytę. To jest 100% grecki zespół i oczekujcie 100% greckiego grania. Mówi się na to Black Metal. Jak zwał tak zwał, jest tu Doom, jest tu Death i jest tu pewna antyczna refleksja w graniu. Podoba mi się to niezmiernie. Nie jest to produkowane masowo, dlatego można to popijać do krewetek i kalmarów, albo innych owoców morza. Najlepiej popić winem. Wino, kobiety, Black/Death. Wierzcie mi lub nie, ale to może być najfajniejsza rzecz, przy której się zatrzymacie przy okazji. Polecam.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TheCultOfEibon
Udostępnij:

12 kwietnia 2024

Marduk – World Funeral [2003]

Marduk - World Funeral recenzja reviewMarduk jest co prawda utożsamiany z Black Metalem, ale można zauważyć, że ma zdecydowanie większe grono fanów wśród ludzi słuchających Death Metalu, niżli zwolenników Black Metalu. Ja sam, mając niejako alergię na Black Metal, nie mam większych problemów z lubieniem ich produkcji.

W tym przypadku również jest kwestia powrotu do danej płyty po latach, gdzie człowiek zastanawia się, czy ona się dobrze zestarzała, czy raczej dobrze zesrała. Gdy wyciągnąłem i odkurzyłem płytkę z szafy i moje uszy uradował otwierający album cytat znany z „Imienia Róży”, poczułem na nowo pewien dawno nie odczuwany żar. I choć przemaglowałem swój mózg, bądź co bądź, niby lepszymi produkcjami, to odkrywanie tego albumu na nowo było nie lada gratką i wiele rzeczy zupełnie inaczej słyszę teraz, niż kiedyś.

A hitów ci tu nie brak. „Bleached Bones” czy „Bloodletting” to wciąż są dla mnie arcydzieła. Zabawne jak Marduk, mimo bycia ekstremalnym, jest strasznie przebojowy i chwytliwy. Riffy zdecydowanie mają potencjał komercyjny. Nawet takie rozluźniacze jak „To the Death’s Head True”, instrumentalny „Bloodcrowned” czy obszerny lirycznie „Castrum Doloris” (który kojarzy mi się z marynarskimi szantami) potrafią się podobać. To też ostatnia płyta Legiona, B. Wara z tym zespołem, jak i pierwsza i ostatnia Emila Dragutinovica (tak, właśnie w taki niewybredny sposób sprawdzamy waszą czujność – przyp. demo), którego uważam za najlepszego pałkera Marduka. Jego partie są nad wyraz zaawansowane i, w przeciwieństwie do poprzednika, nie wali na oślep po talerzach a mocno pracuje nogami, niemalże jak Sandoval.

Po tej płycie nastąpiła zmiana, która niekoniecznie mi się już tak podobała i na jakiś czas olewałem tą formację, aż w końcu sentyment wygrał i się z nimi przeprosiłem. World Funeral się nie tylko najzwyczajniej w świecie broni różnorodnością, brutalnością, skomplikowaną perkusją, edukacyjnymi lirykami odnośnie średniowiecznej kultury i łaciny, ale nawet bardziej podoba mi się obecnie, niż za młodu. Takich płyt, to ja chcę słuchać jak najwięcej.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalna strona: www.marduk.nu

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

16 marca 2024

Inquisition – Veneration Of Medieval Mysticism And Cosmological Violence [2024]

Inquisition - Veneration Of Medieval Mysticism And Cosmological Violence recenzja reviewZałożony w odległej Kolumbii w roku 1988 zespół Guillotina dołączył do panującej w tym czasie fali thrash metalu. Jego twórca, Dagon, przez dwa lata działał w garażach i żadne oficjalne dzieło z tego okresu nie zobaczyło blasku księżyca. Potem nastąpiła zmiana nie tylko nazwy, ale też stylu muzycznego na rodzący się black metal. W 1990 roku oficjalnie przemienia się w Inquisition i wydaje EP „Anxious Death”. Dziś jednak nie o niej, lecz o najnowszym dziele będącego obecnie w USA nierozerwalnego duetu Dagona i Incubusa Veneration of Medieval Mysticism and Cosmological Violence.

Działający nieprzerwanie przez te 34 lata, a wydający swoje płyty od 2020 w polskiej wytwórni Agonia Records, zapracował sobie na solidną reputację w światku metalu ekstremalnego. Sam miałem przyjemność widzieć muzyków dwukrotnie na deskach krakowskich scen, więc tym bardziej cenię sobie ich dzieła. Najnowszy krążek to 9 pełniak w ich dorobku i trzeba przyznać, że może się wydawać, iż black metal ogranicza się do bogo(nie)chwalstwa i składania pokłonów Rogatemu, tak Inquisition mocno od tego odstaje. Oczywiście w tematyce jest poruszana kwestia religijności, ale to tylko jedno z wielu tematów podejmowanych przez zespół. Dochodzą tutaj kwestie kosmologiczne, astralne, pogańskie i związane ze starożytnymi cywilizacjami. Dlatego też jest to zespół „bezpieczny” dla chcących posłuchać mocniejszych brzmień bez obaw o wieczność w kotle ze smołą (a przynajmniej nie będzie on na mocnym gazie).

Dość jednak tego przydługiego wstępu i skupmy się na daniu głównym. Veneration of Medieval Mysticism and Cosmological Violence to niemal 45-minutowe dzieło rozłożone na 13 utworów. Jak łatwo zgadnąć, większość z nich nie sięga 4 minut. Mamy tutaj też utwór instrumentalny trwający ledwo ponad minutę.

Album wita nas kawałkiem „Witchcraft Within A Gothic Tomb” i atakuje typowym dla siebie gitarowym brzmieniem i bardzo równomierną perkusją, co jest też cechą zespołu. Może przez to nudzić. Inkwizycja zawsze celowała w średnio-szybkie tempa i tutaj również to słyszymy. Zwolnienie zwykle występuje pod koniec numeru i tak też w nim jest. Drugi „Crown Of Light And Constellations” stanowi kompozycję nieco wolniejszą. Jako miłe urozmaicenie usłyszymy tutaj również solówkę i co ważniejsze, nie niszczy ona całości, gdyż jest świetnie dopasowana do stylu utworu. Warto też przysłuchać się wokalowi Dagona. Jest on dość charakterystyczny i nietypowy. Nie mamy do czynienia z typowym darciem mordy czy growlem z piekła rodem. Taki blackowy Ozzy, i podobnie jak z „Władcą Ciemności”, ów styl śpiewu albo się spodoba, albo nie. Trzeci w kolejce „A Hidden Ceremony Of Blood And Flesh” nieco bawi się tempem. Pierwsza połowa jest szybka, druga wolniejsza. Krótkość trwania utworów sprawia, że nie dopadnie nas nuda. Ciekawym utworem jest nr 5 „Memories Within An Empty Castle In Ruins”, który wita nas spokojnym niemalże melancholijnym otwarciem. Jest to jeden z najbardziej melodyjnych utworów na płycie wraz z „Infinity Is The Aeon Of Satan”. Kolejny „Primordial Philosophy And Pure Spirit” niejako wraca na stare tory grania, choć i kojących ducha wstawek nie braknie. „Pathway of Light Is a Pathway to Fire” to wcześniej wspomniany instrumental. Krótki (choć to na szczęście) i dla mnie nieco nieczytelny. Słyszymy tutaj same gitary i brzmią jak nieudolne próby brzdękania. O wiele bardziej wolę te gitary w utworach. „Secrets From The Wizard Forest Of Forbidden Knowledge” atakuje nas siłą i agresją przez prawie cały czas, przez co jest to najmocniejszy kawałek obok otwierającego „Witchcraft Within A Gothic Tomb”. Ciekawy jest także tytułowy utwór. Bardzo melodyjny i klimatyczny, przypominający niemal modlitwę. Z podwójnymi wokalami brzmi to dość intrygująco. Natomiast zamykający płytę „Lord Of Absolute Darkness And Infinite Light” to już niemal Summoning. To znaczy, mamy tutaj całą orkiestrę i organy. Bez wątpienia zakończenie z pompą.

Słów kilka o produkcji, gdyż ta jest dość nietypowa. Mianowicie, choć zespół dawno wyszedł z podziemia, ono nie wyszło z zespołu. Brzmienie jest surowe i nadaje mu tego „uroku”. Oczywiście nie każdemu się to spodoba. Dla mnie jednak to fajny sznyt nadający charakteru black metalowemu zespołowi.

Podsumowując. Jest to album dobry. Jest to album Inquisition. Jest to na plus. Mimo większej melodyjności i klimatyczności nie zatracili swojego charakteru i pazura. Płyta nie zerwie nam czapek z głów, ale jest autentyczna i ze spokojnym sumieniem mogę ją polecić fanom bardziej rozbudowanego black metalu.


ocena: 7/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/inquisition.official
Udostępnij:

1 marca 2024

Negative Plane – Et In Saecula Saeculorum [2006]

Negative Plane - Et In Saecula Saeculorum recenzja reviewMuzycy Negative Plane stawiali swoje pierwsze kroki na scenie, kiedy hasło „amerykański black metal” budziło jedynie uśmiech politowania, a sensowne kapele pochodzące z tego kraju były wyjątkami od dość żenującej reguły. No i cóż, do wyjątków z pewnością nie można było zaliczyć Lunar Reign, z którego wywodzili się wszyscy członkowie zespołu. Pierwszy skład nie przetrwał jednak długo, bo zaraz po tym jak Nameless Void, mózg Negative Plane, zorientował się, że koledzy nie nadążają za jego wizjami, wymienił ich na kogoś, kto mógł podołać temu zadaniu. To właśnie z Bestial Devotionem za garami proces twórczy ruszył pełną parą, a utwory zaczęły nabierać realnych kształtów i słusznych rozmiarów.

Debiut Negative Plane ukazał się w 2006 roku i — tam gdzie dotarł — zaskoczył. Okazało się bowiem, że Et In Saecula Saeculorum z jednej strony w ogóle nie wpisuje się w stereotyp pokracznego „amerykańskiego black metalu”, a z drugiej nie ma też zbyt wiele wspólnego z typową „norweszczyzną” uprawianą za oceanem. Chociaż wpływy europejskie w twórczości zespołu są jak najbardziej obecne (ale z tych mniej oczywistych – z naciskiem na… stary Celtic Frost), to jednak nie definiują tej płyty jako jednoznacznie przynależnej do tej czy innej sceny, bo Amerykanie nagrali muzykę śmiało wykraczającą poza ramy jednej stylistyki i w dużym stopniu oryginalną. Negative Plane udało się stworzyć coś rozpoznawalnego i charakterystycznego tylko dla siebie. Co ważne, za oryginalnością idzie tu wysoki poziom wykonania.

Pierwszy album Negative Plane to przede wszystkim długie (średnia to prawie 8 minut), dogłębnie przemyślane, wielowątkowe i bardzo rozbudowane utwory z wieloma zmianami tempa i nastroju, w których praktycznie nie ma przestojów ani jałowego rzeźbienia w jednym motywie. Bogactwo aranżacji oraz różnorodność i spójność tego materiału robią naprawdę duże wrażenie, tym bardziej że amerykański duet bez zahamowań łączy w muzyce elementy z dość odmiennych światów. Blasty, klawisze, nienachalne melodie, wściekłe wokale, zaskakujące solówki, no i mnóstwo thrash’owego, a nawet heavymetalowego feelingu – to m.in. te składniki czynią z Et In Saecula Saeculorum tak ciekawy i absorbujący krążek.

Spośród siedmiu utworów trudno wybrać jeden reprezentatywny dla całego materiału, bo mimo pewnych cech wspólnych właściwe każdy prezentuje nieco inne oblicze zespołu, a poza tym lepiej sprawdzają się zbite w monolit. Jeśli jednak miałbym kogoś zachęcić do zapoznania się z Et In Saecula Saeculorum — a taki w sumie jest sens tego tekstu — to na początek wskazałbym na „The Chaos Before The Light”, „A Church In Ruin” i „Unhallowed Ground”, choć równie dobrze mógłbym wybierać na oślep i też by to miało sens – wszystkie bowiem wymagają pewnej dozy otwartości i skupienia. Oznacza to mniej więcej tyle, że ortodoksi mogą sobie ten album zupełnie darować, bo Negative Plane zdradzili tu black metal nie raz i nie dwa.

Realizacja Et In Saecula Saeculorum nie pozostawia powodów do narzekań, choć muszę przyznać, że do zatopionego w pogłosie brzmienia – które swoją drogą jest zajebiście selektywne i sprawia wrażenie w pełni analogowego – trzeba się przyzwyczaić. Wspomniany pogłos towarzyszy szczególnie wokalom, dzięki czemu z jednej strony brzmią ekstremalnie, a z drugiej niemal fanatycznie, co potęguje klimat całości. Daje to efekt uczestnictwa w jakimś posępnym rytuale wewnątrz wielkiej, pustej świątyni, a od tego do ciar droga niedaleka.

Na mnie Et In Saecula Saeculorum działa jak mało która blackowa płyta, co ma zapewne związek z tym, że słychać na niej duże zaangażowanie muzyków i chęć wyjścia poza oklepane schematy. Konsekwencja i świeżość wizji w połączeniu z dobrym warsztatem i odpowiednio dopasowaną produkcją – to się musi sprawdzać, co nie znaczy, że debiut Negative Plane jest dla każdego.


ocena: 9/10
demo
Udostępnij:

26 września 2023

Necrodeath – Mater Of All Evil [2000]

Necrodeath - Mater Of All Evil recenzja reviewLegendarny włoski Necrodeath można zaliczyć do tzw. „pionierów” gatunku zwanego Death Metalem, choć w ich przypadku chciałoby się rzec, że Black/Thrash. Niezależnie od tego jak chcemy się jednak zapatrywać, jest to klasyczne podejście do grania, hołdujące epoce lat ’80, niżli nowszym trendom.

Trzeci album tejże formacji wyszedł niemalże dekadę od poprzednika i właściwie należy go traktować jako drugi debiut, który zapoczątkował tą właściwą karierę dla Necrodeath. Ze starego składu został gitarzysta i perkusista, natomiast na wokal został wzięty pałkarz Black Metalowej Opery IX. „Flegias”, bo taki ma pseudonim ten pan, wiernie trzyma się swego ukochanego Blackowego stylu przy wykonywaniu wokalu, czyli skrzeczy. I choć przyznam, że niekonieczne jest to moja bajka, to łatwo można się przyzwyczaić, zwłaszcza że facet stara się różnicować swoje partie wokalne i jakoś je urozmaicać (również i growlem). Zresztą, oryginalny wokalista też zaciągał blackowo, więc tym bardziej nie ma się czego czepiać.

Materiał brzmi bardzo świeżo, mimo iż jego fundamentem jest zapomniany, poczciwy Death/Thrash przypominający Exodus, Kreator, Possessed czy nawet wczesną twórczość Schuldinera. Utwory nie starają się być nadmiernie skomplikowane, ale korzystają z różnych sztuczek, dla wywołania pewnego okultystyczno-aksamitnego klimatu, jak np. akustyczne wstawki. Co prawda, grupa nieco nadużywa pewien typ atmosferycznego riffu w niemalże każdym tracku, co niestety sprawia, że przy pierwszych odsłuchach muza się nieco zlewa w jedną całość. I dopiero przy bliższym poznaniu poszczególne numery nabierają nieco rumieńców.

Mamy więc dwa konkretne ciosy na początek, śpiewno-melodyjny „Black Soul”, potem hit w postaci „Hate and Scorn” będący wizytówką płyty, a po nim odrestaurowany staroć w postaci „Iconoclast”, jeszcze z okresu demówek, a odpowiednio unowocześniony pompą. Druga połowa płyty troszeczkę ustępuje szybkości na rzecz rytualnego charakteru muzyki, jak przy „Void of Naxir” lub „At the Roots of Evil”, ale nie brakuje również i kombinowanych riffów (tu z kolei upomina się o uwagę „Experiment in Terror”). Ostatnie dwa numery są też chyba najwolniejsze, przynajmniej w porównaniu do reszty zawartości.

Na pewno duży wpływ na to, że mi się to osobiście podoba jest fakt, że najważniejszym składnikiem grania jest tutaj zdecydowanie Thrash Metal – gatunek, od którego zaczynałem i który darzę specjalnym względem, nawet jeśli wyrosłem na niedobrego maniaka. Jeśli więc chcecie czegoś retro, ale ze sporą aurą tajemniczości i mroku, to jak najbardziej zachęcam – zabawa gwarantowana.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Necrodeath/66524749485
Udostępnij:

20 września 2023

Marduk – Memento Mori [2023]

Marduk - Memento Mori recenzja review Reputacja Szwedów należy do tych z szyldem „legendarni”. Myślę, że nawet osoby, które nie słuchają black metalu doskonale sobie zdają sprawę czym jest Marduk. A jest on pierdolnięciem i bluźnierstwem bez brania jeńców (w wielkim skrócie). Jednakże, jak chyba każdy zespół z tak długim stażem, musi mieć swoje gorsze wydawnictwa. A Memento Mori to już 15 dzieło siewców szataństwa, tak więc jest co świętować. Albo może wcale nie ma czego celebrować? Poprzedni album „Viktoria” dla mnie osobiście zwycięstwem nie był. Posłuchajmy zatem czy będziemy pamiętać o śmierci czy raczej z pamięci nam ten album, najzwyczajniej w świecie, zniknie. Przekonajmy się!

Dostajemy 10 utworów zmieszczonych w 41 minutach, tak więc jest przyzwoicie.

Album otwiera tytułowy kawałek. Jako wstępniak mogę powiedzieć, że miło łechca nasze uszy. Klimatycznie i brutalnie zarazem. Przyjemne prądy popłynęły wzdłuż kręgosłupa, co było bardzo dobrą zapowiedzią dalszej mardukowej chłosty. Następny „Heart of the Funeral” kontynuuje wątek muzyczny zwłaszcza z naciskiem na brutalność. „Blood of the Funeral” również przywita nas pięścią w twarz, ale jednak choć na chwilę zwolni tempo. Podkreślam „na chwilę”, gdyż szybko nasze bębenki uszne dostaną konkretną serię nakurwu. Warto zaznaczyć, że użyto w tym utworze czegoś w rodzaju trąb (jerychońskich?), co ciekawie komponuje się z przekazem zagłady i śmierci. Fajne urozmaicenie praktycznie najdłuższego kawałka (kilka sekund ponad 5 minut). Następny w kolejce to również 5-minutowy „Shovel Beats Sceptre”. I przyznam, że jest to najnudniejszy oraz niezbyt ciekawy kawałek. Również teledysk jest… no taki se. Delikatnie mówiąc. Można go uznać za klimatyczny, ale ja traktuję go jako przerwę dla bębniarza Simona. „Charlatan” powraca na drogę łomotu, choć z ewidentnymi zwolnieniami. I zasadniczo cała płyta utrzymana jest już w tym tonie. Jedynie „Year of the Maggot” przywita nas… ambientowym czymś oraz zamykający krążek „As We Are”, który zdecydowanie zwolni tempo. Schemat – pierdolnięcie na dzień dobry, uspokojenie, pierdolnięcie na do widzenia będzie tutaj najczęściej użyty. Czy jest w tym coś złego? Nie w wypadku Marduka. Ba, właśnie czegoś takiego bym się po Szwedach spodziewał.

Podsumowując. Obawiałem się o ten album. Obawiałem się, że granica między Mardukiem, a innym zespołem wokalisty Mortuusa, Funeral Mist, rozmyje się. Tak jak stało się to w przypadku Mgły/Kriegsmaschine, Infernal War/Voidhanger, czy Massemord/Furia. I nie da się ukryć, że czuć wpływy Funeral Mist, ale nie wysuwają się one na pierwszy plan i pomylenie kapel nam tutaj nie grozi. Wiadomo, że to Marduk. Mogę się jedynie przyczepić do produkcji lub masteringu, że bębny brzmią dla mnie jakoś… pusto? Nie czuć tego soczystego pierdolnięcia. Aż sprawdziłem, czy w ustawieniach wszystko ok, ale było w porządku. Niemniej, jest to album, o którym będę pamiętał. Może nie na łożu śmierci, ale przynajmniej to „memento” za życia będzie.


ocena: 7,5/10
Lukas
oficjalna strona: www.marduk.nu

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

12 sierpnia 2023

Immortal – War Against All [2023]

Immortal - War Against All recenzja reviewPo dramie jaką w 2015 roku urządzili Abbath z Demonazem wydawać by się mogło, że w obozie Immortal już nic bardziej wsiurnego się nie wydarzy. A to był dopiero początek zabawy. Koniec (?) wygląda następująco: Demonaz przekształcił Immortal w solowy projekt, w którym odcina kupony od chwalebnej przeszłości, a pomagają mu w tym mniej lub bardziej przypadkowi ludzie. W rezultacie War Against All jest czymś, czego się obawiałem już w związku z „Northern Chaos Gods” – płytą przez większość czasu żerującą na sentymentach.

Mimo iż album jako całość nie robi najlepszego wrażenia, jego początek jest naprawdę udany i całkiem obiecujący. To taki typowy Immortal, w którym przeplatają się pomysły charakterystyczne dla „Battles In The North” i „Sons Of Northern Darkness” (ulubiona płyta tych, którzy Immortal nie słuchają), ale na tyle zgrabnie poskładany i precyzyjnie zagrany, że słucha się go z prawdziwą przyjemnością. Tempa są odpowiednie (z przewagą tych szybszych), riffy zadziorne i jednocześnie chwytliwe, a wokale niemal idealnie abbath’owskie – po prostu klasyka. Nie ma w tym za grosz innowacji czy ogólnie twórczego podejścia („Wargod” to właściwie zrzynka z „Tyrants”), ale muzyka, z jaką mamy do czynienia w pierwszych czterech utworach, wchodzi bez popitki.

Problemy War Against All zaczynają się od „Return To Cold”, który poziomem wtórności nie odbiega od poprzednich kawałków, ale zdecydowanie brakuje mu ich przebojowości. Ot taki randomowy numer a’la „Battles In The North” w rozwodnionej wersji, bez specjalnego kopa czy wyrazistego riffu. Później jest jeszcze gorzej – instrumentalny „Nordlandihr” nie ma zupełnie nic ciekawego do zaoferowania, a z niewiadomych powodów rozciągnięto go do siedmiu minut; siedmiu minut mielonych w kółko bliźniaczo do siebie podobnych motywów. Dwa ostatnie utwory to poprawne blackowe pitolonko – schematyczne, pseudo klimatyczne i zagrane bez zaangażowania.

War Against All to płyta szalenie nierówna w swej wtórności: z jednej strony może się podobać, z drugiej zwyczajnie męczy, a pod względem brutalności wyraźnie ustępuje „Northern Chaos Gods”. Jakby tego było mało, w tekstach Demonaz poupychał mnóstwo górnolotnych manifestów i deklaracji tego, jak to bardzo on jest Immortal, ale brzmią one na tyle rozpaczliwie, że musi tu chodzić o przekonanie nimi samego siebie, nie zaś słuchaczy, którzy leją na gorliwe zapewnienia o prawdziwości i oczekują po prostu jakościowej muzyki.

Czy wobec powyższego przed Immortal jest jeszcze jakakolwiek przyszłość? Pewnie tak, w końcu przelewy od Nuclear Blast nie śmierdzą. Nic to, że Demonaz ewidentnie wyczerpał muzyczną formułę oraz możliwości procesowania się z kolegami z zespołu.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 czerwca 2023

Goatwhore – Vengeful Ascension [2017]

Goatwhore - Vengeful Ascension recenzja reviewSwego czasu miałem sobie grypkę (zwyczajną, żadne modne wirusy) i tak sobie wieczorkiem leżałem i nic mi się nie chciało robić. Postanowiłem więc, jak każdy inny normalny człowiek w mojej sytuacji, puścić sobie coś na wieży. Wyboru możecie się chyba domyśleć.

I tak słuchając sobie muzyki, pozwoliłem jej sobie wejść w siebie w pełni. Na swej już siódmej płycie, Goatwhore w logiczny sposób ewoluuje swoje brzmienie w kierunku grania zdecydowanie bardziej efemerycznego, ze sporą dozą mistycyzmu, czy też okultystycznego rytuału. Jak zwał tak zwał. Muzyka brzmi jak bezkresny, ale wzburzony ocean, w którym można się utopić bez pamięci, jeśli się tylko na to pozwoli.

Perkusja gra różne rytmy, częściej mniej efektowne, ale za to skomplikowane. Lubi też sobie czasem poblastować (jak np. w „Those Who Denied God's Will”), ale jeśli chodzi o miks, to jest niestety trochę za bardzo schowana do tyłu, tak aby nie przeszkadzać gitarom, które grają zdecydowanie pierwsze skrzypce i dominują nad wszystkim innym. Tytułowy numer dobrze odzwierciedla całokształt, nawet polecam na chwile przerwać czytanie recki i sobie go najzwyczajniej w świecie puścić.

A same gitary, jakby tak się w nie wsłuchać, grają stosunkowo… Hard Rockowo? Najlepszym przykładem niech będzie „Mankind Will Have No Mercy” (notabene mój ulubiony numer z płyty). Wydawać to może się śmieszne, bo w niczym nie chcę ujmować zacięcia Metalowego, ale słychać na jakich kapelach członkowie grupy się wychowali. Muzyka ma dużo przekonania i zaangażowania w sobie. Grupa jednocześnie potrafi grać tak, aby wciągnąć słuchacza w poszczególne kompozycje na dłużej, a jednocześnie nie brakuje im intensywności i przekonania, z jakim grają riffy.

I tak też się zacząłem trochę zastanawiać – na ile to, że nigdzie się nie spiesząc, nie goniąc, na spokojnie wchłaniając poszczególne dźwięki i pozwalając im dotrzeć bezwolna do mojej psychiki, że na ile miało to wpływ na mój bardzo pozytywny odbiór całości. W czasach, kiedy jesteśmy zagonieni, gdzie nie jesteśmy w stanie poświęcić należytego czasu poszczególnym sprawom, jak np. słuchaniu swych płyt, bardzo wiele ważnych rzeczy nam umyka i nie dajemy sobie szansy docenić. Vengeful Ascension przeszło bez większego entuzjazmu. Owszem, doceniono solidność i rzemiosło, ale chyba też mało komu chciało się głębiej wgryźć.

To nie znaczy, że jest to jakaś mega skomplikowana sztuka. Ale jednocześnie, żeby coś dobrze poznać, trzeba jednak odrobiny wysiłku. Dlatego tak często zadajemy sobie to pytanie i dlatego też ja i inni recenzenci piszemy słowa takie jak powyższe – aby utwierdzić was w przekonaniu, że warto, jak każdą płytę, nawet jeśli uznacie ją kiepską. W końcu jest to wasza przyjemność, wasze doznanie.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thegoat666

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 kwietnia 2023

Dione – Cosmosphere [2023]

Dione - Cosmosphere recenzja reviewOtrzymując tę EP do recenzji nie wiedziałem o zespole (lub też bardziej jednoosobowym projekcie) nic. Ot, czy nie zechcę owego tworu przedpremierowo ocenić. Podszedłem zatem do materiału bez uprzedzeń i oczekiwań. Po wielokrotnym przesłuchaniu sprawdziłem sobie postać twórcy Krystiana. Jest to postać obeznana w procesie twórczym, gdyż ma w swoim muzycznym CV już kilka zespołów i wiele wydawnictw. Ja nie wiedząc tego (zabieg specjalny) podchodziłem do materiału jak do dziewicy czystej i niewinnej. Dostrzegając nazwę „Cosmosphere” domyśliłem się z czym mogę mieć tutaj do czynienia. Kosmos i jego bezkresna otchłań to tematyka wielu black metalowych zespołów. Pierwsze pytania, które mnie naszły polegały na tym czy ów twórca Krystian poszedł bardziej w klimaty np. Darkspace, czyli blacku połączonego z ambientem, zaiste kosmiczne granie, czy coś bardziej klasycznego. Drugie pytanie to jak długa będzie ta Ep-ka. Pytanie może tendencyjne, ale kiedy możesz mieć do słuchania materiał wyrywający się wręcz ze wszelkich ram gatunkowych może być to ciężkie doznanie. Pierwsze światełko w tej ciemności kosmosu dostrzegłem widząc jej długość. Mam przed sobą niespełna 20 minut podzielone na 4 utwory. No i na koniec wątpliwości, czy materiał nie będzie przekombinowany? Będę obcować z zimnym, niczym kosmos, wyrachowanym procesem twórczym, czy może prądem przewodnim będzie galaktyczny chaos? Czas zatem zgłębić się w entropię Cosmosphere.

Pierwszy utwór „Moon” rozwiał wszelkie moje obawy z jaką muzyką będziemy tutaj obcować. Tytułowy „Księżyc” to siarczysty, klimatyczny black metal. Spojlerowo mogę dodać, że tak zostanie do końca epki, jeśli chodzi o gatunek muzyczny. Co innego to różnorodność zaprezentowanego materiału. „Moon” atakuje nas na dzień dobry solidną i przyjemną napierdalanką. Wokal raczej niski z domieszką growlu dopełnia dzieła. Nie ma jednak mowy o nudzie. Znajdzie się tutaj wątek nieco wolniejszy, ale Krystian nie pozwala odpocząć zbyt długo i perka raz po raz będzie nam wymierzać kopniaki ku gwiazdom.

„Cosmological Fractals” kontynuuje dzieło „Moon”, co usłyszymy przy zakończeniu „Moon” i rozpoczęciu tego utworu. Muzyczne jest to również szybkie tempo, ale nadal wyczujemy tutaj klimat i ciekawe aranżacje muzyczne nie pozwalające na nudę.

Tutaj niejako dochodzimy do połowy materiału, dwa kolejne tracki zmieniają tempo na wolniejsze, spokojniejsze i przez to również bardziej klimatyczne. Nie jest to jednak materiał na dobranoc! Krystian świetnie bawi się tempem akcji dlatego też „From Obliteration to Macrocosm” stopniowo będzie zwalniać, lecz z początku nie ma szans na przebacz, otrzymując solidną dawkę ostrej i konstruktywnej łupaniny. Trzeci track to najdłuższe dzieło gdańszczanina. Trwa niemal 6 minut i jest to jak sądzę spowodowane potrzebą zwolnienia tempa. Od połowy dostaniemy nieco wytchnienia (nie całkowitego), lecz nie jest monotonnie! Bardzo przemyślana i inteligentna gra powoduje, że nie zaśniemy rozmyślając o tym, co nad nami.

Ostatni „Resonance Above the Unknown” jest zwieńczeniem całej EP. 5 minut instrumentalnego, wolniejszego grania utwierdzi nas jedynie w przekonaniu, że Krystian wiedział co tworzy, w co mierzy i wie jak tam dotrzeć. Idealne zakończenie, które niejako podsumowuje z czym mieliśmy do czynienia.

Kilka słów o warstwie lirycznej Cosmosphere. Jako iż były one dołączone do całości mogłem się im przyjrzeć. Sam niegdyś pisałem teksty, dlatego skupiam się również na nich. Teksty o tematyce wiadomej, są rozbudowane i spójne. Autor zdecydowanie wiedział o czym pisze i co chce przekazać. Oddziałują na wyobraźnię, co jest tylko zaletą.

Mini-album Cosmosphere jest to bardzo przemyślany, klimatyczny, niewtórny i nienudzący, co nie jest takie łatwe do osiągnięcia tworząc tego rodzaj muzyki. Jestem bardzo ciekaw, co dalej Dione zaprezentuje i jak się rozwinie, bo pierwsza EP jest bardzo obiecująca.

Cytując pewne znane show: jestem zdecydowanie na tak.


ocena: 7/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dionefb
Udostępnij:

30 marca 2023

Immortal – Battles In The North [1995]

Immortal - Battles In The North recenzja reviewWedług oficjalnej doktryny dopiero trzecia płyta Immortal wywindowała zespół do blackmetalowej czołówki, choć obiektywnie patrząc, na jej szczycie byli już dwa lata wcześniej. Której wersji by się nie trzymać, faktem jest, że Battles In The North mocno wpłynęła na pozycję Norwegów na świecie, a przy okazji dobitnie podkreśliła ich odwagę i indywidualne podejście do gatunku, bo po raz kolejny zrobili coś, co nijak się miało do szczegółowych wytycznych spisanych ongiś w piwnicy Helvete.

Podobnie jak na „Pure Holocaust”, za cały materiał odpowiada duet Abbath-Demonaz (przy zachowaniu identycznego podziału obowiązków) i chociaż w ciągu dwóch lat ich podejście do grania nie zmieniło się znacząco (o ile w ogóle), to album okazał się bardzo inny od poprzedniego. Jak dla mnie – niestety na minus. Płyta jest szybka, chyba nawet szybsza od poprzedniej, jednak ta szybkość została okupiona taką se precyzją wykonania, a w sferze kompozycji – jednostajnością i małym urozmaiceniem. „Pure Holocaust” również opierał się na gęstym blastowaniu, ale towarzyszyły mu znacznie ciekawsze i bardziej wyraziste riffy – odpowiednio melodyjne i podane z fajnym feelingiem. Na Battles In The North tego zabrakło, więc większość utworów, mimo równego i raczej wysokiego poziomu, wygląda bardzo podobnie, stąd też gdzieniegdzie wkrada się monotonia. Ponad tą jednostajną sieczkę nieznacznie wybijają się „Moonrise Fields of Sorrow”, „Through The Halls Of Eternity”, numer tytułowy oraz wizytówka tej płyty, wieńczący ją „Blashyrkh (Mighty Ravendark)”, który na tle pozostałych kawałków Immortal wyróżnia się rozbudowaną strukturą, zróżnicowanym tempem i większą dawką klimatu.

Na niekorzyść Battles In The North i mój mało entuzjastyczny odbiór tej płyty działa również brzmienie. Immortal po raz trzeci skorzystali z usług Grieghallen i producenta Eirika Hundvina, więc — bazując na wcześniejszych doświadczeniach — powinni uzyskać co najmniej przyzwoite rezultaty. Coś im jednak nie pykło – album bzyczy i trzeszczy w taki dość irytujący sposób. Może i nie jest to jeszcze typowo norweskie antybrzmienie, ale i tak należy je traktować jako krok wstecz względem „Pure Holocaust”. Ponadto nie pojmuję, o co chodzi z tym ucinaniem utworów w pół riffu – czy to awangardowy zamysł artystyczny czy zjebka przy realizacji.

Battles In The North sprawia wrażenie materiału nagranego w pośpiechu i nie do końca dopracowanego. Jest szybki i brutalny, jednak nie kopie tak mocno, jak powinien, bo brakuje mu ostatecznych szlifów i przede wszystkim sensownej oprawy. W surowym black metalu nie takie fuszerki urastały do rangi kultu, ale akurat Immortal już wcześniej udowodnił, że stać go na dużo więcej.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

25 lutego 2023

Triptykon – Requiem (Live At Roadburn 2019) [2020]

Triptykon - Requiem (Live At Roadburn 2019) recenzja reviewNajwiększa pułapka przy recenzowaniu legend polega na tym, że można popaść albo w przesadni zachwyt (bo tak wypada), nadmierną subiektywność (fanboizm) lub kontrarianizm (wszyscy inni lubią, to ja będę na „nie”). Jeszcze gorzej jest jak ma się do czynienia z wybitną jednostką, która jest znana z perfekcjonizmu i ma wyrazistą wizję swojej sztuki. Pojawia się też niemała ochota, aby jak przy „Nowych szatach króla” z miejsca krzyknąć, że „król jest nagi!”, zanim da się sobie szansę porządnie obcować z dziełem i wyrobić sobie świadomą opinię.

Żeby się nie rozpisywać za bardzo, album ten jest nagraniem koncertowym z wykonania w całości po raz pierwszy w historii tytułowego „Requiem”, od początku do końca tak jak to było w planach od 1987 r. Do tej pory znaliśmy tylko część 1 („Dies Irae”) i cz. 3 („Winter”), a teraz mieliśmy dostać cz. 2 („Grave Eternal”), która notabene trwa aż 32 minuty i stanowi danie główne.

Nie będę was przekonywał o jakości opisując, jak przerażająco jest to zgrane, co do mili-sekundy, co się docenia dopiero po kilkuset razach jak się przesłucha. Jest to bardzo dopracowane, bo nawet cisza i pauzy są traktowane jak dźwięk. Nie będę wam również ściemniał, że się zachwyciłem z miejsca. Jesteśmy społeczeństwem konsumpcyjnym i coraz bardziej podchodzimy nie tylko do sztuki, ale również do życia na zasadzie „zakuć, zdać, zapomnieć”, albo „zjeść, wysrać i wyszukać kolejne żarcie”. Jest bardzo dużo muzyki, przy której trzeba się zatrzymać, co rodzi dylemat, czy warto. Nie chcę być pretensjonalny i mówić, że ktoś jest osłem, bo nie rozumie „kunsztu i geniuszu”. Nie chcę też wchodzić w prywatę i mówić co sprawiło, że gdy Warrior nuci z panienką w sposób inwokacyjny zdanie „Wave after wave”, to zaczynam czuć przyjemny rodzaj chłodu w sercu.

Czy była to niekończąca się praca w firmie? Różne problemy osobiste i relacje? Gdzie słuchanie pod rząd „Grave Eternal” raz za razem już nawet nie było rytuałem, a wręcz terapeutyczne? Czy trzeba mieć depresję, aby wczuć się w klimat i pozwolić się wchłonąć dźwiękom? Mam taką teorię, że główny powód, dla którego „Cold Lake” Celtic Frost jest kijowy jest taki, że był to jedyny okres w życiu Tom’a Fischera, kiedy był on w pełni szczęśliwy. To zresztą widać w ówczesnych wywiadach. „Grave Eternal” jest dobrym podsumowaniem naszego mroźnego mistrza posępności i chciałoby się rzec, że mogłoby być doskonałym jego epitafium, ale mam nadzieję, że nie jest to jeszcze ostatnie słowo i że coś jeszcze kiedyś dostaniemy. Może bardziej konwencjonalnego, aczkolwiek wątpię.

Złośliwie więc nie polecam, bo może nie jest to dobry pomysł, aby słuchać to mając ponure myśli i większość osób powinna sobie odpuścić dla własnego dobra, żeby przypadkiem nie stało się to soundtrackiem życia. Ocena nie jest oceną podobania się, bo to będzie budzić spory i kontrowersje, ale tego jak potrafi oddziaływać i wpłynąć, jeśli się trafi na odpowiedni moment i się otworzy na coś takiego. Unikać pod każdym pozorem!


ocena: 10/10
mutant
oficjalna strona: www.triptykon.net
Udostępnij:

26 grudnia 2022

Hellhammer – Demon Entrails [2008]

Hellhammer - Demon Entrails recenzja reviewPiekielny Młot to zadziwiający zespół. Zamiast popaść w zapomnienie będąc najgorszym bandem świata, stał się legendą pomimo tego, że nie wydał żadnego pełnego albumu, a jedynie 3 demka oraz split o ładnej nazwie „Death Metal” z tak dziś mało znanymi bandami jak Halloween czy Running Wild. Jak do tego doszło? (Nie) wiem, aczkolwiek się domyślam.

Mamy rok 1982. Na świecie Venom już zasadził szatańskie nasienie albumem „Welcome to Hell” a następnie stworzył nazwę gatunku metalu, który jeszcze nie powstał, czyli „Black Metal”. Tymczasem w Szwajcarii w zabitej dechami wiosce zwanej Nürensdorf powstaje zespół, który tworzy trójka dzieciaków o zabójczo mrocznych ksywach, grający na perce Denial Fiend, nie świętej pamięci Slayed Necros na basie i główna gwiazda Satanic Slaughter na gitarze i wokalu. Jak to wspomina sam Tom G. Warrior, byli oni bandą wkurwionych młokosów, mieszkających na totalnym zadupiu, bez żadnych perspektyw. W muzykę przelali całą swoją nienawiść, irytację, złość, mając w głębokim poważaniu brzmienie swoich instrumentów i to czy komuś się spodoba czy nie. Jeden wielki „FUCK” dla całego świata. Dziś Tom wspomina to raczej ze wstydem, jako dziecinne wybryki, ale co się stało to się nie od-stanie. Naturalna ewolucja, która nastąpiła po wylaniu wkurwu w Hellhammer i przemianie w Celtic Frost udowodniła, że Szwajcarom umiejętności nie zabrakło. To jednak temat na inny czas.

Wracając do płyty… ano właśnie, jakiej płyty zapytacie? Przecież żadnej nie wydali. Prawda, ale powstało cudeńko, które leży u mnie na ołtarzyku z kotów i gołębi. Wydana w 2008 roku przez Century Records Demon Entrails to kompilacja w pełnym tego słowa znaczeniu. Na 2-płytowym wydaniu dostaniemy wszystkie utwory powstałe w przeciągu istnienia Hellhammera (czyli ledwie 2 lata trwania na scenie). Zremasterowane oryginalne dzieła, a nie nagrane od nowa co sprawia, że brud i złość są nadal autentyczne, bo nie wyobrażam sobie, aby 30 lat później można było powtórzyć te warunki nagraniowe i stan umysłu. Utwory nie rozwalą nam sprzętu sprężeniami, trzaskami, bo jakość była… no cóż… łatwo sobie wyobrazić. Mogła odpychać, mówiąc delikatnie . A muzyka… obroni się lub nie. Pamiętajmy, że mamy do czynienia z najgorszym zespołem świata. O ile tacy Anglicy z Newcastle szokowali poruszaną tematyką i imejdżem muzycznym, tak warsztat mieli, nazwijmy to, ładny i wokal typowo heavy metalowy, w przeciwieństwie do Hellhammera, który niczym odwrócony krucyfiks, stawia to wszystko na głowie. Na tamte czasy robiło to robotę (a dla mnie robi i robić będzie już zawsze).

Jeżeli ktoś nie zapoznał się ze Szwajcarami, to Demon Entrails jest najlepszym do tego sposobem.

Jak ocenić kompilację? Nie przez pryzmat muzyki, bo to już określić musimy sami, lecz wykonanie owego dzieła. Według mnie ta dwupłytowa zbiórka utworów jest świetnie przemyślana. Mamy tu wszystko co Hellhammer stworzył, mamy to w wersji, dzięki której skupimy się na muzyce i mamy oddanego ducha autentyczności czasów, w których owe utwory powstały. Czego chcieć więcej?


ocena: 10/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hellhammerofficial
Udostępnij:

14 grudnia 2022

Mystic Circle – Mystic Circle [2022]

Mystic Circle - Mystic Circle recenzja reviewMystic Circle mają opinię wiejskich głupków w środowisku, ale w przeciwieństwie do innych „wieśniaków” (tak, czasami tak patrzę na ciebie Belphegorze), nie umieją grać za dobrze. A mimo to, z uporem maniaka grają. Wydawać by się mogło, że po 2006 r. (ostatni album), dadzą sobie wreszcie spokój i nie będą klecić kolejnych gniotów, a tu proszę, przypomnieli o sobie… i… hmmm… Zaraz…

Ostatnie kilka lat jest w ogóle co najmniej ciekawe. Pomijając wirusy i wojny, ludzie chyba się przebudzili z letargu i zaczynają mieć inspirację nie tylko do tworzenia, ale i redefiniowania siebie na nowo. Przy czym to, co teraz proponują Mystic Circle to już nie jest badziewny Symfoniczny Black Metal jaki kiedyś robili, a Melodyjny Blackened Death Metal. I dlatego też zdecydowałem się pacnąć poniższą reckę.

Wychodzi na to, że z chwilą, kiedy dana grupa zaczyna modyfikować swój styl pod granie Death Metalu, to z miejsca ich jakość podnosi się dwukrotnie. I z niemałym bólem przyznaję, że się łapię na tym, że zacząłem uważniej się przyglądać zespołom łączącym style Black i Death, bo z roku na rok wychodzi to coraz ciekawiej. Dość wspomnieć równie udany Agathodaimon „Seven”, gdzie jest bliźniaczo podobna sprawa. Ale o ile odpuściłem sobie pisanie o Agatce, tak tutaj się w końcu przełamałem, bo jak nigdy nie przepadałem za takimi melanżami, tak tu mnie wciągnęło…

Już otwierający numer, o jakże typowo kretyńskim dla Black Metalu tytule „Belial Is My Name” (ale przynajmniej nie nazywa się Slim Shady) jest niepokojąco zachęcający do przesłuchania reszty. „Seven Headed Dragon” również mnie mocno odurzył, a „Hell Demons Rising” i stosunkowo długi, bo 7-minutowy „Letters from the Devil”, to wręcz zachwyciły, mimo iż ten drugi ma quasi-śpiewane partie pod koniec. Nawet kiczowato odwołujący się do norweskich hord „The Arrival of Baphomet” ma zalety. A „Curse of the Wolf Demon” ma logicznie rozwijający się główny motyw idący w poszczególne części. Aha, są jeszcze syntezatory, które nie wiem czemu, przywodzą mi na myśl Rammstein… choć jakoś niespecjalnie zwracałem na nie uwagę, gdyż grzecznie siedzą sobie w tle.

Tak więc dostajemy dźwięki, które niemiłosiernie infekują ucho, a jednocześnie przez swój mrok i obskurność nie są rzygliwe. Wokal też mi pasuje, bo potrafi zarówno bezlitośnie zaskrzeczeć, jak i zaryczeć rasowym growlem. Masywna, ale wciąż okultystyczna i lekko niedopieszczona produkcja dodaje ostatecznego smaczku do zabawy. Aczkolwiek perkusja brzmi nieco plastikowo, co należy zaliczyć jako duży minus.

Wychodzi na to, że zespół dojrzał i wracając na scenę, dał symboliczny manifest swej siły. Wymowny cover Possessed „Death Metal” na sam koniec troszkę psuje całość, bo raz, że źle zrobiony, a dwa, że zaburza flow, mówiąc po „warszafsku”. Ogólnie więc, przy tej całej aberracji, jaką prezentuje sobą Black Metal, jestem w stanie zaakceptować i polubić taką formułę grania. Mimo to, z czystej, pieprzonej złośliwości obniżę jeszcze troszkę ocenę. Tak na wszelki wypadek, żeby nie było, że dostałem fiksum dyrdum i że zdradziłem Death Metal…


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MysticCircleOfficial/





Udostępnij:

10 grudnia 2022

Darkthrone – Astral Fortress [2022]

Darkthrone - Astral Fortress recenzja reviewDarkthrone to legenda. To oczywiste jak śnieg w Norwegii. Dwaj Skandynawowie dawno już opuścili wszelkie ramy gatunkowe pozwalając sobie na niczym nieskrępowaną twórczość i wystawiają obrazowego „faka” każdemu, komu się to nie podoba. I chwała im za to. Takie poczynania tylko potęgują zainteresowanie każdym kolejnym albumem od czasów „The Underground Resistance”, gdyż osobiście okres romansu z punkiem podczas 3-ech poprzedzających podany wyżej album nie interesuje mnie mówiąc krótko. Doceniam jednak tę kontrowersyjną, ale patrząc przez pryzmat czasu, udaną próbę wyjścia poza ramy black metalu.

Na najnowszy album Astral Fortress powiem szczerze nieco się napaliłem. Po usłyszeniu singlowego „Caravan of Broken Ghosts” poczułem miłe wibracje, które przyniosły mi brzmienia „Arctic Thunder”, najlepszej jak dla mnie płyty od czasu „punkthrona” i powrotu do bardziej metalowych brzmień. Black metalowy odór wzmaga także okładka, choć dziwna, przedstawia osobę jadącą na łyżwach w piękny, norweski dzień, w bluzie „Panzerfausta”. Czyżby podpowiedź, w którą stronę podążą Norwegowie? Pozostało tylko czekać…

I jakoś w listopadzie wreszcie mogłem założyć słuchawy na czerep i zagłębić się niemal z wypiekami na licach, niczym młodociana panna, w najnowsze wydawnictwo Ciemnego Tronu.

Tak jak już wspomniałem, „Caravan of Broken Ghosts” skutecznie wzmógł mój apetyt na płytę, tak kolejne kęsy wzmagały przekonanie, że coś tu nie gra. Utwór wita nas gitarą klasyczną, w tle burczy elektryk, po chwili dołącza reszta akompaniamentu. Gdzieś, niczym z głębi, dobiega wokal Nocturna. Wolne tempo z początku rozpędza się na chwilę, by znów wrócić do wolniejszego rozgrywania. I taka huśtawka przez prawie 8 minut. Niemniej, czas dzięki zmiennemu graniu i zróżnicowaniu riffów nie dłuży się, co jest sukcesem.
Drugi utwór „Impeccable Caverns of Satan” wita nas również wolniejszym początkiem, przez niemal 6 minut dostajemy trochę kalkę z poprzedniego utworu, tylko nieco krócej. Płomień zachwytu nieco ostygł, ale przecież to dopiero 2 utwór z 7.

„Stalagmite Necklace” to ponownie wolne tempo… i ponownie mógłbym zrobić kopiuj-wklej poprzedniego utworu, ale do chuja pana, nie o to tutaj chodzi, dlatego przejdę do sedna sprawy.

Cała płyta jest zasadniczo wolna i przynudza. Trudno tutaj wyróżnić jakikolwiek utwór. Chyba, że „The Sea Beneath the Seas of the Sea”, gdyż jest to 10 minut kombinatorskiej gry i chyba tylko dzięki temu na nim nie zaśniemy. Jeszcze „Eon 2” jest wart uwagi, bo odnosi się do utworu (tadam!) „Eon” z debiutu Norwegów. Czy zatem dostaniemy tutaj coś z death metalowym zacięciem? Ależ skąd. Początek sugeruje, że coś się z tego wykluje, ale potem dostajemy (ro)zwolenie i wszystko wraca do normy albumu.

„Kevorkian Times” to wyróżniający się utwór, gdyż poświęcony jest amerykańskiemu patologowi, zwolennikowi eutanazji Jackowi Kevorkianowi, który jak sam twierdził, asystował przy 130 takich zabiegach. W 1998 roku w telewizji CBS przedstawił on film ukazujący śmierć pacjenta poprzez wykonanie eutanazji (która nie jest dozwolona w Illinois, więc nazwano to wspomaganiem samobójstwa), co dalej poskutkowało skazaniem lekarza za morderstwo drugiego stopnia.

Jeżeli chodzi o produkcję i mastering, to oczywiście nie mam się do czego przyczepić. Wszystko brzmi jak brzmieć powinno w przypadku Darkthrone.

Podsumowując: Darkthrone gra tutaj trochę jak Black Sabbath (?). Astral Fortress można spokojnie zapuścić w tle na jakiejś imprezie, gdyż nie spowoduje, ani zniesmaczenia, ani zachwytu. Ot, taka muzyczka w tle. Nie wiem czy tego akurat oczekujemy od dwóch panów z Norge, ale do mnie to nie trafia.

Wstydu nie ma, ale i chwały niewiele.


ocena: 6,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Darkthroneofficial/
Udostępnij:

31 października 2022

Belphegor – The Devils [2022]

Belphegor - The Devils recenzja reviewPrzy okazji nowego długograja Belphegor odświeżyłem sobie coś od nich starszego, aby sobie zrobić małe porównanie między kiedyś a dziś. Nie tyle dlatego, aby szukać jakiś zmian w ich Blackened Deathowym stylu (a może Deathened Black Metalowym?), ale sobie poprzypominać stare dobre czasy i zestawić je z obecnymi. Trochę jakbym niepotrzebnie założył, że się rozczaruję.

I tak słuchając sobie płyty, naszła mnie więc taka oto osobliwa, oryginalna refleksja. Różnica między Belphegorem z np. „Goatreich” a The Devils jest taka, jak wtedy, gdy będąc młodym, zapierdalałem sobie szybko kraulem na basenie, a teraz, kiedy już jestem trochę starszy, pływam sobie krytą żabką – wolniej, ale jednocześnie majestatyczniej i z nieco większym rozmachem. I bardziej długodystansowo.

Całościowo jest zdecydowanie wolniej, z dużą przestrzenią i bardziej melodyjnie (nie mylić ze szkołą gotenburską). Owszem, album zaczyna się z przytupem, ale przez używanie Blackowych riffów, mimo blastującej perkusji, nie brzmi to zbyt szybko. Następne numery są już Morbidowo walcowate i w połączeniu ze smutnymi, refleksyjnymi gitarami mamy naprzemiennie pełzający groove, lub nostalgiczne, tęskne granie.

Przez ten zabieg cała płyta brzmi niemalże jak jedna, wielka epicka opowieść, która przechodzi z jednego rozdziału w kolejny, bez większych zmian w nastroju. „Virtus Asinaria – Prayer” zdaje się być kulminacją konceptu, po którym ostatnie trzy numery trochę sobie tak lecą bardziej w tle i napięcie nieco schodzi.

Dominują wokale skrzeczące, są też pseudo-klerykalne chórki dodające diabelskiego klimatu oraz nawet damskie partie, jak np. w kończącym płytę „Creature of Fire”. Tekstowo mamy mieszanie niemieckiego z angielskim, czyli w sumie standard u Belphegora.

The Devils wstydu nie przynosi i klapą nie jest, ale też pewnie za długo nie posiedzi u was w odtwarzaczu czy może bardziej w waszych ajfonach. Ot, przyzwoity i bez fanfar i choć materiał jest trochę przymulony, to potrafi się w paru miejscach wznieść na piękne wyżyny.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/belphegor

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

25 października 2022

Goatwhore – A Haunting Curse [2006]

Goatwhore - A Haunting Curse recenzja reviewMuszę się wam do czegoś przyznać. Za każdym razem jak widzę tag „Black/Death/Thrash” to zbiera mi się na odruchy wymiotne. Większość tego typu rzeczy ma wodnistą produkcję i zapierdala jak motorek, ale kompletnie bez sensu. To i też niekoniecznie jarała mnie początkowo perspektywa sprawdzenia Goatwhore. Ale wszystko do czasu…

Dużą zaletą grupy jest ich pochodzenie, mianowicie Luizjana. Stan ten słynie ze Sludge/Doomcore typu Crowbar, który przejawia się przede wszystkim w brzmieniu i metodyce grania (w sumie, nie bardzo miałaby jak przejawiać się w czym innym, ale to już abstra-huje). Z tegoż też powodu, Goatwhore potrafi zaprezentować gitary niezwykle kusząco takiemu narzekaczowi jak ja.

A Haunting Curse jest co prawda trzecim albumem grupy, ale jednocześnie jest to debiut w niezwykle mainstreamowej wytwórni, jaką jest Metal Blade Records, i co to za debiut! Cięte, punkowo zadziorne riffy i pełen bauns. Pierwszy, otwierający track może jeszcze nie przekazuje wiadomości prawidłowo, ale następne trzy już jak najbardziej tak. I też owe kompozycje o bardzo długich tytułach wam polecam, jeśli chcecie się zapoznać tylko i wyłącznie pobieżnie.

Goatwhore ma też talent do tego, aby używać Groove na zasadzie przynęty, a nie sensu istnienia. Gdyby rozkładać ich styl na czynniki pierwsze, to po kolei mamy tak – Sludge (produkcja), Black (trochę wokal, trochę tematyka i szorstkość), Death (riffy, struktura i szybkość), Thrash (nie uciekanie w przesadny ekstremizm, trzymanie się rytmu zwarto i gotowo, bez potknięć).

Płyta niekoniecznie daje radę przez 10 utworów (plus jeden niepotrzebny instrumental, brzmiący bardziej jak intro, ale dany przed samym końcem) i zespół stara się próbować różnych temp, bo poza szybką jazdą, są też wolniejsze numery do tańca i przytulania partnerek życiowych, a nawet jest też coś do zaśpiewania po pijaku.

Innymi słowy, wbrew moim początkowym uprzedzeniom, nie jest to przereklamowana grupa jak mi się wydawało, a jak najbardziej zasługujący na uwagę energiczny wygar. Niezależnie od czyichś upodobań, większość fanów ciężkich brzmień będzie w stanie znaleźć coś dla siebie, co będzie się podobać.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thegoat666

inne płyty tego wykonawcy:





Udostępnij: