4 listopada 2023

Dying Fetus – Make Them Beg For Death [2023]

Dying Fetus - Make Them Beg For Death recenzja reviewBrawo, brawo, klask, klask! Dying Fetus pobili swój rekord w długości przerw między kolejnymi płytami! Czy w związku z tym na Make Them Beg For Death przygotowali coś nowatorskiego, zaskakującego i zmieniającego reguły brutalnego i technicznego death metalu? Ano nie, nie, nieee… Wręcz przeciwnie – dziewiąty album Amerykanów to w zasadzie kolaż sprawdzonych patentów — z jakich są znani przynajmniej od dwudziestu lat — w sprawdzonych konfiguracjach. Kiepawo, no nie? Ano nie, nie, nieee…

Pomimo doskonale znanej formuły i przemielonych na wszystkie sposoby zagrywek, Make Them Beg For Death imponuje świeżością, jakiej w tym gatunku praktycznie się nie spotyka. Całość brzmi jakby paru ponadprzeciętnie utalentowanych muzyków dopiero co odkryło takie dźwięki i było tym faktem niesamowicie podjaranych. Ten entuzjazm i radość z grania są bardzo zaraźliwe, dzięki czemu materiał wchodzi znakomicie i zapewnia słuchaczowi podwyższony poziom adrenaliny od pierwszego do ostatniego kawałka. Wobec powyższego ewentualna wtórność nie stanowi najmniejszego problemu i nie warto jej brać pod uwagę.

Z przymrużeniem oka można nawet potraktować Make Them Beg For Death jako swego rodzaju „the best of”, bo zawiera wszystkie elementy, w których Dying Fetus wyspecjalizowali się na przestrzeni lat, a które są tak uwielbiane (i oczekiwane) przez fanów, choć krążek sam w sobie nie jest ani najszybszy, ani najbrutalniejszy, ani najbardziej techniczny w ich dorobku. W przypadku tej płyty rezultat jest dużo lepszy, niż by to wynikało z prostej sumy części składowych. W dodatku materiał brzmi znakomicie (ciężej niż „Reign Supreme” i o wiele selektywniej niż „Wrong One To Fuck With”), jest dynamiczny i chwytliwy jak diabli. Plusem jest także jego rozsądna objętość – 38 minut.

Jeśli na Make Them Beg For Death czegoś mi brakuje, to może tylko paru klimatycznych solówek, które tak dobrze sprawdziły się na „Reign Supreme”, bo jedna w „Feast Of Ashes” to jednak trochę mało. I tyle, więcej uwag nie posiadam, mnie tu naprawdę wszystko pasuje. Ten krążek to świetnie podana kwintesencja stylu Dying Fetus i dlatego z miejsca trafił do mojego „top 3” w dyskografii zespołu.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DyingFetus







Udostępnij:

1 listopada 2023

Descend – Requiem Of Flame [2001]

Descend - Requiem Of Flame recenzja reviewNo więc tak… Była sobie wiecie, taka tam grupa z Cleveland (parafrazując Świat Wg Ludwiczka, po śmierci wszyscy idą do Cleveland), która miała najzwyczajniej w świecie zabawę i ochotę pobawić się w zespół. Ale nie byle jaki zespół, bo grający Death Metal. Ohio generalnie raczej słynnie z mrocznych dźwięków, typu Necrophagia, Nunslaughter, Drogheda, więc grupa ta jest nieco zaprzeczeniem swojego stanu, z którego pochodzi i bardziej pasowałaby do Luizjany albo słonecznej Kalifornii.

A to dlatego, że ma piaszczyste brzmienie i wplątują do swej muzyki elementy Stoner Rocka. Ale takiego typu Kyuss, więc wiadomo, że będzie zajebiście. I ja oczywiście zgodzę się ze stwierdzeniem, że 90% tego gatunku to były marne popłuczyny Black Sabbath, ale tutaj jest to bardziej przyprawa, niż główny składnik.

Cała płyta brzmi jak swoisty jam session nagrywana na jednym wdechu, a jednocześnie kompetentna i silnie zgrana. Słychać, że tych prób to oni mieli mnóstwo i że nagrywając materiał, wiedzieli wszystko, co chcą zrobić i jak. Jest oczywiście prędkość i ostrość, ale słychać też, że jest to stricte niszowe granie dla fanatyków Metalu.

Nie jest to jednak aż tak oczywisty wpływ jakby mogło się wydawać, bo cała otoczka zdaje się krzyczeć „standardowy brutalny Death” i dopiero głębsze poznanie (przy kilku głębszych he he) pozwala na cieszenie się materiałem.

Wady zawsze się znajdą, tu się gdzieś zgubi rytm, tutaj coś zaskrzeczy, tutaj jakaś przesadzona solówka, ale to nieważne, bo klimat wynagradza wszystko. Słuchając tego, chciałbym być na miejscu i mieć przyjemność uczestniczyć w nagrywaniu tego. Zapewne dużo papierosów (różnej maści), jak i alkoholu poszło przy tworzeniu tego, ale na tym właśnie polega pasja – nie na tworzeniu kariery, a na tworzeniu sztuki.

I moim zdaniem, mamy tutaj do czynienia z niszową, stricte „zajawkową”, ale jednak sztuką. Polecam na weekend.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

29 października 2023

Groinchurn – Sixtimesnine [1997]

Groinchurn - Sixtimesnine recenzja reviewGroinchurn zaistniał w świadomości słuchaczy w 1994 roku, kiedy do piachu poszedł poprzedni zespół Afrykanerów, deathmetalowy Sepsis. W okrojonym składzie i z nową koncepcją na granie chłopaki zaczęli od najbardziej typowo napalmowego grindu, jaki tylko można sobie wyobrazić; fakt, dość sprawnie zagranego, ale raczej bez polotu i śladu własnej tożsamości. Na szczęście już po roku działalności i serii splitów i demówek muzycy dojrzeli do tego, żeby pójść do przodu i wzbogacić klasyczną łupankę paroma odjechanymi czy też mniej standardowymi zagrywkami.

Jako że pomysł wypalił, Groinchurn konsekwentnie rozwijali nowe idee na kolejnych wydawnictwach, co w prostej linii doprowadziło ich do nagrania debiutanckiego krążka. Krążka na tyle dobrego w swojej kategorii, że traktowanie go wyłącznie jako egzotycznej ciekawostki byłoby zniewagą dla jego twórców. Groinchurn na Sixtimesnine to już zespół w pełni świadomy swojego stylu, z własnym brzmieniem, oryginalny i niebojący się sięgać po kontrowersyjne rozwiązania. No i z jajami, bo przypierdolić jak na grindersów przystało też potrafią, choć nie raz i nie dwa udowadniają, że w tym gatunku nie trzeba grać na jedno kopyto.

Afrykanerzy, mimo młodego wieku i dość oczywistych inspiracji (Brutal Truth, Napalm Death, Carcass, Disharmonic Orchestra…), potrafili w ramach grindu zrobić coś świeżego i charakterystycznego tylko dla siebie, mieszając klasyczne brutalizmy z wieloma pokręconymi zagrywkami i odgrywając całość z niebywałym luzem. Na szczególną uwagę zasługuje tu praca gitary, zwłaszcza gdy zaczyna się rozmywać i przechodzi w tryb narkotycznego „bujania”, jak choćby w otwierającym płytę „The Answer Is 42”. W ogóle mocną stroną Sixtimesnine są liczne urozmaicenia, które nie dość, że potrafią zaskakiwać, to dodają muzyce specyficznego kolorytu i sprawiają, że o monotonii nie może być mowy. Tu każdy kawałek jest „jakiś” i różni się od pozostałych, a przez to łatwo go przywołać w pamięci.

Strona techniczna Sixtimesnine nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, a zważywszy na ekspresową realizację (nagrania zajęły chłopakom bodaj cztery dni) nawet trochę imponuje poziomem. Brzmienie jest profesjonalne i bardzo selektywne, a produkcja daje radę przy wszelkich stylistycznych przeskokach, jakich na płycie nie brakuje. Jedynym minusem materiału jest jego długość – całość jest krótka, bardzo krótka, krótsza nawet niż to, co pokazuje wyświetlacz (a pokazuje 32 minuty), bo po ostatnim normalnym kawałku władowano 6 minut ciszy przed tak zwanym ukrytym utworem, który notabene może ortodoksom nielicho podnieść ciśnienie…

Groinchurn pokazali na Sixtimesnine wszystkie swoje atuty, a już na pewno ogromny potencjał, więc zachodzę w głowę, czemu nie zostali z miejsca wciągnięci to szalonej trzódki Relapse – wszak pasowali tam jak mało kto.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groinchurn

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 października 2023

Depressed – Beyond The Putrid Fiction [2019]

Depressed - Beyond The Putrid Fiction recenzja reviewTa brazylijska formacja już na wstępie nam przypomina kilkukrotnie w książeczce, że to co usłyszymy na tej płycie, to będzie „Death Metal to Mangle your mind!!!” – nawet też dorzucili wlepkę z tymże hasłem przewodnim, na wypadek, gdybym miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości. I choć jest to ich dopiero drugi album w dorobku, to pierwsze wyziewy zaprezentowali światu już w 1999 r. Aczkolwiek z tamtego składu to pozostał tylko wokalista, Giovanni Venttura (żadnego pokrewieństwa z Ace Venturą). Cała reszta składu to młode byczki przed 30-tką.

Jak na zespół z Brazylii przystało, słychać niekłamany entuzjazm, energię i radość czerpaną z grania. Stylistycznie mamy nowoczesny, profesjonalny Death Metal (tak, mnie też to zaskoczyło), ale kłaniający się nisko rocznikom ’90-93 i śmiało korzystający z patentów zarówno melodyjnych, jak i tych brutalno-podobnych. Oryginalności nie usłyszycie tutaj za wiele, będziecie mieli uczucie typu „o, tutaj zagrali jak Morbid Angel, tu jak Suffocation, a teraz podchodzi to pod stary In Flames”. Bardzo mi się podobały też solówki-slajerówki (np. w „Descending into Madness”), czyli szalejąca wajcha, z wpadająca w ucho progresją melodyjną. Riffy potrafią nawet zachwycić i oczarować.

Utworów niemało, bo 11 + intro. Wszystkie utrzymane w podobnym tonie, bez odstępstw. Mi standardowo podoba się melancholijny „Mandatory Coexistence” (w sam raz, jakbym chciał trochę powyć do księżyca), potem równie emocjonalny, choć ostry „Into the Realm of Abhorrence” i całkiem konkretny „Delight in Pain”. Są to oczywiście tylko moje typy, niekoniecznie się ze mną zgodzicie. Płyta jest zresztą intensywna i moje ulubieńce bynajmniej nie są balladami do przytulania niewiast. Duża zasługa w tym perkusji, która blastuje technicznie, szybko i bez litości (to już zresztą chyba obecnie standard) – nie występują tutaj wolniejsze partie rytmiczne, bo nawet jak tempo zwalnia, to wciąż mamy gęstą kopaninę werbla / basowych bębnów.

Cóż więcej dodać? Muzyka ma w sobie więcej życia niż u niejednej pierwszoligowej kapeli, która smęci płytę za płytą od niechcenia, co jest też największym atutem tego albumu. Materiał po prostu nie męczy i wchodzi od razu. Nie jest to co prawda super hit, ale nie jest to też średni shit. Warto więc sobie zapisać w notesie do obczajenia przy okazji. W końcu, jakby nie było, „This is Death Metal to MANGLE your fucking MIND!!”.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/depressedbandpage
Udostępnij:

23 października 2023

Popiór – Pomarlisko [2023]

Popiór - Pomarlisko recenzja reviewNiedługo po śmierci Romana Kostrzewskiego pojawiły się jakieś absurdalne pogłoski o kontynuacji projektu sygnowanego jego nazwiskiem — co ponoć miało być związane z wolą zmarłego — ja jednak nie potrafiłem się w nich doszukać najmniejszego sensu. Że niby co, mieliby występować jako Ludzie Którzy Grali W Zespole Kat & Roman Kostrzewski? Z tego nawet Szpajdel nie zrobiłby logosa. Sprawę dodatkowo skomplikowały poważne zgrzyty w składzie, podział na „starych”, „nowych” i obrażonych oraz późniejsza cisza.

Jak się okazało, frakcja „nowych” — dla niewtajemniczonych to Jacek Hiro i Jacek Nowak — nie odpuściła tematu i po skompletowaniu pełnego składu powróciła, już jako Popiór, z materiałem przygotowanym pierwotnie na trzecią płytę z Romanem. Stąd też, co nie powinno zaskakiwać, pod względem muzyki Pomarlisko ma dość dużo wspólnego z „Popiórem”, jest kontynuacją i rozwinięciem tamtego stylu – to dobrze wyprodukowany, doskonale zagrany, dynamiczny i urozmaicony thrash z wieloma wpadającymi w ucho motywami oraz, niestety, (zbyt) dużą ilością akustycznych/balladowych partii. To, co jeszcze z Kostrzewskim mogło dodać całości klimatu, w aktualnym składzie zwyczajnie się nie sprawdza. Ale po kolei…

Singlowy „Międzyświat” to świetny numer na start: szybki, agresywny i z odpowiednią dawką chwytliwości. Po tak mocnym początku chciałoby się następnego kopa, a dostajemy akustyczny wstęp do o wiele mniej efektownego „Zabierz mnie do piekła”. Kolejny numer również wita nas przydługim akustycznym intrem (w typie „Słodkiego kremu”), ale na szczęście później nabiera fajnych rumieńców. W dalszej części albumu konkretnym jebnięciem mogą się pochwalić jedynie „Cień starych cmentarnych drzew” (ten jest niemal brutalny) oraz „Czarny bal” – oba świetne pod względem technicznym (zwróćcie uwagę na bogate aranżacje basu), złożone i pomysłowe. Poza tymi perełkami na Pomarlisko trafiły jeszcze dwie pełnoprawne ballady – ładnie zagrane, ale wiadomo… Rozumiem, że skoro Roman zaakceptował te numery, to miał w stosunku do nich jakeś plany, a skoro zostały zaakceptowane, to musiały trafić na płytę, bo gdyby chłopaki od początku robili materiał, za przeproszeniem, pod siebie, to całość byłaby mocniejsza, a przynajmniej lepiej wyważona.

Czas na słów kilka o słoniu w salonie. Wokalistą i jak się zdaje tekściarzem Popióra został Krzysztof Hofler z Deathyard. W swoim zespole całkiem sprawnie radzi sobie z gitarą, ale jako krzykacz wypada co najwyżej przeciętnie. W Popiórze w tej drugiej roli nie sprawdza się w ogóle – jego głos jest płaski, bez wyrazu, zupełnie niecharakterystyczny i bez trudu można o nim zapomnieć w przerwach między utworami. Co gorsza, jest kompletnie pozbawiony dynamiki, funkcjonuje obok zmian tempa i klimatu i przynudza. I jeszcze te teksty… Upchnął w nich na siłę sporo mało subtelnych nawiązań do starych liryków Kostrzewskiego, które jak na moje ucho, mają jedynie wzmacniać wrażenie ciągłości zespołów, bo wielkiej wartości artystycznej w tych zabiegach nie dostrzegam. Poza tym część tekstów jest taka… no… tego… jak by to ująć, żeby zostać dobrze zrozumianym… hmm… ckliwie dupowata – jakby ich autor nie miał na liczniku nawet połowy tego, co ma.

Podsumowując, Pomarlisko to album, któremu od strony muzycznej nie można prawie niczego zarzucić – wszak to robota prawdziwych profesjonalistów. Strona wokalna natomiast jest słaba i niczego wartościowego nie wnosi, jednak, co trzeba uczciwie przyznać, nie odrzuca i dość łatwo ją zignorować. Moja rada na przyszłość: zmienić wokalistę, dołożyć drugą gitarę i czekać na tłusty kontrakt. Potencjał jest, warto go wykorzystać.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/popiorband

podobne płyty:

  • KAT & ROMAN KOSTRZEWSKIPopiór



Udostępnij:

20 października 2023

Festerguts – Heritage Of Putrescent [2013]

Festerguts - Heritage Of Putrescent recenzja reviewTa sympatyczna kapelka z Rosji powstała już w 1994 r., ale na ich pełnoprawny debiut przyszło czekać równe 20 lat. Zresztą materiał składa się przede wszystkim z nagranych ponownie utworów, które wcześniej były na taśmach demo i epkach, z jednym premierowym („Besmeared with Blood and Viscera”).

Nie da się ukryć, że wschód (nawet taki nieodległy granicznie) jest mentalnie zupełnie inny od zachodu, co ma diametralny wpływ na to, co przyciąga fanów z tamtejszych stron do ekstremalnego Metalu. Kiczowata, aczkolwiek ładna i profesjonalnie zrobiona okładka, z dozą humoru, przedstawia prawdopodobnie to, co zespół uważa za standard, jeśli chodzi o Death Metal.

Łączenie różnych, nieraz skrajnie odległych styli, jest domeną wielu rosyjskich kapel (jako przykład można podać Katalepsy, Scrambled Defuncts). Festerguts postawił na nietypowe połączenie Brutalnego Death Metalu z Symfonią i żeńskimi chórkami. Tego typu opis potrafiłby odstraszyć chyba niejednego potencjalnego słuchacza, gdyby nie to, że album jednocześnie brzmi jak rasowy Old School Death Metal, co jest też największym atutem.

Albowiem, dużo bliżej Festerguts do klasycznego brzmienia typu Vader, Morbid Angel czy Cannibal Corpse, niż Deeds of Flesh, Suffocation albo Devourment, nawet jeśli grają szybciej i ostrzej od swoich idoli. Elementy symfoniczne nieraz gnają i akompaniują gitarom, które potrafią z zaskoczenia zarzucić solówką jak u starego Paradise Lost. Materiał jest bardzo energiczny i ciekawy kompozycyjnie. Dopiero przy siódmym tracku („Mistress of Putridity) mamy szansę na złapanie oddechu.

Płyta jest niestety stosunkowo krótka i nie licząc intro, zawiera tylko 7 utworów i 30 minut grania. Piosenki te, bo można je chyba tak nazwać, trzymają się wypracowanej formuły i prezentują kapelę z jak najlepszej strony. Niemniej jednak 2 utwory więcej by nie zaszkodziły. Całości bardzo dobrze się słucha, dlatego też irytuje nieraz ciągłe wciskanie replay. Zdecydowanie warte polecenia, zwłaszcza, jeśli jest gdzieś w niskiej cenie.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/festerguts
Udostępnij:

17 października 2023

Horrendous – Ontological Mysterium [2023]

Horrendous - Ontological Mysterium recenzja reviewBardzo długą i poniekąd krętą drogę, pod względem stylistycznym, przebyli Amerykanie od swojego „szwedzkiego” debiutu z 2012 roku do chwili obecnej. Co ciekawe, każdy kolejny etap był dla nich jakimś przełomem w karierze i każdy skutkował przetasowaniami wśród fanów – część starych odpuszczała zdegustowana, a w ich miejsce pojawiali się oczarowani nowi. W rezultacie Horrendous tyleż samo razy dokonywali czegoś genialnego, co ordynarnie dawali dupy. Co by nie mówić, abstrahując od poziomu muzyki, sama sława zespołu wywołującego skrajne emocje to już spore osiągnięcie.

Wartość rynkowa Horrendous nie sprowadza się jednak do wydumanych „kontrowersji”, czego najlepszym przykładem jest Ontological Mysterium – najkrótszy i bodaj najbardziej różnorodny album w dyskografii Amerykanów. Piąta płyta zespołu wydaje się być logicznym krokiem naprzód względem „Idol”, więc z grubsza wiadomo, czego można się spodziewać, choć znalazło się tu także trochę szokujących, przynajmniej do jakiegoś stopnia, niespodzianek. Mnie najmocniej trzasnęły czyste wokale w typie Edge Of Sanity czy Opeth, które pojawiły się już w trzeciej minucie szalenie rozbudowanego „Chrysopoeia (The Archaeology Of Dawn)” i natychmiast wzbudziły we mnie mnóstwo obaw o ciąg dalszy materiału. Jak się okazało, niepotrzebnie. Na całym krążku takich partii uzbierałoby się może pół minuty, poza tym są lepiej wykonane i sprytniej rozmieszczone niż na „Idol”, więc na pewno nie przytłaczają ani nie odwracają uwagi od tego, co istotne. To po prostu kolejne urozmaicenie z bogatego wachlarza dostępnych zespołowi środków, choć z mojej perspektywy akurat najmniej potrzebne.

To że „Ontological Mysterium znacząco różni się od „The Chills”, nie jest niczym niezwykłym — co nie zmienia faktu, że niektóre charakterystyczne dla Horrendous elementy, choćby podejście do konstrukcji riffów, wciąż są z powodzeniem wykorzystywane przez zespół — jednak już stopień zmian w stosunku do poprzednika budzi uznanie. Nowy album grupy imponuje rozmachem, mnogością kontrastujących ze sobą fragmentów, lekkością, z jaką muzycy Horrendous poruszają się między kolejnymi motywami oraz wyjątkowo przemyślaną i przystępną konstrukcją, dzięki której materiał wydaje się znacznie krótszy, niż jest w rzeczywistości. Ponadto całość jest dość żwawa (jeszcze do końca nie zrezygnowali z blastów), z wieloma partiami wręcz thrash’owej proweniencji, które w połączeniu z dominującym progresywnym graniem udanie wpływają na dynamikę. Bas, który tak mocno zyskał na znaczeniu na Idol”, na Ontological Mysterium został nieco cofnięty w miksie, a mimo to w paru fragmentach odgrywa wiodącą rolę i to wokół niego zbudowana jest kompozycja.

Na specjalną uwagę zasługuje klimat płyty, który nie ulatnia się nawet wtedy, gdy Horrendous zwiększają tempo i dokładają do pieca. W jego utrzymaniu bardzo pomagają naprawdę piękne i kreatywne solówki, wspomniany już bas oraz przejrzyste, przestrzenne i organiczne brzmienie całości. Choć uzyskany przy użyciu innych środków, rezultat trochę kojarzy mi się z onirycznymi odlotami, do których przyzwyczaiła mnie Fallujah, tylko może w nieco cieplejszej i przyziemnej formie. To wszystko sprawia, że Ontological Mysterium słucha się z wielką łatwością.

Oprócz wspomnianych już wyżej (oraz przy okazji Idol”) czystych wokali, na Ontological Mysterium właściwe nie ma się do czego przyczepić. Przez chwilę miałem zamiar zrzędzić na przesadną oszczędność Horrendous w korzystaniu z pewnych motywów (dwa powtórzenia w skali utworu, a chciałoby się ze trzydzieści), ale rozumiem ich zamysł – ta muzyka ma wywoływać m.in. także niedosyt – i to im się akurat doskonale udało.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HorrendousDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 października 2023

Sabiendas – Repulsive Transgression [2020]

Sabiendas - Repulsive Transgression recenzja reviewCałkiem przypadkowo natrafiłem na tą grupę, szukając czegoś zupełnie innego. Zaintrygowała mnie okładka (ładnie zrobiona, w dobrym guście i smaku), a że mieli klipa, to sobie zapodałem. I tak sobie pomyślałem – „boziu, jakie to banalne, jakie to prostacke, te riffy są wręcz oczywiste – muszę koniecznie to mieć!”. W tak oto przekorny sposób podjąłem decyzję o zakupie płyty.

Szybki background check potwierdził, że członkowie dłubali w Death Metalu już w 1991 r., tak więc jak najbardziej mówimy tutaj o weteranach. Sama grupa została natomiast założona przez jedną uroczą Panią, Alexandrę Rutkowski (wbrew nazwisku to Niemka), która zaiwania na gitarze i robi też backing vocale. Najmłodszy typ ma 33 lata i gra na perce (Toni Merkel – chyba nie z tych Merkelowych?), a reszta to już starsi ludzie w słusznym wieku.

Jak już się wspomniało, mamy do bólu oklepane granie. Gitary są przyjemnie siermiężnie brzmiące i wzajemnie się zacinające, tak jak się to robiło na początku lat ’90. Zresztą cały album wypisz wymaluj wygląda jak coś archiwalnego. Jedyne co zdradza rok nagrania, to produkcja i perkusja. Jest głośna i nowoczesna – może gdyby formacja wybrała ścieżkę obskurności wyszłoby to lepiej. A co do drugiego, to prezentuje wysokie współczesne standardy, jeśli chodzi o zawiłość, równość, szybkość i talent. Nie oszukujmy się, długo zajęło Death Metalowi dojście do takiej perfekcji w dziedzinie różnicowania temp i blastowania.

Teksty mają pewien polot i budują historie i obrazy w głowie, jak w „The Human Centipede”, lub „General Butt Naked” (wbrew tytułowi nie jest to utwór humorystyczny). Co wam natomiast mogę powiedzieć o stylu? Nie wyróżnia się on w żadnym stopniu na tle innych podobnych kapel i jest to zabawa na zasadzie, coś od Cannibal Corpse, czasem jak Malevolent Creation, innym razem jak Morgoth, o innych legendach nie wspominając bo to już zbyt często się je wymienia w reckach. Czasami zdarzy im się dosłownie przepisać wręcz jakiś motyw i wpleść go z czymś innym, choć niekoniecznie zaskakującym. You know the drill.

Ogółem, słowem podsumowania, jest to produkt, z naciskiem na produkt, dla tych, którzy chcą kolejny, dobrze zrealizowany pakiet 9 odgrzewanych kąsków plus intro. Mimo takiego mało entuzjastycznego opisu, to gęba mi się cieszy i mam niemałą radość z obcowaniem z tym dziełem i wiem, że będę do tego chętnie wracać, choć może niekoniecznie rzucę groszem na kolejny album Sabiendas. Nie będę was już dłużej zatrzymywać – tego typu pigułki albo się zażywa jak medycynę, albo się szuka mocniejszego lekarstwa. To jak jesteście chorzy na Death Metal, zostawiam wam do wybrania.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sabiendas

Udostępnij:

11 października 2023

David E. Gehlke – Hałas, który burzy mury. Noise Records kontra zespoły [2023]

David E. Gehlke - Hałas, który burzy mury. Noise Records kontra zespoły recenzja reviewZłodzieje! Nie Celtic Frost, Kreator czy Helloween, a właśnie nieuczciwe praktyki biznesowe pierwsze przychodzą mi do głowy w związku z Noise Records. Nie ma w tym dziwnego, bo przez długie lata ta niemiecka wytwórnia była niemalże synonimem dojenia zespołów na wszelkie możliwe sposoby, o czym zresztą sami artyści wspominali przy każdej okazji. Z drugiej strony to prężnie działającej Noise Records zawdzięczamy kultowy status wielu (głównie europejskich) kapel z kręgów szeroko pojętego heavy metalu. David E. Gehlke (znany jako założyciel Dead Rhetoric.com) w Hałasie, który burzy mury skonfrontował obie strony, dzięki czemu opisana przez niego historia wytwórni, choć na pewno nie obiektywna, wydaje się pełniejsza i pozwala łatwiej wyrobić sobie zdanie na temat tej firmy.

Zanim jednak na świecie pojawiła się przełomowa kompilacja „Death Metal”, późniejszy założyciel Noise Records, Karl-Ulrich Walterbach, w latach 70. w ogóle nie myślał o jakiejkolwiek muzyce, był za to mocno zaangażowany w ruch anarchistyczny w Berlinie Zachodnim. To dopiero zbieg mniejszych i większych przypadków (choćby pobyt w pierdelku) sprawił, że z wywrotowca-niedoszłego terrorysty stał się w promotorem niemieckiego punka. Stąd był już tylko krok do zostania wydawcą podziemnego hałasu. Jako że punk na całym świecie szybko stracił na znaczeniu, a jego sprzedaż drastycznie spadała, mający nosa do koniunktury Walterbach zainteresował się heavy metalem, który w USA i na Wyspach Brytyjskich przynosił już niezłe pieniądze. Aby wkręcić się w nową scenę, Karl-Ulrich powołał do życia Noise Records, w której podjął się wyzwania znalezienia najcięższego zespołu na świecie. A, no i zarobienia na wypasionego jaguara.

David E. Gehlke w interesujący sposób opisuje działalność wytwórni na przestrzeni kolejnych dekad, jej wzloty (w latach 80.) i upadki (w latach 90.), pogłębiając i ubarwiając całość licznymi wywiadami z jej założycielem i jego współpracownikami oraz rozmaitymi muzykami, którzy mieli przyjemność/nieprzyjemność podpisać z nim, dość jednostronne, umowy. W książce zawarto kulisy poszukiwań i podpisywania kolejnych kapel, ciekawie pojmowaną „opiekę” nad nimi oraz rozmaite ciekawostki dotyczące chociażby pracy w studio (dlaczego „Endless Pain” brzmi jak brzmi) czy tras koncertowych (dlaczego Running Wild unikają USA), więc każdy, kto ma swoich faworytów w katalogu firmy, znajdzie tu coś dla siebie. Mimo iż autor naprawdę sporo miejsca poświęcił stronie artystycznej, to informacji o kwestiach biznesowych i podejściu do nich Walterbacha jest tu chyba jeszcze więcej. Jak dla mnie wyłania się z nich jeden wniosek – muzyka muzyką, ale wytwórnia jest od zarabiania pieniędzy. Stąd w historii Noise mnóstwo konfliktów z zespołami i walki z innymi firmami o kury znoszące złote jaja.

Lektura Hałasu, który burzy mury wciąga bardziej, niż by to sugerowała tematyka książki, więc nawet typ taki jak ja — który ma w dupie Helloween, Running Wild, Gamma Ray i całą masę nowomodnych odkryć Niemców z lat 90. — może przebrnąć przez te 600 stron (plus wkładki z kolorowymi zdjęciami) bez oznak znużenia. Nie bez znaczenia jest i to, że książka została elegancko wydana i jak na swoją objętość jest dość czysta pod względem edytorskim. Wprawdzie w kilku przypadkach rozmówcom Gehlke zdarza się w jednym zdaniu zmienić płeć (jak to zapowiadał nasz prorok i arcymózg Jarosław K.), ale to szczegół, w dodatku kto wie, czy nie zamierzony.


demo
oficjalna strona wydawcy: inrock.pl
Udostępnij:

8 października 2023

Drawn And Quartered – Merciless Hammer Of Lucifer [2007]

Drawn And Quartered - Merciless Hammer Of Lucifer recenzja reviewSą pewne kapele, które robią swoje, bez fanfar, wydając swój materiał na własną rękę, bez łaski i czasami zostają docenieni, a czasami robią sztukę dla sztuki. Drawn and Quartered jest gdzieś pomiędzy – internetowy świat ich docenił, ale w realu jest już nieco gorzej, bo grupa założyła wytwórnię, aby wydawać swoje płyty (jakie to typowo amerykańskie podejście!). Zespół pochodzi ze stolicy Grunge, ale brzmi jak by był z Chicago i ma więcej wspólnego z tamtejszą sceną, niż z Seattle. To słychać nieco po nieco niszowej produkcji, jak i w tym, jak są składane riffy. W każdym razie ja cały czas myślałem, że są z Chicago.

Stylistycznie? Pochodna Immolation, trochę Suffocation, trochę Malevolent Creation, czasem Nile, Morbid Angel i parę innych zespołów gdzieś się znajdzie. Mimo to, udało im się stworzyć coś na pozór „swojego klimatu”. Zarówno oprawa graficzna, jak i lekkie granie z polotem stworzyło ich własną markę. Utwory owszem, są łatwe do słuchania, ale nie są banalne. Zgrabnie przechodzą w poszczególne motywy, tworzą jakąś narrację, opowieść i przechodzą logicznie w całość. Tego typu podejścia do grania bardzo mi brakuje i jest to też to, za co formacja została doceniona przez cyfrowych ludzi.

Nie zawsze udaje im się uniknąć banału, ale cały czas starają się tworzyć utwory unikając schematów i próbując zaciekawić słuchacza, co też im się udaje z zupełnością. Omawiany album ma jeszcze ponadto dodatkowo klipy i drugi cedek z niepublikowanymi utworami, co to miały się znaleźć na splitach.

Nie każdy pewnie doceni ten zespół, a szkoda, bo powinien. Nie ma tu może nadmiaru brutalności, ale jest to 100% Death Metal z charakterem, taki jak szatan przykazał. Fajnie też jest posłuchać grupy, która umie robić utwory, zamiast popisywać się umiejętnościami, czy też starająca się przekraczać wszelkie bariery dźwiękowe. Jest to zdecydowania gratka dla miłośników wczesnej sceny z Florydy.

Ja osobiście polecam, zwłaszcza że grupa nigdy się nie skalała słabą płyta w swej obecnie obfitej dyskografii. Zgrabny, zwinny album, który szybko i łatwo wchodzi. W każdym bądź razie, ignorujecie to na własne ryzyko.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/drawnandquartered
Udostępnij: