No więc tak… Była sobie wiecie, taka tam grupa z Cleveland (parafrazując Świat Wg Ludwiczka, po śmierci wszyscy idą do Cleveland), która miała najzwyczajniej w świecie zabawę i ochotę pobawić się w zespół. Ale nie byle jaki zespół, bo grający Death Metal. Ohio generalnie raczej słynnie z mrocznych dźwięków, typu Necrophagia, Nunslaughter, Drogheda, więc grupa ta jest nieco zaprzeczeniem swojego stanu, z którego pochodzi i bardziej pasowałaby do Luizjany albo słonecznej Kalifornii.
A to dlatego, że ma piaszczyste brzmienie i wplątują do swej muzyki elementy Stoner Rocka. Ale takiego typu Kyuss, więc wiadomo, że będzie zajebiście. I ja oczywiście zgodzę się ze stwierdzeniem, że 90% tego gatunku to były marne popłuczyny Black Sabbath, ale tutaj jest to bardziej przyprawa, niż główny składnik.
Cała płyta brzmi jak swoisty jam session nagrywana na jednym wdechu, a jednocześnie kompetentna i silnie zgrana. Słychać, że tych prób to oni mieli mnóstwo i że nagrywając materiał, wiedzieli wszystko, co chcą zrobić i jak. Jest oczywiście prędkość i ostrość, ale słychać też, że jest to stricte niszowe granie dla fanatyków Metalu.
Nie jest to jednak aż tak oczywisty wpływ jakby mogło się wydawać, bo cała otoczka zdaje się krzyczeć „standardowy brutalny Death” i dopiero głębsze poznanie (przy kilku głębszych he he) pozwala na cieszenie się materiałem.
Wady zawsze się znajdą, tu się gdzieś zgubi rytm, tutaj coś zaskrzeczy, tutaj jakaś przesadzona solówka, ale to nieważne, bo klimat wynagradza wszystko. Słuchając tego, chciałbym być na miejscu i mieć przyjemność uczestniczyć w nagrywaniu tego. Zapewne dużo papierosów (różnej maści), jak i alkoholu poszło przy tworzeniu tego, ale na tym właśnie polega pasja – nie na tworzeniu kariery, a na tworzeniu sztuki.
I moim zdaniem, mamy tutaj do czynienia z niszową, stricte „zajawkową”, ale jednak sztuką. Polecam na weekend.
ocena: 8/10
mutant