5 maja 2023

Panzerchrist – Regiment Ragnarok [2011]

Panzerchrist - Regiment Ragnarok recenzja reviewPancerny chrust. Miałem w sumie nie pisać o nich recki, bo jest zbyt wiele takich zespołów. Wiecie, typu szybkie, solidne, ale dupy nie urywa. Ale tak coś mnie tchnęło, żeby odświeżyć tą płytkę na zasadzie dotarcia do istoty bardzo ważnego zagadnienia, mianowicie – „po ..uj to sobie kupiłem?” Miałem gdzieś z tyłu głowy, że ten zespół jest niepozorny i niedoceniany, ale też nie da się ukryć, że takie granie to jest proszę Pana na pęczki. Inna sprawa, że beznadziejna grafika bynajmniej im nie przysporzy fanów, bo wygląda to mało atrakcyjnie, wręcz wcale. Ot, czołg na szarym tle. Koń by się uśmiał ja ci mówię.

Początkowo chciałem też porównać Pancernychmesjaszy do Bolt Thrower/Marduk, tyle że nie ta prędkość, nie ta intensywność niestety. Nie zrozumcie mnie źle, blasty są (o tym później), ale nie czuć tej duszności i klaustrofobii i gęsiej skórki, jaka się pojawia przy zapuszczaniu wcześniej wymienionych. Dużo bardziej natomiast słyszę tutaj wpływ notabene polskich grup Death Metalowych. Poziom Calm Hatchery to oczywiście to nie jest, ale jest pewien zbliżony entuzjazm w tworzenie sztuki, jak i ewidentna przyjemność z grania, a nie klepania losowo podanych riffów.

Zacznijmy jednak od tego, co jest kiepskie. Co prawda nie lubię blackowych elementów i choć o dziwo tutaj one sprawiają, że materiał brzmi ciekawie, to mimo wszystko mogłoby się obyć bez skrzeków. Inna sprawa, że growl brzmi tatusiowato (poproszę ojca, żeby zaryczał to sobie potem nagram i porównam).

Drugi problem i to poważny, to perkusja. Z tego co przeczytałem, to produkcją i dalszymi następstwami zajął się jeden typ – Jacob Olsen. Patrząc się na jego „dorobek”, to rzadko kiedy wszystko robił sam, częściej współpracował z Tue Madsenem (tym bardziej kompetentnym Duńczykiem). I to niestety słychać. Perkusista jest naprawdę dobry – blastuje, częstuje nas talerzami, przejściami, ma energię, siłę, kopa i pomysły, czego to on nie robi, żeby przykuć naszą uwagę. Tyle, że gówno z tego słychać. Mam taką teorię, że Jacob chowając werble do tyłu przy mixie (bo one brzmią akurat prawidłowo), przy okazji nieopatrznie ściszył wszystkie pozostałe ścieżki perkusyjne, gdyż brzmi to jak klepanie dupą po prześcieradle albo lepiej, klapkiem o podłogę.

Niestety, ale w Death Metalu perkusja, a co za tym idzie, rytmika, a co za tym idzie, energia i charyzma w prezentowaniu swojej wizji, to jest nieraz być albo nie być. I dla wielu z was nie będzie miało znaczenia to, że dostaniecie naprawdę zajebiste schizofreniczno-apokaliptyczne piruety na gitarze, wraz z odpowiednim klimatem i genialnymi utworami typu „We March as One”, „King Tiger”, „Feuersturm”. Nie, aczkolwiek nigdy nie ma nudy i cały czas coś się dzieje ciekawego i nie ma zjadania ogona, to gdyby perkusja brzmiała tak jak należy, to nie musiałbym teraz świecić oczami za swoje opinie i końcową ocenę.

Mimo tego, stwierdziłem że tylko troszkę odejmę punktów, bo tego typu albumy udowadniają, że nie o oryginalność chodzi w Death Metalu, a o jakość kompozycji. Można robić popisy cyrkowe i trafić tym jak kula w płot. A można wziąć poszczególne znane składniki, stworzyć własną recepturę i wygrać. Dlatego też wierzę w sens istnienia tego zespołu i uważam, że jest on tynfa wart.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Panzerchrist/24836243997

podobne płyty:

Udostępnij:

2 maja 2023

Torchure – The Essence [1993]

Torchure - The Essence recenzja reviewPo tragicznym wypadku, w wyniku którego zginęli m.in. Andreas i Torsten Reissdorf, z Torchure odszedł również gitarzysta Tomas Hatt, który nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości i nie wyobrażał sobie dalszej współpracy. W tej sytuacji istnienie zespołu zawisło na włosku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pozostali muzycy definitywnie zakończyli działalność, nikt by im też tego nie wypominał. Mimo to, po kilku miesiącach Martin Matzak i Stefan Pickbrenner zdecydowali się uhonorować braci i doprowadzić ich dzieło do końca.

Do odrodzonego zespołu zwerbowano braci (!) Staller na gitary, basistę o xwie Dr. Fressenius oraz… klawiszowca Patricka Felsnera, który w przeciwieństwie do kolegów z metalem nie miał dotąd nic wspólnego. W tym składzie Torchure rozwinęli styl z debiutu i śmiało pchnęli go w kierunku, o którym już wcześniej myślał Andreas Reissdorf (a czego przedsmak znajduje się na składaku „This Stuff's 2 Loud 4 U”): więcej klawiszy i więcej klimatu. W ten sposób powstała płyta mająca dużo wspólnego z „Beyond The Veil”, a jednocześnie zupełnie od niej inna. Co ciekawe i paradoksalne, „The Essence” jest materiałem jeszcze brutalniejszym od debiutu: szybszym, cięższym i bardziej agresywnym – już od pierwszych taktów „Invisible Truth” Torchure nie szczędzą blastów i naprawdę wgniatających riffów, których nie powstydziłby się Gorefest. Nawet wokal Martina brzmi mocniej – tak jakoś niechlujnie i dziko.

Ekstremalne wyziewy to tylko jedna strona „The Essence”, bo zespół równolegle rozwiną się w przeciwnym kierunku i wprowadził do swojego stylu także dużo wpływów doom czy surowego death/domm – kłaniają się szczególnie debiuty Paradise Lost i Tiamat. To właśnie w tych wolniejszych partiach — poza niekoniecznie udanymi instrumentalnymi przerywnikami — wyraźnie do głosu dochodzą klawisze, co jednak nie znaczy, że w jakimkolwiek stopniu łagodzą muzykę. Wręcz przeciwnie – czynią ją bardziej ponurą i przygnębiającą. To wrażenie potęguje bardzo szorstkie brzmienie albumu, tak różne od stosunkowo wypolerowanego „Beyond The Veil”.

Bardzo duże kontrasty w muzyce i jej nastroju sprawiają, że w dość rozbudowanych strukturach utworów czasem coś zgrzytnie, zwłaszcza kiedy między skrajnymi elementami brakuje płynnych przejść. Można to potraktować jako drobną wadę, można też uznać, że takie zabiegi podkreślają gwałtowny charakter „The Essence”. Dla mnie o wiele istotniejsze jest to, że Torchure trochę stracili na chwytliwości, a poszczególne kawałki nie są tak wyraziste jak na debiucie – i właśnie to przesądza o odrobinę niższej ocenie.

„The Essence” to nie tylko jedna z lepszych ekstremalnych płyt nagranych we wczesnych latach 90. za naszą zachodnią granicą, ale i pełnoprawny klasyk europejskiego metalu śmierci, który można śmiało stawiać obok „You'll Never See…” czy „Mindloss”. Poza tym to godne epitafium dla Torchure.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100063722619476

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 kwietnia 2023

Headhunter D.C. – God’s Spreading Cancer [2007]

Headhunter D.C. - God’s Spreading Cancer recenzja reviewHeadhunter D.C. należy do mojej prywatnej topki, deklasując wiele pierwszoligowych zespołów, których nie będę nawet wymieniać dla uniknięcia kontrowersji. Powodem tego jest nie tylko wierność ideologii Death Metalowej, ogromna pieczołowitość odnośnie każdego aspektu bycia zespołem, zazwyczaj olewanego przez innych (począwszy od koncertów, imidżu, a na lirykach skończywszy), ale przede wszystkim dlatego, że w ich konkretnym przypadku, ich fanatyzm i konsekwencja przekłada się na wyjątkowo udaną dyskografię, co jest samo w sobie wręcz ewenementem, niezależnie od wszystkiego. No ale nadanie sobie ksywy „Baloff” przez lidera grupy, Sergio Borgesa, do czegoś w końcu zobowiązuje.

Nie ma jakiekolwiek elementu, który byłby losowy, nieprzemyślany, czy zrobiony po linii najmniejszego oporu. Nawet okładka, choć kiczowata (z powodów budżetowych), ma swój koncept, pomysł i czar, a pulchna książeczka wypełniona po brzegi informacjami, zdjęciami, bardzo osobistymi dedykacjami, grafikami powinna zawstydzić 99% dostępnych wydawnictw na rynku, które robione są na odwal się i sprzedawane za ciężkie pieniądze. Tak się właśnie powinno tworzyć i wydawać muzykę – dając z siebie jak najwięcej fanom. Zresztą temu jest również poświęcony ostatni hymn na tej płycie „Long Live the Death Cult”.

Żeby była jasność – nie ma żadnych słabych utworów, jest ogromna różnorodność styli, nawet intro jest ciekawe, ze względu na oryginalny pomysł wplecenia fragmentu żywej publiki z koncertu, jakby za punkt honoru obrano sobie pokazanie, że jesteśmy świadkami magicznego misterium dla wybranych. Co mogę polecić? Otwierający płytę „God is Dead” perfekcyjnie obrazuje geniusz zespołu w budowaniu napięcia i rozwijaniem poszczególnych motywów w celu uzyskania maksymalnego efektu mroku. Do godnych polecenia przychodzą mi na myśl „Stillborn Messiah”, „Contemplation (To the Fire)” (moje prywatne faworyty) czy oparty na refrenie “Black Miracle” i tytułowy track. Najlepiej to sobie puścić, bo żadne słowa nie oddadzą tu sprawiedliwości, tego co się dzieje. Dodatkową atrakcją jest cover nieznanemu nikomu ThrashMassacre (ich historia jest opisana w książeczce), stanowiący swoiste uhonorowanie podziemia. Jest to zdecydowanie lepszy pomysł, niż jakbym po raz kolejny miał słuchać tych samych hitów od Morbid Angel, czy Celtic Frost, jak to zazwyczaj bywa przy coverach.

Dlatego też każdy, kto autentycznie kocha i żyje tą muzyką i chce inteligentnie napisanej płyty, nie powinien przejść obojętnie, łącznie z największymi malkontentami. Obawiam się więc, że nie ma innego wyjścia, niż grzecznie pokłonić się przed Kultem Śmierci i docenić monstrualną pracę, jaka była włożona w stworzenie tego albumu.

Na koniec pozwolę sobie zacytować kilka fragmentów do przemyślenia z liner notes, autorstwa frontmana:

„and no matter how long we take to release a new album, we’ll NEVER betray our principles (…), after all we’re not dealing with just plain business here. It’s about PASSION above all! (…) we aren’t like certain bands that release one album each year with results almost always worthless. (…) Death Metal for us does not mean a heap of disconnected notes resulting in senseless riffs (riffs?), monotonous grunts and 10.000 beats per minute. (…) At last, have a good listening (and of course, a good reading, as the lyrics are also a very important part in this work), bang your fucking’ head off at the loudest volume possible and stay away from God. We are God’s Spreading Cancer…”.

ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HeadhunterDc
Udostępnij:

26 kwietnia 2023

Sunrise – Child Of Eternity [2000]

Sunrise - Child Of Eternity recenzja reviewDzięki demówce i debiutowi Sunrise wyrobili sobie na scenie całkiem niezłą markę; problem w tym, że głównie poza granicami kraju i w kręgach innych niż metalowe. W Polsce zawsze mieli pod górkę, bo ich muzyka śmiało wychodziła poza sztywne schematy i nie poddawała się jednoznacznej kategoryzacji. Dla gatunkowych purystów, nieważne z której strony barykady, było w niej za dużo elementów „obcych” i nie do strawienia – zespół był równym stopniu „zbyt metalowy” dla hardcore’owców co „zbyt hardcore’owy” dla metalowców. A że muzyka była zajebista, to już mało kogo obchodziło…

Child Of Eternity to świadectwo rozwoju, wysokich umiejętności oraz odwagi Sunrise. Materiał z jednej strony w dojrzały sposób kontynuuje wątki z „Generation Of Sleepwalkers”, z drugiej zaś znacząco się od niego różni i wprowadza kilka zupełnie nowych elementów. Zespół skorygował styl i wprowadził do niego więcej elementów melodyjnego death metalu (Carcass, At The Gates, Eucharist), nie rezygnując przy tym z hardcore’owego trzonu, stąd też album jest nieco szybszy od poprzedniego (blastów nie uświadczymy), bardziej różnorodny, wyrazisty, ciekawiej zaaranżowany oraz łatwiejszy w odbiorze. Ogromne wrażenie robi to, jak chłopaki zarządzają kontrastami i dynamiką utworów – dzięki doskonale wyważonym zmianom tempa i nastroju na Child Of Eternity nie ma mowy o przestojach czy nudzie. Bardzo żałuję, że nigdy nie było mi dane zobaczyć Sunrise na żywo, bo breakdowny w „Cursed” (absolutnie genialny numer!) czy zwłaszcza „Last Gours Of Torment” urywają łeb przy samej dupie.

Na Child Of Eternity każdy kawałek ma swój indywidualny charakter, odróżnia się od pozostałych, a mimo to całość jest spójna, nawet, gdy na pierwszy rzut ucha może sprawiać inne wrażenie. Z każdego też bije świeżość, czysta energia (no, tu jest jeden wyjątek), zaangażowanie (wystarczy się wsłuchać w świetne wokale Patryka) i duży ładunek emocjonalny. Album brzmi zajebiście szczerze i autentycznie (Jacek Regulski wycisnął z Sunrise wszystko co najlepsze) i na pewno jest to jeden głównych z powodów, dla których do tej płyty wraca się tak chętnie i tak często.

Wspomniałem wcześniej o odwadze Sunrise. Zespół w kilku miejscach zaryzykował — czy to wrzucając akustyczną miniaturę przed jeden z najbardziej agresywnych numerów, czy podkładając klawisze pod wściekle piłujące riffy w „Legacy” — i wyszedł z tych prób/eksperymentów obronną ręką, bo koniec końców te zabiegi uczyniły Child Of Eternity dziełem bardziej wielowymiarowym.

Minusy… Pierwszy i ostatni widać zaraz po wrzuceniu płyty do strugary – całość (sześć regularnych utworów i miniatura) trwa zaledwie 25 minut, a zatem jest jeszcze krótsza od krótkiego przecież debiutu. Z tego też względu krążek jest często traktowany jako zwykła epka/zapchajdziura, podczas gdy mamy do czynienia z pełnowartościowym wydawnictwem (co chłopaki sami podkreślali w wywiadach).

Jeśli nie wynikało to dostatecznie jasno z powyższego tekstu, to spróbuję tak: Child Of Eternity to fantastyczny, w dodatku pionierski (bo terminy metalcore/deathcore były u nas praktycznie nieznane, w dodatku znaczyły co innego niż obecnie) i zajebiście angażujący materiał, który w Polsce nie ma sobie równych. Albo jeszcze inaczej: to najlepsza płyta z melodyjnym death metalem (w wielkim uproszczeniu), jaka powstała w tym kraju.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 kwietnia 2023

Pessimist – Blood For The Gods [1999]

Pessimist - Blood For The Gods recenzja reviewGdybym miał zgadywać w którym roku ten album wyszedł, to wskazałbym klasyczną, pierwszą falę Death Metalu i postawiłbym ten majstersztyk obok takich oczywistych klasyków jak „Testimony of the Ancients”, „Retribution”, „Cause of Death, czy „Severed Survival”. Sęk w tym, że grupa się spóźniła prawie o dekadę ze swym dziełem, ale jak to się mówi, lepiej późno niż wcale. Zresztą, jeśli wierzyć oficjalnej biografii, to zespół istnieje od 1989 roku, mimo iż jest to zaledwie ich drugi album od początku istnienia.

I jak najbardziej słychać to w samej muzyce. Pessimist gra autentyczną wypadkową Death Metalu w takiej formie, jaki był między rokiem 1989 a 1991, jako pewien pomost między Morbid Angel a Suffocation. Zdecydowanie ostrzej od wielu ówczesnych grup, ale mimo łatki „Brutalny”, nie jest to zdecydowanie sieka.

Moja re-edycja (szpan musi być) ma zmienioną tracklistę i porównując obie wersje, nowa kolejność utworów zdecydowanie bardziej mi odpowiada, bo wydaje się być lepiej przemyślana. Uwaga: w dalszej części recki będę nadużywać słowa „bardzo”. Zrobię też coś, czego nie powinno się nigdy robić, mianowicie omówię płytę pokrótce, track po tracku. Rzadko jednak zdarza się okazja omawiać coś równie wartościowego i legendarnego, a co niekoniecznie ma aż tak duże uznanie jak standardy gatunku (choć powinno). Bardzo więc proszę o wybaczenie i wyrozumiałość. Bardzo dziękuję.

Całość rozpoczyna bardzo mądrze wybrany na start szybki i bardzo konkretny Death/Thrashowy „Mensa Rea” (który wcześniej był w środku płyty), przywodzący mi na myśl Vadera, po którym następuje równie mocny, ale już nieco stonowany „Century of Lies”. „Demonic Embrace” kończy pierwszą salwę rzezi, po której przychodzi czas na bardziej rozbudowane, ale oparte gdzieniegdzie na Groove tracki. Nie brakuje co prawda na nich blastów i zwrotów akcji, ale są takimi typowymi „środkowymi numerami”, a „Psychological Autopsy” bardzo wręcz przywodzi na myśl „Subordinate to Dominate” Pestilence.

Po tak bardzo intensywnym programie przychodzi czas na chwilę oddechu przy „Unborn (Father)”, po którym mamy jeszcze jeden szybszy numer, a na koniec dostajemy wyjątkowo specyficzny kawałek. „Wretched of the Earth”, bo to o nim mowa jest, chciałoby się rzec, Pop-Rockowy w swej naturze. Z innym wokalem to mógłby lecieć w komercyjnym radiu ze względu na bardzo spokojną melodię i delikatny, marzycielski klimat. Tym bardziej jestem więc pod wrażeniem, że brzmi to bardzo spójnie z resztą płyty i bynajmniej na razi słuchacza. Na sam koniec dostajemy przyzwoity cover Kreatora, który po raz kolejny sprawił, że zacząłem się zastanawiać nad tym, dlaczego Kreator nie jest wymieniany wśród ludzi jako współtwórca Death Metalu jednym tchem razem ze Slayer, Possessed, czy Death. A, jest jeszcze wersja demo pierwszego tracku.

Jeśli przetrwaliście moje wywody, to chyba nie pozostaje wam nic innego, tylko przesłuchać tego kultowego klasyka i sprawdzić, o co tyle hałasu.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pessimist.cult

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 kwietnia 2023

Faceless Burial – At The Foothills Of Deliration [2022]

Faceless Burial - At The Foothills Of Deliration recenzja reviewZa sprawą „Speciation” Faceless Burial szturmem wdarli się do absolutnej czołówki moich ulubionych nowych kapel, więc wymagania w stosunku do następcy tamtego krążka miałem hmm… dość wygórowane. W zasadzie byłbym rozczarowany wszystkim poniżej poziomu kandydata do płyty roku. No i cóż… At The Foothills Of Deliration nie jestem rozczarowany, co znaczy tyle, że Australijczycy podołali wyzwaniu i ponownie nagrali znakomity, interesujący i w pełni przekonujący album. Mam tylko nadzieję, że tym razem wysiłek zespołu nie przejdzie bez echa i zostanie należycie doceniony.

At The Foothills Of Deliration zaczyna się dokładnie tam, gdzie skończył się „Speciation”, zatem mamy do czynienia z bezpośrednią kontynuacją i delikatnym rozwinięciem stylu, którym Faceless Burial zachwycili na drugiej płycie. Może i bez przełomu i wielkich zmian (to dotyczy także produkcji – ponownie nagrywano w Australii, a miksy i mastering robiono w USA), ale za to z dużym rozmachem i całą masą świeżych pomysłów. Jak nietrudno zauważyć już w trakcie „Equipoise Recast”, zespół skupił się na zagęszczeniu muzyki, na zwiększeniu jej intensywności i na tym, żeby upchnąć jej jak najwięcej w podobnych co ostatnio ramach czasowych, a dokonał tego bez uciekania się do nowoczesnych, ultratechnicznych zagrywek czy przyspieszania do prędkości światła. Jedyną chwilą na złapanie oddechu jest instrumentalny „Haruspex At The Foothills Of Deliration” – krótki, klimatyczny i przejrzysty; w sam raz przed bardzo rozbudowanym i wymagającym „Redivivus Through Vaticination”.

Każdy z sześciu utworów na At The Foothills Of Deliration to dziesiątki riffów o różnym stopniu zakręcenia, ciągłe zmiany bicia, niekończące się przejścia, szaleńcze zrywy w najmniej spodziewanych momentach, pojawiające się znikąd solówki… Mniej cierpliwych słuchaczy takie podejście do grania może szybko zmęczyć/zniechęcić – ani nie da się na dłużej zawiesić ucha na jakimś motywie, ani równo potupać nóżką. Hitów do radia z tego nie będzie. Właśnie dlatego materiał Faceless Burial, podobnie zresztą jak poprzedni, to wypasiony kąsek dla tych, którzy w klasycznym death metalu szukają czegoś więcej, przede wszystkim wyzwania rzuconego swojej pamięci i spostrzegawczości. W miarę poprawne ogarnięcie zawartości At The Foothills Of Deliration to kwestia serii posiedzeń z łbem przy kolumnach, a każde przesłuchanie to kolejne odkrycia pozornie mało znaczących detali, które przeoczyło się wcześniej.

Australijczycy wymiatają aż miło, jednak żeby było ciekawiej, nie wydaje mi się, żeby na At The Foothills Of Deliration wyczerpali temat albo doszli z nim do ściany. Tu wciąż jest miejsce na rozwój i element zaskoczenia. Jak tylko pomyślę, co by wyczarowali z dwiema gitarami w składzie, przechodzą mnie kultowe ciary… Jako że w recenzji „Speciation” chyba nie wyraziłem się dostatecznie jasno, opinię o Faceless Burial sprowadzę teraz do prostych żołnierskich słów: macie ich, kurwa, słuchać, bo są, kurwa, zajebiści!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/facelessburial/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 kwietnia 2023

Catharsis – Rhyming Life And Death [2014]

Catharsis - Rhyming Life And Death recenzja reviewKolejny, wydawać by się mogło, odgrzewany kotlet, bo znów mamy do czynienia z weteranami, co to w latach ’90 coś stworzyli, po czym zniknęli, aby spróbować drugiej szansy w zrobieniu wielkiej kariery na graniu Death Metalu, a w przypadku Catharsis, przyprawionego graniem technicznym typu Atheist, Sceptic czy też późny Death.

Wydany przez wyjątkowo zacną wytwórnię (Mad Lion Records), album o jakże poetyckim tytule Rhyming Life and Death prezentuje sobą skromnie 6 utworów + intro, o łącznym czasie trwania 33 minut i prawie 33 sekund. Podchodzę z natury sceptycznie do tego typu produkcji, bo zazwyczaj zdarza mi się nudzić mnie przy tym niemiłosiernie (patrz wymieniony wcześniej Sceptic).

Na szczęście dla Catharsis, ujęli mnie bardzo rozmarzonym i delikatnym, aczkolwiek typowo Atheistowym „The Art of Life”, a zgoła odmienny, bo oldskulowy „Those Who Have Never Risen” (mający coś z „Immortal Rites” Morbid Angel), kupił mnie do końca. Z pozostałych atrakcji nadmienię z dziennikarskiego obowiązku, że mamy 4-minutowy chopinowski instrumental „Norwegian Impressions – Burning Churches” (tu akurat byłbym ciekaw, co zespół miałby do powiedzenia na ten temat, toteż mogli skrobnąć parę słów). A i w wysmakowanym „Breath of Death” pojawiają się znienacka damskie wokale pod koniec.

I choć to trochę mało, to z drugiej strony bardzo treściwie i na temat, zwłaszcza że to co dostajemy naprawdę potrafi wciągnąć. Ekipa stara się kombinować, ale nie robi nic na siłę i nie poświęca klarowności utworów na rzecz popisów umiejętności. Jest to wręcz podejrzanie dobrze ułożona muzyka jak na taki gatunek i choć czuję, że fani Prog-Tech będą nieco zawiedzeni, reszta normalnych słuchaczy muzyki śmierci będzie się czuła komfortowo.

Z tego też względu, gdzie normalnie bym może i odjął punkty za niektóre pomysły, czy też krótką długość trwania, tak tutaj zdecydowanie doceniam i uważam Rhyming Life and Death za jeden z piękniejszych albumów, jakie zdarzyło mi się słyszeć w życiu. Duża zasługa w tym, że całościowo ma to posmak lat ’90, jeśli chodzi o styl, niżli typowo nowoczesny. Jest to muzyka w sam raz, aby się nieco „odchamić”. Grupa natomiast poszła krok dalej i na następnym albumie dowaliła zdecydowanie bardziej do pieca pod względem brutalności, ale to już jest osobny rozdział, o którym może się coś napisze w przyszłości… Przypomnijcie mi jakby co, żebym napisał.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/catharsispl
Udostępnij:

14 kwietnia 2023

Invictus – The Catacombs Of Fear [2020]

Invictus - The Catacombs Of Fear recenzja reviewW ramach metalu, czy nawet ogólnie muzyki ekstremalnej, Japończycy nigdy jakoś specjalnie nie palili się do tworzenia charakterystycznych tylko dla siebie lokalnych odmian (pomijam w tym miejscu wszystkie noise’owe wynalazki) i w ogromnej większości klepali patenty zasłyszane gdzieś w Ameryce lub Europie. Raz wychodziło im to lepiej, raz gorzej, ale prawie zawsze – bez śladu własnej tożsamości, choć, co ciekawe, zawsze przekonywali o przemożnym wpływie japońskiej kultury na klejone przez siebie dźwięki.

Trio Invictus nie jest żadnym wyjątkiem, bo chłopaki tłuką wypadkową amerykańskich i europejskich kapel z pierwszej połowy lat 90. grających… amerykański death metal z domieszką brutalnego thrash’u (głównie, niespodzianka, amerykańskiego). Jaki wokal może towarzyszyć tej muzyce – już sami z łatwością zgadniecie. Coś podobnego można było usłyszeć na — wydanych również przez F.D.A. Records — debiutach Skeletal Remains, Morfin czy Rude, więc i Invictus można podciągnąć pod nową falę klasycznego death metalu. Wiadomo – brak w tym jakichkolwiek nowinek, brak elementu zaskoczenia, jednak poziom zespołu jest na tyle wysoki, że nie ma sensu deprecjonować ich tylko za to, że są młodzi, nieotrzaskani i nie wiedzą, co to własny styl.

Japończycy są dalecy od wirtuozerii (gdy tylko zapędzają się w przesadnie techniczne granie, to średnio im to wychodzi), ale niedostatki warsztatowe nadrabiają entuzjazmem i smykałką do całkiem klawych riffów, od których na The Catacombs Of Fear dosłownie się roi. Chociaż Invictus bazują na patentach przemielonych setki razy, to w ich wykonaniu wcale to nie razi, bo całość podano zgodnie ze sztuką, a każdy element muzyki siedzi na właściwym miejscu. Tempa utworów są dostatecznie urozmaicone (chłopaki nie stronią od blastów), brutalność i chwytliwość są dobrze wyważone, a solówki wprowadzają trochę melodii i klimatu.

The Catacombs Of Fear, poza choćby szczątkową rozpoznawalnością, brakuje tylko jednego – porządnego brzmienia. Realizacja zdecydowanie nie jest najmocniejszą stroną debiutu Invictus, bo zalatuje od niej małym budżetem, a być może i brakiem doświadczenia w produkowaniu takiej muzyki. Całość brzmi dość surowo, co samo w sobie nie byłoby złe, gdyby nie to, że to surowość sugerująca bardziej podrasowane nagranie z próby aniżeli przemyślaną robotę studyjną.

Chłopaki z Invictus mają niezły potencjał i na tyle dużo talentu, że ich kolejna płyta powinna się już bardziej wybijać. Poprawienie większości zgrzytów, z jakim mamy do czynienia na The Catacombs Of Fear, to tylko kwestia rzetelnej pracy i lepszego doboru ludzi w studiu. Bo, że oryginalność przyjdzie z czasem, to wątpię…


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Invictus-483158311865495/
Udostępnij:

11 kwietnia 2023

Wicked Innocence – Omnipotence [1995]

Wicked Innocence - Omnipotence recenzja reviewChciałbym z dumą zaprezentować jeden z tych klasyków, który często pojawia się na różnej maści listach z rekomendacją Starej Szkoły Death Metalu. Ale słuchając tego albumu, ciężko uwierzyć, że ci przedwojenni bajarze, stworzyli go jeszcze w latach ’90, jako że ma on dużo więcej wspólnego ze współczesnym graniem. Mianowicie, grupa jest na wyraźnym rozstaju dróg jeśli chodzi o Brutalność z bulgoczącym wokalem, a Progresywno-Technicznymi wstawkami melodyjnymi. Ja bym jednak rzekł, że formacja może nie tyle wyprzedziła swoją epokę, co bardziej wyszła naprzeciw jej oczekiwaniom.

Bo to, że płyta jest dziwna, udowadnia już drugi track „A Level Higher”, z niepokojącym początkiem, w którym wokalista sobie coś gdera i lamentuje. Wokal zresztą nie ma żadnych problemów ze skakaniem między znanymi nam formami ekspresji w tym gatunku. Wszystko to jest jednak… ekscentryczne, jakby muzycy brali jakiś mocny kwas. Zresztą, z każdym kolejnym utworem muzyka nabiera coraz więcej posmaku schizofrenicznego w swych rozkminach gitarowych – kończący album „Epitaph” jest tego zgrabną laurką i zwieńczeniem.

Zastanawiałem się więc w jaki sposób wytłumaczyć zacnym czytelnikom to, co właściwie usłyszałem. Nazwanie tego hybrydą Godflesh/Kataklysm/NYDM z Atheist/Cynic nie oddaje w pełni dziwactwa płyty. Nie wiem, czy oni są niekompetentnymi świrami udających wirtuozów, czy też niekompetentnymi wirtuozami udających świrów. W odpowiedzi na moje rozterki przyszła mi taka myśl; istnieje taki gatunek, co to się zwie Free (Form) Jazz, który opiera się na pozornej improwizacji, a w której przełamywane są konwencjonalne progresje, harmonie czy też ogólnie szeroko rozumiane zasady.

Przesadziłbym, gdybym chciał porównać Omnipotence do Free Jazzu tak 1:1, to jednak nie ten poziom, zwłaszcza że Wicked Innocence stara się w jakiś sensowny sposób dopiąć swoje pomysły w logiczną klamrę, ale efekt końcowy wciąż zdaje się wymykać słuchaczowi, przyzwyczajonemu do standardowej rozwałki, ze względu na swój charakter, gdzie każdy instrument chce jakby chadzać swoją własną ścieżką. Dlatego też nawet w 2023 r. muzyka ta jest w stanie pozytywnie zaskoczyć, zwłaszcza jak komuś się przejadły nowoczesne produkcje i szuka czegoś szalonego z pasją i duszą.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/WickedInnocenceUtah
Udostępnij:

8 kwietnia 2023

Dione – Cosmosphere [2023]

Dione - Cosmosphere recenzja reviewOtrzymując tę EP do recenzji nie wiedziałem o zespole (lub też bardziej jednoosobowym projekcie) nic. Ot, czy nie zechcę owego tworu przedpremierowo ocenić. Podszedłem zatem do materiału bez uprzedzeń i oczekiwań. Po wielokrotnym przesłuchaniu sprawdziłem sobie postać twórcy Krystiana. Jest to postać obeznana w procesie twórczym, gdyż ma w swoim muzycznym CV już kilka zespołów i wiele wydawnictw. Ja nie wiedząc tego (zabieg specjalny) podchodziłem do materiału jak do dziewicy czystej i niewinnej. Dostrzegając nazwę „Cosmosphere” domyśliłem się z czym mogę mieć tutaj do czynienia. Kosmos i jego bezkresna otchłań to tematyka wielu black metalowych zespołów. Pierwsze pytania, które mnie naszły polegały na tym czy ów twórca Krystian poszedł bardziej w klimaty np. Darkspace, czyli blacku połączonego z ambientem, zaiste kosmiczne granie, czy coś bardziej klasycznego. Drugie pytanie to jak długa będzie ta Ep-ka. Pytanie może tendencyjne, ale kiedy możesz mieć do słuchania materiał wyrywający się wręcz ze wszelkich ram gatunkowych może być to ciężkie doznanie. Pierwsze światełko w tej ciemności kosmosu dostrzegłem widząc jej długość. Mam przed sobą niespełna 20 minut podzielone na 4 utwory. No i na koniec wątpliwości, czy materiał nie będzie przekombinowany? Będę obcować z zimnym, niczym kosmos, wyrachowanym procesem twórczym, czy może prądem przewodnim będzie galaktyczny chaos? Czas zatem zgłębić się w entropię Cosmosphere.

Pierwszy utwór „Moon” rozwiał wszelkie moje obawy z jaką muzyką będziemy tutaj obcować. Tytułowy „Księżyc” to siarczysty, klimatyczny black metal. Spojlerowo mogę dodać, że tak zostanie do końca epki, jeśli chodzi o gatunek muzyczny. Co innego to różnorodność zaprezentowanego materiału. „Moon” atakuje nas na dzień dobry solidną i przyjemną napierdalanką. Wokal raczej niski z domieszką growlu dopełnia dzieła. Nie ma jednak mowy o nudzie. Znajdzie się tutaj wątek nieco wolniejszy, ale Krystian nie pozwala odpocząć zbyt długo i perka raz po raz będzie nam wymierzać kopniaki ku gwiazdom.

„Cosmological Fractals” kontynuuje dzieło „Moon”, co usłyszymy przy zakończeniu „Moon” i rozpoczęciu tego utworu. Muzyczne jest to również szybkie tempo, ale nadal wyczujemy tutaj klimat i ciekawe aranżacje muzyczne nie pozwalające na nudę.

Tutaj niejako dochodzimy do połowy materiału, dwa kolejne tracki zmieniają tempo na wolniejsze, spokojniejsze i przez to również bardziej klimatyczne. Nie jest to jednak materiał na dobranoc! Krystian świetnie bawi się tempem akcji dlatego też „From Obliteration to Macrocosm” stopniowo będzie zwalniać, lecz z początku nie ma szans na przebacz, otrzymując solidną dawkę ostrej i konstruktywnej łupaniny. Trzeci track to najdłuższe dzieło gdańszczanina. Trwa niemal 6 minut i jest to jak sądzę spowodowane potrzebą zwolnienia tempa. Od połowy dostaniemy nieco wytchnienia (nie całkowitego), lecz nie jest monotonnie! Bardzo przemyślana i inteligentna gra powoduje, że nie zaśniemy rozmyślając o tym, co nad nami.

Ostatni „Resonance Above the Unknown” jest zwieńczeniem całej EP. 5 minut instrumentalnego, wolniejszego grania utwierdzi nas jedynie w przekonaniu, że Krystian wiedział co tworzy, w co mierzy i wie jak tam dotrzeć. Idealne zakończenie, które niejako podsumowuje z czym mieliśmy do czynienia.

Kilka słów o warstwie lirycznej Cosmosphere. Jako iż były one dołączone do całości mogłem się im przyjrzeć. Sam niegdyś pisałem teksty, dlatego skupiam się również na nich. Teksty o tematyce wiadomej, są rozbudowane i spójne. Autor zdecydowanie wiedział o czym pisze i co chce przekazać. Oddziałują na wyobraźnię, co jest tylko zaletą.

Mini-album Cosmosphere jest to bardzo przemyślany, klimatyczny, niewtórny i nienudzący, co nie jest takie łatwe do osiągnięcia tworząc tego rodzaj muzyki. Jestem bardzo ciekaw, co dalej Dione zaprezentuje i jak się rozwinie, bo pierwsza EP jest bardzo obiecująca.

Cytując pewne znane show: jestem zdecydowanie na tak.


ocena: 7/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dionefb
Udostępnij: