28 grudnia 2022

Misery Index – Complete Control [2022]

Misery Index - Complete Control recenzja reviewJak by do tego podejść… Na początku chyba muszę docenić gest Amerykanów, którzy dopilnowali, żebym po raz kolejny w recce nie musiał pisać o nich tego samego. Wiadomo, pewne elementy u Misery Index się nie zmieniają, stanowią wszakże o charakterystycznym stylu tego zespołu, a jednak Complete Control w sposób wyraźny różni się od poprzednich płyt. Ta odmienność dla jednych może być sporym atutem tego materiału, dla innych zaś jego największą wadą. No i cóż… wstyd się przyznać, że należę do tej drugiej grupy.

Complete Control w żadnym wypadku nie jest eksperymentem, zerwaniem z przeszłością czy czymś równie drastycznym z punktu widzenia fana Misery Index. Amerykanie jedynie poprzesuwali akcenty i położyli nacisk na bardziej bezpośrednie rozwiązania, co jednak wystarczyło, żeby album nie pokrywał się w 100% z tym, czego oczekiwałem. Całość jest bowiem prostsza i wolniejsza, z mocniejszymi wpływami skocznego hardcore’a, ponadto w utworach często pojawiają się też uwypuklone melodie i taka dość rockowa motoryka. Jedynym kawałkiem, który po staremu jebie czachę od początku do końca jest „Now Defied!” – dwuminutowa petarda na zakończenie, tak dla przypomnienia, że nie wymiękli.

Co ciekawe, wszystkie zmiany, jakich Misery Index dokonali (jednorazowo?) w swoim stylu i brzmieniu, właściwie nie dają podstaw, żeby się do nich przyjebać, bo w takim graniu też się bardzo dobrze odnajdują. Ani nie stracili na żywiołowości, ani na potencjale energetycznym, ani na precyzji wykonania (inna sprawa, że wcale nie zawiesili sobie wysoko poprzeczki)… Talent do komponowania wpadających w ucho hitów („Infiltrators”, „Necessary Suffering”, „The Eaters And The Eaten”) też ich nie opuścił, więc tylko osobiste zboczenia sprawiają, że Complete Control oceniam na poziomie „Heirs To Thievery”, któremu z kolei brakowało świeżości.

Reasumując, Misery Index stworzyli co najmniej dobry album, który wstydu na pewno im nie przynosi, jednak nawet po XX-dziesięciu przesłuchaniach nie potrafię się nim szczerze zachwycić i liczę, że następnym razem zagrają gęściej i bardziej po swojemu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MiseryIndex

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

26 grudnia 2022

Hellhammer – Demon Entrails [2008]

Hellhammer - Demon Entrails recenzja reviewPiekielny Młot to zadziwiający zespół. Zamiast popaść w zapomnienie będąc najgorszym bandem świata, stał się legendą pomimo tego, że nie wydał żadnego pełnego albumu, a jedynie 3 demka oraz split o ładnej nazwie „Death Metal” z tak dziś mało znanymi bandami jak Halloween czy Running Wild. Jak do tego doszło? (Nie) wiem, aczkolwiek się domyślam.

Mamy rok 1982. Na świecie Venom już zasadził szatańskie nasienie albumem „Welcome to Hell” a następnie stworzył nazwę gatunku metalu, który jeszcze nie powstał, czyli „Black Metal”. Tymczasem w Szwajcarii w zabitej dechami wiosce zwanej Nürensdorf powstaje zespół, który tworzy trójka dzieciaków o zabójczo mrocznych ksywach, grający na perce Denial Fiend, nie świętej pamięci Slayed Necros na basie i główna gwiazda Satanic Slaughter na gitarze i wokalu. Jak to wspomina sam Tom G. Warrior, byli oni bandą wkurwionych młokosów, mieszkających na totalnym zadupiu, bez żadnych perspektyw. W muzykę przelali całą swoją nienawiść, irytację, złość, mając w głębokim poważaniu brzmienie swoich instrumentów i to czy komuś się spodoba czy nie. Jeden wielki „FUCK” dla całego świata. Dziś Tom wspomina to raczej ze wstydem, jako dziecinne wybryki, ale co się stało to się nie od-stanie. Naturalna ewolucja, która nastąpiła po wylaniu wkurwu w Hellhammer i przemianie w Celtic Frost udowodniła, że Szwajcarom umiejętności nie zabrakło. To jednak temat na inny czas.

Wracając do płyty… ano właśnie, jakiej płyty zapytacie? Przecież żadnej nie wydali. Prawda, ale powstało cudeńko, które leży u mnie na ołtarzyku z kotów i gołębi. Wydana w 2008 roku przez Century Records Demon Entrails to kompilacja w pełnym tego słowa znaczeniu. Na 2-płytowym wydaniu dostaniemy wszystkie utwory powstałe w przeciągu istnienia Hellhammera (czyli ledwie 2 lata trwania na scenie). Zremasterowane oryginalne dzieła, a nie nagrane od nowa co sprawia, że brud i złość są nadal autentyczne, bo nie wyobrażam sobie, aby 30 lat później można było powtórzyć te warunki nagraniowe i stan umysłu. Utwory nie rozwalą nam sprzętu sprężeniami, trzaskami, bo jakość była… no cóż… łatwo sobie wyobrazić. Mogła odpychać, mówiąc delikatnie . A muzyka… obroni się lub nie. Pamiętajmy, że mamy do czynienia z najgorszym zespołem świata. O ile tacy Anglicy z Newcastle szokowali poruszaną tematyką i imejdżem muzycznym, tak warsztat mieli, nazwijmy to, ładny i wokal typowo heavy metalowy, w przeciwieństwie do Hellhammera, który niczym odwrócony krucyfiks, stawia to wszystko na głowie. Na tamte czasy robiło to robotę (a dla mnie robi i robić będzie już zawsze).

Jeżeli ktoś nie zapoznał się ze Szwajcarami, to Demon Entrails jest najlepszym do tego sposobem.

Jak ocenić kompilację? Nie przez pryzmat muzyki, bo to już określić musimy sami, lecz wykonanie owego dzieła. Według mnie ta dwupłytowa zbiórka utworów jest świetnie przemyślana. Mamy tu wszystko co Hellhammer stworzył, mamy to w wersji, dzięki której skupimy się na muzyce i mamy oddanego ducha autentyczności czasów, w których owe utwory powstały. Czego chcieć więcej?


ocena: 10/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hellhammerofficial
Udostępnij:

24 grudnia 2022

Aeon – God Ends Here [2021]

Aeon - God Ends Here recenzja reviewZacznę z grubej rury i powiem, że jest to najlepszy album w dorobku Aeon.

Od ostatniej płyty minęło prawie 10 lat i można śmiało rzec, że się zmieniło dosłownie wszystko, łącznie z resztkami normalności na świecie. Próbując się dowiedzieć przyczyn tak długiej absencji, okazało się, że poza ciągłymi zmianami składu z przyczyn czy to rodzinnych, czy też zdrowotnych, ekipa tak naprawdę wróciła do pełnej formy dopiero w 2019 r. Przy okazji też doczytałem ciekawostkę, że powody, dla których teksty są antychrześcijańskie wynikają z prozaicznej przyczyny – otóż wokalista bywał za młodu regularnie nachodzony przez sąsiadów, którzy byli świadkami Jechowy… i dalej chyba nie muszę tłumaczyć.

Z powodu globalnej pandemii, płyta była nagrywana w domowych studiach, co też jest mocnym znakiem czasów, gdyż efekt końcowy jest perfekcyjny brzmieniowo – posiada odpowiednią proporcję brudu i klarowności. Tradycji stało się zadość i po raz kolejny mamy instrumentale na płycie, w rekordowej ilości pięciu sztuk. Byłbym jednak szczerze rozczarowany, gdyby ich nie było wcale. Są one tym razem operowe, jak w filharmonii.

Pierwsze intro, otwierające płytę, jest wręcz triumfalne, jakby chciało zapytać słuchaczy „czy tęskniliście za nami?” I trudno jest nie odpowiedzieć pozytywnie, jak szybko dostajemy kilka wstępnych petard na rozgrzewkę. Wokal brzmi bardziej nieludzko niż wcześniej. Nie zrezygnowano z duo-wokalu, ale skrzek jest w zdecydowanym odwrocie i nawet jak się pojawia, to jest przyćmiewany przez główny, groźny, prowadzący wokal. Pojawiają się ponadto różne rodzaje zarówno growlów, jak i skrzeków, więc jest w czym wybierać.

Po drugiej wstawce instrumentalnej, kolejna szybka partia, ale zdecydowanie bardziej opierająca się na motoryce Thrash Metalu, podobnie zresztą jak współczesny Cannibal Corpse, choć nie aż tak brutalnie i zdecydowanie bardziej przystępnie. I tutaj dochodzę do luźnej refleksji, że zespół poszerzył wachlarz sztuczek, albowiem inspiracje nie są już tak jednoznaczne i bezczelne, jak to bywało wcześniej.

Aż prawie się chce powiedzieć, że pojawiają się riffy czysto aeonowe i że można mówić o doborze melodii charakterystycznych dla tej grupy, zwłaszcza po trzecim instrumentalu, na czele z bardzo wzniosłym i dumnym „God Ends Here”. Elementy orkiestralne bynajmniej nie ujmują ciężarowi utworu. Zresztą, reszta trzeciej części podąża tym samym, umiarkowanym śladem, z tendencjami do przyśpieszania.

Ostatnia, czwarta część płyty preferuje spokojniejsze tempa, choć wciąż nie mniej agresywne, przy dominującym morbidangelowym Groove w utworach. Nie zabrakło też typowego aeonowego refrenu, tym razem przy „Just One Kill”. Kończący płytę track ma własne intro i jest typowym epickim walcem, jakie się zwykło dawać na koniec.

Jest pewien szok, że album trwający 50 minut tak szybko schodzi, zanim się ktokolwiek połapie. Nie nudziłem się przez ani jedną sekundę trwania muzyki. Jest energia, jest siła, jest moc. Jeśli ktoś nie zna grupy, to może zacząć swoją przygodę od tego materiału.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/aeon666

inne płyty tego wykonawcy:

>
Udostępnij:

22 grudnia 2022

Exhumed – To The Dead [2022]

Exhumed - To The Dead recenzja reviewExhumed nareszcie wraca do optymalnej formy i sprawdzonej formuły! W ostatnich latach dało się odczuć, że Matt Harvey bardziej przykłada się do Gruesome, z którym odniósł absurdalny sukces, niż do swojej podstawowej kapeli; ponadto przyszłości Exhumed nie wróżyło też najlepiej nagłe zaangażowanie Mike’a Hamiltona w Deeds Of Flesh. Obaj najwyraźniej poszli po rozum do głowy i przemyśleli priorytety, bo To The Dead to dokładnie taki krążek, jakiego od paru lat oczekiwałem od tego zespołu.

Po eksperymentach (choć to za duże słowo) z ambitniejszym i rozbudowanym graniem oraz wyjątkowo naciąganym powrotem do korzeni, Amerykanie nagrali materiał, który w ich przypadku wydaje się najbardziej naturalny. To The Dead zawiera wszystkie elementy, za które fani polubili „All Guts, No Glory” i „Necrocracy” (plus rzygnięcia Rossa), i mimo iż nie ma już tamtej świeżości, cieszy w podobny sposób. Musi tak być, bo całość sprowadza się do żywiołowego post-carcassowskiego death metalu z dużą ilością blastów, urozmaiconych wokali i chwytliwych melodii. Dość przewidywalnego, ale rajcownego i bezbłędnie wykonanego. Nowości brak, a nawet jeśli jakieś zaproponowano, to muszą być porządnie zakamuflowane, bo nic takiego nie rzuciło mi się w uszy. Osobną kwestią jest to, że nie słucham Exhumed dla poszerzania horyzontów…

Spójność czy czepliwość materiału nie budzą moich najmniejszych zastrzeżeń, To The Dead to esencja stylu Exhumed, z wieloma pewniakami na koncertowe hity. A jeśli „Disgusted”, „Necrotica”, „Putrescine And Cadaverine” czy „Carbonized” nie trafią do setlisty zespołu, to znaczy, że z chłopakami jest coś nie tak i są głusi na zajebozę. Oczywiście pozostałym utworom również niczego nie brakuje, ale niektóre z nich (szczególnie „Defecated”) będą wymagały ze dwóch przesłuchań, żeby w pełni odkryć ich prawdziwy potencjał. Co ciekawe, w przypadku aż czerech kawałków Exhumed dopuścili do komponowania byłych członków kapeli. Ten zabieg nie wpłynął jakoś znacząco na kształt To The Dead, ale jako ukłon w stronę starych muzyków wypadł fajnie.

Produkcja płyty trzyma całkiem niezły poziom, zwłaszcza jeśli chodzi o selektywność instrumentów, ale pod względem mocy wyraźnie odstaje do „Necrocracy” czy nawet „Death Revenge”. Tamte albumy brzmiały o wiele okazalej, tłusto, były też głośniej nagrane. Tym razem trzeba to korygować na własną rękę.

Na zakończenie tylko się powtórzę – To The Dead to płyta, której oczekiwałem od Exhumed, choć do końca nie wierzyłem, że jeszcze ich stać na tak klasowy materiał. Miłe zaskoczenie!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExhumedOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

20 grudnia 2022

Mass Worship – Mass Worship [2019]

Mass Worship - Mass Worship recenzja review„Not metal enough” – tak brzmiała krótka, lakoniczna wiadomość od bogów Metal Archives, gdy to natykając się całkiem przypadkowo na szwedzki zespół chciałem go dodać wraz z debiutanckim albumem do Archiwów. Zatem co ja tutaj chcę wam wcisnąć? ABBĘ? Nic bardziej mylnego.

Mass Worship, bo to o nich i tak samo zatytułowanym albumie mowa, który stanowi niecodzienne połączenie walcowatego, wolnego death metalu z hardcorem. Ich debiut z 2019 roku osobiście mną wstrząsnął. Akurat byłem na etapie poszukiwań kapeli pokroju Asphyx, chcąc dać się zgnieść wolnym, miażdżącym i wgniatającym w siedzenie riffom. I na zgniłe jaja Lucyfera, odnalazłem to!

Sztokholmski zespół określa swoją muzykę Death Dark i nie mija się z to z prawdą. Tematyka naszpikowana jest odnośnikami do śmierci, w teledyskach dostrzegamy jej najważniejsze symbole jak czaszki, zgnilizna czy rozkład. Nie będę się rozpisywać na temat każdego utworu z osobna, gdyż album to solidny wałek i zasadniczo dwa promowane clipami utwory „Celestial” oraz „Proleptic Decay” to zdecydowane killery tego krążka. Jeżeli te dwa utwory nie zachęcą cię do sprawdzenia twórczości szwedzkiego kwartetu to nie ma sensu, abyś marnował dalej czas. A jeżeli pochłoniesz te dźwięki równie szybko jak ja pragnąc więcej, album w żadnym razie cię nie zawiedzie. Dostarczy dokładnie tego, co słychać i czego się spodziewasz. Jak już wspomniałem, mamy tutaj do czynienia z wolno-średnimi tempami. Nie mniej jednak riffy są tak soczyste, że głowa aż prosi się o urwanie. Album Mass Worship nie nadszarpnie również waszego czasu, gdyż nie będzie to nawet 30 minut. I chwała im za to. Płytka w żadnym razie nie znudzi w pełni wykorzystując swój potencjał.

Podsumowując – jeżeli szukasz czegoś nowego, powiewu świeżego rozkładu to jak najbardziej mogę polecić ten nie-metalowy (sic!) zespół.

Napierdalaning has no boundaries!


ocena: 8/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/massworship/



Udostępnij:

18 grudnia 2022

Epitome – ROTend [2022]

Epitome - ROTend recenzja reviewPo przesłuchaniu „TheoROTical” nieco się przeprosiłem z tym zespołem. Ja wiem, że oni istnieli już od 1994 r. ze swoim demkiem „Engulf the Decrepitude”, ale jakoś tak trochę ich ignorowałem. Człowiek się uczy całe życie…

Poprzednia płyta była naprawdę szalona. Może nawet zbyt szalona, bo słychać, że zespół zapragnął być inteligentniejszym, że się tak wyrażę, i w wielu miejscach zaaplikować czegoś bardziej wyszukanego, aby nie wyjść jednomiarowo. Udało się zachować kwintesencję brzmienia i doceniam starania poszerzenia repertuaru o inne zagrywki, co podejrzewam nie było łatwe, bo ten styl ma swoje ograniczenia. Ale w efekcie utracił się ten koncertowy/żywy klimat kompozycji, mimo perfekcyjnej produkcji (proszę mi tego nie zmieniać!).

Nie, żeby brakowało typowo Punkowych riffów i mięsistego wpierdolu, ale mamy do czynienia z innym rodzajem przemocy, bardziej zimnym, bezwzględnym i metodycznym. Nie wszystko też porywa i się sprawdza na 100%. Ale tak w sumie, to czego tak naprawdę chcieć więcej? Mieszanka, którą proponuje Epitome jest pod wieloma względami tym, czego inne, pierwszoligowe grupy mi złośliwie odmawiają. Zwłaszcza takie combo jak „Infestation Of A Wormic Soul” + „Sic Transit Gloria Mundi” jest tym, co rozgrzewa moje gnijące serce. Muszę natomiast trochę zjechać niektóre tytuły, jak np. „Die! Motherfucker Die” – oh, really, you don’t say? Jak to bywa w Grindcore, jest i poczucie humoru, może niektórzy będą zrywać boki.

Pod wieloma względami Epitome przypomina mi późny etap Toxic Bonkers, czyli kolejny niedoceniony genialny zespół, który nigdy nic nie spierdolił i jednocześnie nigdy nie będzie należycie doceniony, bo jest zbyt słabo promowany. Mam nadzieję, że chociaż z waszej strony tego typu muza doczeka się odrobiny miłości.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SupeROTic

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

16 grudnia 2022

Maul – Seraphic Punishment [2022]

Maul - Seraphic Punishment recenzja reviewTen pochodzący z Północnej Dakoty zespół to jakiś ewenement na tle innych, pojawiających się jak grzyby po deszczu kapel mielących death metal w starym stylu. Nie chodzi mi w tym miejscu o muzykę — która w zasadzie niczym nie zaskakuje — a o ich dotychczasowy dorobek. W przeciwieństwie do większości „konkurencji”, Maul nie wyskoczyli znikąd, od razu z materiałem na pełny album. Amerykanie w ciągu pięciu lat działalności natrzaskali sporo pomniejszych wydawnictw — demówek, epek, splitów, a nawet koncertówkę — i dopiero po takim czasie zdecydowali się na debiut z prawdziwego zdarzenia.

Z powyższego opisu można wywnioskować, że chłopaki mocno przykładają się do swojej muzyki, cierpliwie rozwijają umiejętności i niczego nie zostawiają przypadkowi. Tymczasem pierwsze sekundy otwierającego płytę „Of Human Frailty” to tak toporna łupanka, że aż w zębach trzeszczy; Six Feet Under w najbardziej prymitywnej formie się kłania. Z czasem Maul trochę się rozkręcają, ale nie na tyle, żeby w pełni zamazać niekorzystne wrażenie wywołane wstępem. Ta sztuka udaje im się dopiero w kawałku tytułowym, który jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem Seraphic Punishment i ma potencjał na hit. Fajny groove, nośne riffy i jakieś namiastki kombinowania sprawiają, że numer wchodzi od pierwszego przesłuchania i trudno się od niego uwolnić.

Kolejne utwory nie dobijają już do tak wysokiego poziomu, choć trafiają się wśród nich naprawdę udane strzały w postaci „Deity Demise”, „Infatuation” czy „Carrion Totem”. Po części wynika to z samego stylu – Maul postawili na prosty, chamski, pozbawiony subtelności i niezbyt szybki death metal, co samo w sobie nie jest niczym złym, ale niektóre stosowane przez nich rozwiązania są wręcz prostackie (co się tyczy głównie wyczynów perkmana), a większości kawałków na Seraphic Punishment brakuje jakichś wyraźnych urozmaiceń. Ponadto zespół wypada ciekawiej, gdy przyspiesza do średniego tempa, bo w tych najwolniejszych ma tendencje do przynudzania i za bardzo stawia na prostotę.

Na obecnym etapie muzyka Maul jeszcze nie porywa, przynajmniej dla mnie to, co mają do zaoferowania na Seraphic Punishment, to trochę za mało. Zespół ma fajne przebłyski, porządnego wokalistę, mocarne brzmienie i ogólnie niezły potencjał (taki w kierunku Necrot), ale rozwinięcie go będzie wymagało od chłopaków sporo pracy, a być może i pewnych korekt w składzie.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MAULND/
Udostępnij:

14 grudnia 2022

Mystic Circle – Mystic Circle [2022]

Mystic Circle - Mystic Circle recenzja reviewMystic Circle mają opinię wiejskich głupków w środowisku, ale w przeciwieństwie do innych „wieśniaków” (tak, czasami tak patrzę na ciebie Belphegorze), nie umieją grać za dobrze. A mimo to, z uporem maniaka grają. Wydawać by się mogło, że po 2006 r. (ostatni album), dadzą sobie wreszcie spokój i nie będą klecić kolejnych gniotów, a tu proszę, przypomnieli o sobie… i… hmmm… Zaraz…

Ostatnie kilka lat jest w ogóle co najmniej ciekawe. Pomijając wirusy i wojny, ludzie chyba się przebudzili z letargu i zaczynają mieć inspirację nie tylko do tworzenia, ale i redefiniowania siebie na nowo. Przy czym to, co teraz proponują Mystic Circle to już nie jest badziewny Symfoniczny Black Metal jaki kiedyś robili, a Melodyjny Blackened Death Metal. I dlatego też zdecydowałem się pacnąć poniższą reckę.

Wychodzi na to, że z chwilą, kiedy dana grupa zaczyna modyfikować swój styl pod granie Death Metalu, to z miejsca ich jakość podnosi się dwukrotnie. I z niemałym bólem przyznaję, że się łapię na tym, że zacząłem uważniej się przyglądać zespołom łączącym style Black i Death, bo z roku na rok wychodzi to coraz ciekawiej. Dość wspomnieć równie udany Agathodaimon „Seven”, gdzie jest bliźniaczo podobna sprawa. Ale o ile odpuściłem sobie pisanie o Agatce, tak tutaj się w końcu przełamałem, bo jak nigdy nie przepadałem za takimi melanżami, tak tu mnie wciągnęło…

Już otwierający numer, o jakże typowo kretyńskim dla Black Metalu tytule „Belial Is My Name” (ale przynajmniej nie nazywa się Slim Shady) jest niepokojąco zachęcający do przesłuchania reszty. „Seven Headed Dragon” również mnie mocno odurzył, a „Hell Demons Rising” i stosunkowo długi, bo 7-minutowy „Letters from the Devil”, to wręcz zachwyciły, mimo iż ten drugi ma quasi-śpiewane partie pod koniec. Nawet kiczowato odwołujący się do norweskich hord „The Arrival of Baphomet” ma zalety. A „Curse of the Wolf Demon” ma logicznie rozwijający się główny motyw idący w poszczególne części. Aha, są jeszcze syntezatory, które nie wiem czemu, przywodzą mi na myśl Rammstein… choć jakoś niespecjalnie zwracałem na nie uwagę, gdyż grzecznie siedzą sobie w tle.

Tak więc dostajemy dźwięki, które niemiłosiernie infekują ucho, a jednocześnie przez swój mrok i obskurność nie są rzygliwe. Wokal też mi pasuje, bo potrafi zarówno bezlitośnie zaskrzeczeć, jak i zaryczeć rasowym growlem. Masywna, ale wciąż okultystyczna i lekko niedopieszczona produkcja dodaje ostatecznego smaczku do zabawy. Aczkolwiek perkusja brzmi nieco plastikowo, co należy zaliczyć jako duży minus.

Wychodzi na to, że zespół dojrzał i wracając na scenę, dał symboliczny manifest swej siły. Wymowny cover Possessed „Death Metal” na sam koniec troszkę psuje całość, bo raz, że źle zrobiony, a dwa, że zaburza flow, mówiąc po „warszafsku”. Ogólnie więc, przy tej całej aberracji, jaką prezentuje sobą Black Metal, jestem w stanie zaakceptować i polubić taką formułę grania. Mimo to, z czystej, pieprzonej złośliwości obniżę jeszcze troszkę ocenę. Tak na wszelki wypadek, żeby nie było, że dostałem fiksum dyrdum i że zdradziłem Death Metal…


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MysticCircleOfficial/





Udostępnij:

12 grudnia 2022

Therion – Leviathan II [2022]

Therion - Leviathan II recenzja reviewPierwsze wzmianki o pomyśle na trylogię Lewiatanów zwyczajnie zignorowałem – uznałem, że to plotki, że przywidzenia, że coś mi się w głowie popierdoliło, bo tego by już było zbyt wiele, nawet dla zdeklarowanych fanów zespołu. No i tyle z tych moich urojeń, że właśnie piszę o części drugiej, której zawartość tak się ma do zapowiedzi, że to zasługuje na typowy polski stand-up z gęstym chujowaniem. Leviathan II w zamyśle miał być materiałem mrocznym, ciężkim i melancholijnym, a jest… landrynką z paskudną okładką.

Obstawiam w ciemno, że główną inspiracją Christofera Johnssona przy pracach nad Leviathan II były reklamy żelków Haribo i dlatego całość jest milusia, słodziusia i fajniusia. Lukier leje się strumieniami, zespół nie żałuje kolorowej (być może tęczowej) posypki, a trzustka słuchacza nie wyrabia z produkcją insuliny, żeby ten burdel jakoś ogarnąć. I nawet nie chodzi o to, że materiał jest wyjątkowo melodyjny, bo nie jest; jest miętki, mięciusi i rozmemłany.

Doszło do tego, że muszę w muzyce Therion doszukiwać się śladów gitar. Zespół tak mocno zapędził się ze zmiękczaniem i upraszczaniem stylu, że w większości utworów przesterowane gitary, jeśli występują, są sprowadzone do pojedynczych smyrnięć głęboko w tle – o mięsistych riffach można zapomnieć. Gdyby nie efektowne solówki (brawa dla Christiana Vidala, bo choć on się dobrze spisał), byłoby naprawdę biednie i banalnie. Czy w związku z tym Leviathan II jest albumem obliczonym na symfoniczny rozmach? Ano nie, jest operowo-piosenkowy – z jednej strony przeładowany słodkimi chórkami, z drugiej zaś sprawia wrażenie posklejanego z samych refrenów. Skojarzenia z ABBĄ są jak najbardziej na miejscu…

Plusy… hmm… Leviathan II jest nieco bardziej spójny muzycznie i brzmieniowo od pierwszej części, ponadto został lepiej zaśpiewany – w tym przez wokalistki, które zawaliły poprzednio. Dobrze wypadają też nieliczne mocniejsze fragmenty (i tylko fragmenty) „Lucifuge Rofocale”, „Marijin Min Nar” i „Cavern Cold As Ice” (ten break w połowie jest świetny), w których słychać oczywiste nawiązania do „Theli” i utworów takich jak „Cults Of The Shadow”, choć oczywiście w zdecydowanie lżejszej wersji. Cała reszta jest natomiast tak ładna, że aż bezbarwna, więc przelatuje dość szybko i nie zostawia większego śladu w pamięci.

Gdyby w powstanie trylogii Lewiatanów był zaangażowany Sasin, mógłbym spać spokojnie w przekonaniu, że projekt nigdy nie zostanie doprowadzony do końca. Niestety, 70-milionowego knura w składzie nie widać, a sam Christofer już straszy folkiem i eksperymentami.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.therion.se

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

10 grudnia 2022

Darkthrone – Astral Fortress [2022]

Darkthrone - Astral Fortress recenzja reviewDarkthrone to legenda. To oczywiste jak śnieg w Norwegii. Dwaj Skandynawowie dawno już opuścili wszelkie ramy gatunkowe pozwalając sobie na niczym nieskrępowaną twórczość i wystawiają obrazowego „faka” każdemu, komu się to nie podoba. I chwała im za to. Takie poczynania tylko potęgują zainteresowanie każdym kolejnym albumem od czasów „The Underground Resistance”, gdyż osobiście okres romansu z punkiem podczas 3-ech poprzedzających podany wyżej album nie interesuje mnie mówiąc krótko. Doceniam jednak tę kontrowersyjną, ale patrząc przez pryzmat czasu, udaną próbę wyjścia poza ramy black metalu.

Na najnowszy album Astral Fortress powiem szczerze nieco się napaliłem. Po usłyszeniu singlowego „Caravan of Broken Ghosts” poczułem miłe wibracje, które przyniosły mi brzmienia „Arctic Thunder”, najlepszej jak dla mnie płyty od czasu „punkthrona” i powrotu do bardziej metalowych brzmień. Black metalowy odór wzmaga także okładka, choć dziwna, przedstawia osobę jadącą na łyżwach w piękny, norweski dzień, w bluzie „Panzerfausta”. Czyżby podpowiedź, w którą stronę podążą Norwegowie? Pozostało tylko czekać…

I jakoś w listopadzie wreszcie mogłem założyć słuchawy na czerep i zagłębić się niemal z wypiekami na licach, niczym młodociana panna, w najnowsze wydawnictwo Ciemnego Tronu.

Tak jak już wspomniałem, „Caravan of Broken Ghosts” skutecznie wzmógł mój apetyt na płytę, tak kolejne kęsy wzmagały przekonanie, że coś tu nie gra. Utwór wita nas gitarą klasyczną, w tle burczy elektryk, po chwili dołącza reszta akompaniamentu. Gdzieś, niczym z głębi, dobiega wokal Nocturna. Wolne tempo z początku rozpędza się na chwilę, by znów wrócić do wolniejszego rozgrywania. I taka huśtawka przez prawie 8 minut. Niemniej, czas dzięki zmiennemu graniu i zróżnicowaniu riffów nie dłuży się, co jest sukcesem.
Drugi utwór „Impeccable Caverns of Satan” wita nas również wolniejszym początkiem, przez niemal 6 minut dostajemy trochę kalkę z poprzedniego utworu, tylko nieco krócej. Płomień zachwytu nieco ostygł, ale przecież to dopiero 2 utwór z 7.

„Stalagmite Necklace” to ponownie wolne tempo… i ponownie mógłbym zrobić kopiuj-wklej poprzedniego utworu, ale do chuja pana, nie o to tutaj chodzi, dlatego przejdę do sedna sprawy.

Cała płyta jest zasadniczo wolna i przynudza. Trudno tutaj wyróżnić jakikolwiek utwór. Chyba, że „The Sea Beneath the Seas of the Sea”, gdyż jest to 10 minut kombinatorskiej gry i chyba tylko dzięki temu na nim nie zaśniemy. Jeszcze „Eon 2” jest wart uwagi, bo odnosi się do utworu (tadam!) „Eon” z debiutu Norwegów. Czy zatem dostaniemy tutaj coś z death metalowym zacięciem? Ależ skąd. Początek sugeruje, że coś się z tego wykluje, ale potem dostajemy (ro)zwolenie i wszystko wraca do normy albumu.

„Kevorkian Times” to wyróżniający się utwór, gdyż poświęcony jest amerykańskiemu patologowi, zwolennikowi eutanazji Jackowi Kevorkianowi, który jak sam twierdził, asystował przy 130 takich zabiegach. W 1998 roku w telewizji CBS przedstawił on film ukazujący śmierć pacjenta poprzez wykonanie eutanazji (która nie jest dozwolona w Illinois, więc nazwano to wspomaganiem samobójstwa), co dalej poskutkowało skazaniem lekarza za morderstwo drugiego stopnia.

Jeżeli chodzi o produkcję i mastering, to oczywiście nie mam się do czego przyczepić. Wszystko brzmi jak brzmieć powinno w przypadku Darkthrone.

Podsumowując: Darkthrone gra tutaj trochę jak Black Sabbath (?). Astral Fortress można spokojnie zapuścić w tle na jakiejś imprezie, gdyż nie spowoduje, ani zniesmaczenia, ani zachwytu. Ot, taka muzyczka w tle. Nie wiem czy tego akurat oczekujemy od dwóch panów z Norge, ale do mnie to nie trafia.

Wstydu nie ma, ale i chwały niewiele.


ocena: 6,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Darkthroneofficial/
Udostępnij: