12 listopada 2022

Skinless – Only The Ruthless Remain [2015]

Skinless - Only The Ruthless Remain recenzja reviewBezskórni panowie, bezskórni panowie, bezskórni panowie dwaj
Już szron na głowie, już nie to zdrowie, a w sercu ciągle krwawy Death Metalowy raj

- przedwojenna piosenka ludowa

Witamy w kolejnym odcinku z cyklu „jakim cudem się nie mówi o tym zespole”. Wszak nazwa Skinless jest powszechnie znana ludziom zarówno dobrej, jak i żelazowej woli. Możliwe, że rozpad kapeli, w wyniku którego była prawie 10-letnia przerwa wydawnicza między Only the Ruthless Remain a gorąco przyjętym poprzednikiem „Trample the Weak, Hurdle the Dead” nie pomogła w zachowaniu pamięci wśród Metalowej wiary.

Renoma i urok osobisty tego zespołu jest tak wielka, że nawet ludzie, którzy normalnie wręcz gardzą Brutalnym Death Metalem, zakochują się od razu w tej muzyce i proszą o więcej. Nie wiem, czy jest to kwestia poczucia humoru, lekkości i finezji, z jaką zespół sobie pozwala grać i pisać teksty, czy może to po prostu kwestia umiejętnego klecenia przemyślanych kompozycji, ale zarówno proporcje, jak i sposób dawkowania masywnej kawalkady decybeli bezproblemowo potrafią się wślizgnąć do nawet tych najbardziej zmurszałych serc.

Każdy, dosłownie każdy utwór się tutaj podoba, choć trochę ich jest mało, bo tylko siedem. Nie będę oryginalny i powiem, że „Flamethrower” jest świetną wizytówką całości, nawet jeśli reszta materiału w niczym mu nie ustępuje. Zaskakiwać może natomiast spokojniejszy „Funeral Curse”, jeśli się nie mylę, to chyba jest to dosłownie pierwszy wolny numer w całym dorobku formacji.

Jedyne co mnie powstrzymuje od dania pełnej oceny jest to, że mimo ogromnej zajefajności płyty, jest ona zbyt krótka i za mało pomysłowa, aby przejść do historii i stać się legendą. I trzeba też niestety powiedzieć, że mimo wszystko, album nie jest aż tak brutalny, jak zwykło to bywać u ekipy w przeszłości. Nie zmienia to faktu, że grupa wykonuje swoją robotę więcej niż wzorowo i chciałbym, aby było to normą w Brutalnym Death Metalu. Takiej porządnej dawki energii, to aż chce się słuchać i to wręcz na okrągło.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Skinless



Udostępnij:

9 listopada 2022

Vomit The Soul – Cold [2021]

Vomit The Soul - Cold recenzja reviewPrzyznaję, że początkowo uznałem powrót Vomit The Soul po dziesięcioletniej przerwie za kompletne nieporozumienie – po jakiego wała im to potrzebne, nikt po nich nie płakał, swoje już zrobili, niech się teraz młodzi wykazują, itp., itd. Szanowałem ich za dokonania z przeszłości, więc nie uśmiechało mi się patrzenie na to, jak się błaźnią na stare lata. Okazało się, że nie doceniłem potencjału Włochów, bo Cold to nie tylko ich najlepszy album, ale i jeden z największych wyziewów w ramach brutalnego death metalu, z jakimi miałem styczność w ostatnim czasie.

Na Cold wszystko jest podporządkowane czystej, niczym nie pudrowanej brutalności. Szybkie tempa, gęste struktury i jeden wielki bulgot. Jakby tego było mało, Włosi podciągnęli się warsztatowo, więc od strony technicznej również niekiepsko wywijają. Ogólny poziom intensywności muzyki jest zatem zajebiście wyśrubowany i momentami aż trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób można by to jeszcze podkręcić nie zatracając resztek czytelności. Vomit The Soul nie przewidzieli żadnej taryfy ulgowej dla mniej wyrobionych słuchaczy, którzy potrzebują czasu, żeby się oswoić z takim hałasem. Cold to jedna z tych płyt, których brutalność w pewnym momencie przytłacza i fizycznie męczy.

To, że Vomit The Soul po przerwie zaproponowali trochę bardziej zaawansowaną muzykę, nie oznacza, że nagle naszło ich na unowocześnienie stylu i wciskanie sweepów w co drugi riff. Nic z tych rzeczy, Włosi trzymają się dotychczasowej, sprawdzonej formuły i korzystają z tego, czego nauczyli się przez lata, a skoro potrafią więcej, to i grają więcej, w dodatku z pewną dbałością o różnorodność materiału. Szczególnie miłym urozmaiceniem są nawiązania do klasyki brutalnego death metalu w typie pierwszych płyt Cryptopsy, które zespół sprawnie powplatał w ten nowojorsko-kalifornijski łomot.

Do realizacji Cold w zasadzie nie mogę się przyczepić – krążek brzmi tak, jak tego oczekuję od rozsądnie wyprodukowanego brutalnego death metalu. Wprawdzie wydaje mi się, że brzmienie „Apostles Of Inexpression” było nieco tłustsze, ale też nie jestem przekonany, czy tamten sound również sprawdziłby się przy muzyce mocniej naszpikowanej zmianami tempa. Jedno przesłuchanie Cold w zupełności wystarczyło, żeby mój brak wiary w Vomit The Soul całkowicie wyparował. Teraz zżera mnie ciekawość, co też wysmażą z drugim gitarniakiem i Davide Billia, który ostatnio zastąpił oryginalnego perkusistę.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vomitthesoulbrutal

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

6 listopada 2022

Crescent – The Order Of Amenti [2018]

Crescent - The Order Of Amenti recenzja reviewWiecie za co najbardziej lubię Nile? Że zainspirowali prawdziwych Egipcjan do grania Metalu. Crescent pochodzi aż z samego Kairu, ale obecnie działa w Niemczech, z dość oczywistych przyczyn – granie Metalu w arabskim świecie może skończyć się źle (dość wspomnieć przypadki irańskich zespołów Arsames i Confess, które zostały skazane przez tamtejsze sądy na karę śmierci, przez co musiały uciekać z kraju prawdopodobnie na zawsze). Dlatego tym bardziej doceniam to, że nasz ulubiony gatunek znalazł swoich wyznawców również w tak odległych rejonach, mimo niebezpieczeństw, jakie im towarzyszą.

Crescent jest też bardzo starą ekipą. Pierwsze demo wydali już w 1999 r. i początkowo woleli grać bardziej Black Metal. Na szczęście, z tematu na temat coraz bardziej odchodzili od niego na rzecz naszego ukochanego Death Metalu. The Order of Amenti to druga pełna płyta, ale jednocześnie jest to pierwszy album dla poważnej wytwórni (niezastąpione Listenable Records) i jak najbardziej używają swojego pochodzenia jako imidżu, prezentując egipską kulturę w mainstreamowy sposób.

Sama okładka nawiązuje do słynnego wierzenia, gdzie wg starożytnych Egipcjan, po śmierci Anubis miał za zadanie ocenić nasze życie, kładąc nasze serce na jednej szali, a tzw. „pióro prawdy” na drugiej. Jeśli serce było cięższe od pióra, kończyło jako pokarm dla Ammuta/Ammita (bóg z ryjem krokodyla), a dusza takiej osoby przestawała istnieć. Jeśli było lżejsze, delikwent taki był godzien życia wiecznego w raju. Tytuł płyty nawiązuje z kolei do świata umarłych, zwanego również jako Duat, będącego bezpośrednim protoplastą mitycznej krainy Hades. Ale to tak mówię wam w bardzo dużym skrócie i uproszczeniu.

Crescent nie stara się być jakoś specjalnie orientalny muzycznie i egipskie klimaty są bardziej ozdobą, niż integralną częścią muzyki, co może trochę rozczarować, jeśli chce się usłyszeć jakiś ludowy instrument, lub motyw. Owszem, jest trochę ezoterycznego przepychu przywodzącego na myśl bardziej symfoniczne grupy, w „Obscuring the Light” przewija się etniczna perkusja i nie brakuje chórków w tle robiących inwokacje, ale głównym mięchem i strawą jest mroczny Death Metal utrzymany w średnich tempach. Riffowo jest podobnie do Nile, a co za tym idzie, słychać również i wpływy Morbid Angel. Zaskakiwać może też długość utworów, bo średnio tracki trwają powyżej 6-8 minut, z dosłownie jednym wyjątkiem, instrumentalnym, 4-minutowym „The Twelfth Gate”.

Całościowo można zarzucić zbytnią zachowawczość i zbyt ciasne trzymanie się głównego motywu, bez odrobiny szaleństwa. To sprawia, że album ten, bardzo zresztą przystępny w odsłuchu, jest troszkę przewidywalny i zbyt szybko wam spowszednieje, gdyż przyswojenie sobie zawartości krążka przyjdzie wam z niesłychaną łatwością. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak warto choćby i z ciekawości się zapoznać z zawartością.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Crescentband
Udostępnij:

3 listopada 2022

Deeds Of Flesh – Nucleus [2020]

Deeds Of Flesh - Nucleus recenzja reviewPrzy opisie/ocenie Nucleus trzeba mieć się na baczności, żeby przykre okoliczności powstania tego materiału (śmierć Erika Lindmarka – gitarzysty i współzałożyciela Deeds Of Flesh) nie przesłoniły/wypaczyły jego rzeczywistej wartości, a z tego, co widzę – sporo osób ma z tym problem. A tak się składa, że przy trzeźwym podejściu, sprowadzonym tylko do muzyki, Nucleus nie jest arcydziełem i w żaden sposób nie deklasuje poprzednich płyt zespołu, ba – pod pewnymi względami nawet jest od nich słabszy.

Wiadomo, że dla Deeds Of Flesh nigdy szczytem ambicji nie było nagrywanie w kółko tej samej płyty i mimo bardzo hermetycznego stylu ich kolejne materiały w mniejszym lub większym (ale głównie mniejszym) stopniu jakoś tam różniły się od siebie. Ta tendencja została podtrzymana na Nucleus, który choć ma wiele punktów wspólnych z „Portals To Canaan”, nie jest wierną kopią tamtego albumu. Niestety, mnie akurat tak podana inność niespecjalnie przekonuje. Przez lata kojarzyłem Deeds Of Flesh z tym, z czym sami chcieli być kojarzeni – czystym w formie technicznym i brutalnym death metalem, natomiast na Nucleus pojawiło się sporo naleciałości kapel (m.in. Arkaik, Continuum, Decrepit Birth, Eschaton), które z tego wzorca uczyniły punkt wyjścia do dalszych poszukiwań. W rezultacie muzykę „wzbogacono” o garść progresywnych rozwiązań oraz elektroniczne/symfoniczne przeszkadzajki, innymi słowy: zmiękczacze osłabiające siłę wyrazu.

Muzyka Deeds Of Flesh straciła na pierdolnięciu również przez brzmienie. Po czterech płytach zarejestrowanych w Avalon Digital Recording Studios, materiał na Nucleus powstał w domowych warunkach. Każdy z członków zespołu nagrywał ścieżki na własną rękę, a później całość do kupy skleił Zack Ohren, który najwyraźniej równał w dół, do najsłabszego elementu (perkusja?), bo produkcja albumu jest przeciętna i strasznie od niej wali obróbką cyfrową. Wydaje się, że każdy z instrumentów pracuje tu w bardzo wąskim, mocno okrojonym paśmie i w ogóle nie nakłada się na pozostałe, stąd odczucie dużej kompresji i małej spójności.

No właśnie, spójność… Tu także jest problem. W większości utworów pojawiają się mniej lub bardziej znani wokaliści, którzy swoim udziałem oddają hołd Erikowi. Rozumiem ogólny zamysł, ale nie rozumiem wykonania. Gdyby chodziło o jeden-dwa kawałki i kilka wersów dla każdego z gości, to byłoby OK. Tymczasem takich numerów jest aż sześć, przez co — zwłaszcza, gdy do głosu dochodzą rozpoznawalne persony — krążek brzmi bardziej jak składak coverów Deeds Of Flesh, niż oryginalny materiał.

Słuchając Nucleus nie mogę pozbyć się wrażenia, że muzykom Deeds Of Flesh nie tyle chodziło o dopracowanie tego, co pozostawił po sobie Lindmark i wydanie kapitalnej (a przy okazji pożegnalnej) płyty, co raczej o doprowadzenie tego projektu do końca. Tak po prostu, żeby zamknąć temat i oddać hołd przyjacielowi.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: deedsoffleshmetal.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

31 października 2022

Belphegor – The Devils [2022]

Belphegor - The Devils recenzja reviewPrzy okazji nowego długograja Belphegor odświeżyłem sobie coś od nich starszego, aby sobie zrobić małe porównanie między kiedyś a dziś. Nie tyle dlatego, aby szukać jakiś zmian w ich Blackened Deathowym stylu (a może Deathened Black Metalowym?), ale sobie poprzypominać stare dobre czasy i zestawić je z obecnymi. Trochę jakbym niepotrzebnie założył, że się rozczaruję.

I tak słuchając sobie płyty, naszła mnie więc taka oto osobliwa, oryginalna refleksja. Różnica między Belphegorem z np. „Goatreich” a The Devils jest taka, jak wtedy, gdy będąc młodym, zapierdalałem sobie szybko kraulem na basenie, a teraz, kiedy już jestem trochę starszy, pływam sobie krytą żabką – wolniej, ale jednocześnie majestatyczniej i z nieco większym rozmachem. I bardziej długodystansowo.

Całościowo jest zdecydowanie wolniej, z dużą przestrzenią i bardziej melodyjnie (nie mylić ze szkołą gotenburską). Owszem, album zaczyna się z przytupem, ale przez używanie Blackowych riffów, mimo blastującej perkusji, nie brzmi to zbyt szybko. Następne numery są już Morbidowo walcowate i w połączeniu ze smutnymi, refleksyjnymi gitarami mamy naprzemiennie pełzający groove, lub nostalgiczne, tęskne granie.

Przez ten zabieg cała płyta brzmi niemalże jak jedna, wielka epicka opowieść, która przechodzi z jednego rozdziału w kolejny, bez większych zmian w nastroju. „Virtus Asinaria – Prayer” zdaje się być kulminacją konceptu, po którym ostatnie trzy numery trochę sobie tak lecą bardziej w tle i napięcie nieco schodzi.

Dominują wokale skrzeczące, są też pseudo-klerykalne chórki dodające diabelskiego klimatu oraz nawet damskie partie, jak np. w kończącym płytę „Creature of Fire”. Tekstowo mamy mieszanie niemieckiego z angielskim, czyli w sumie standard u Belphegora.

The Devils wstydu nie przynosi i klapą nie jest, ale też pewnie za długo nie posiedzi u was w odtwarzaczu czy może bardziej w waszych ajfonach. Ot, przyzwoity i bez fanfar i choć materiał jest trochę przymulony, to potrafi się w paru miejscach wznieść na piękne wyżyny.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/belphegor

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

28 października 2022

Pyrexia – Gravitas Maximus [2021]

Pyrexia - Gravitas Maximus recenzja reviewLubię Pyrexia, a przynajmniej staram się lubić, choć sam zespół wcale mi tego nie ułatwia. Wiele można o Amerykanach napisać, ale na pewno nie to, że potrafią utrzymać równą formę i każdy ich album wgniata w podłoże. Sympatia sympatią, ale są pewne granice i dlatego do przesłuchania Gravitas Maximus zabierałem się z ociąganiem, umiarkowaną ciekawością i bez wielkich oczekiwań. Dobrze na tym wyszedłem, bo to ich najbardziej przekonujący materiał od czasu „Age Of The Wicked”.

Płyta jest krótka, bardzo krótka, jednak w przypadku Pyrexia zakładanie z góry, że dzięki temu będzie ostro jebać czachę, jest z nadużyciem i przejawem naiwności. Wszak bardzo podobne objętościowo „Unholy Requiem” i „System Of The Animal” nawet nie tyle nie szarpały jelit, co potrafiły usypiać (zwłaszcza ta pierwsza). Z Gravitas Maximus sprawa wygląda na szczęście zdecydowanie inaczej – album ma w sobie więcej życia, bardziej nośnych aranżacji, jest urozmaicony pod względem dynamiki (czyżby zasługa nowego perkmana?), a przede wszystkim – nie nudzi i nie zamula.

Muzycy Pyrexia prawie nie dają słuchaczowi chwili na wytchnienie, a jeśli już trochę zwalniają obroty, to tylko po to, żeby po chwili uderzyć z jeszcze większą mocą albo rozkręcić jakiś konkretny groove. Tu jakiś blaścik, tam rytmy charakterystyczne dla późnego Broken Hope, a gdzie indziej mielonka w najniższych rejestrach. Nie ma w tych zabiegach wielkiej filozofii, ale już tyle wystarcza, żeby płyta nie stała się płaska i jednowymiarowa. Ponadto Gravitas Maximus może się pochwalić całkiem niezłym poziomem chwytliwości (szczególnie wybija się „The Day the Earth Shook (Survival Of The Fittest)” – trafiła się w nim nawet szczątkowa melodia), co w brutalnym death metalu nie jest znowu takie oczywiste. Innymi słowy mamy do czynienia z materiałem pod każdym względem ciekawszym od poprzedniego.

Pozytywne wrażenie dopełnia dobra produkcja albumu, która w naturalny sposób podkreśla brutalność muzyki. Każdy instrument jest doskonale słyszalny (w tym także bas), a całość brzmi ciężko i zajebiście gęsto, choć nie smoliście.

Gravitas Maximus to osiem utworów, za które udanie skupiają uwagę, i za którymi chętnie się podąża. Płyta mile zaskakuje, ale i rodzi pytania, czy następnym razem Pyrexia poradzi sobie równie dobrze. Ja trzymam za nich kciuki!


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PYREXIADEATHMETAL



Udostępnij:

25 października 2022

Goatwhore – A Haunting Curse [2006]

Goatwhore - A Haunting Curse recenzja reviewMuszę się wam do czegoś przyznać. Za każdym razem jak widzę tag „Black/Death/Thrash” to zbiera mi się na odruchy wymiotne. Większość tego typu rzeczy ma wodnistą produkcję i zapierdala jak motorek, ale kompletnie bez sensu. To i też niekoniecznie jarała mnie początkowo perspektywa sprawdzenia Goatwhore. Ale wszystko do czasu…

Dużą zaletą grupy jest ich pochodzenie, mianowicie Luizjana. Stan ten słynie ze Sludge/Doomcore typu Crowbar, który przejawia się przede wszystkim w brzmieniu i metodyce grania (w sumie, nie bardzo miałaby jak przejawiać się w czym innym, ale to już abstra-huje). Z tegoż też powodu, Goatwhore potrafi zaprezentować gitary niezwykle kusząco takiemu narzekaczowi jak ja.

A Haunting Curse jest co prawda trzecim albumem grupy, ale jednocześnie jest to debiut w niezwykle mainstreamowej wytwórni, jaką jest Metal Blade Records, i co to za debiut! Cięte, punkowo zadziorne riffy i pełen bauns. Pierwszy, otwierający track może jeszcze nie przekazuje wiadomości prawidłowo, ale następne trzy już jak najbardziej tak. I też owe kompozycje o bardzo długich tytułach wam polecam, jeśli chcecie się zapoznać tylko i wyłącznie pobieżnie.

Goatwhore ma też talent do tego, aby używać Groove na zasadzie przynęty, a nie sensu istnienia. Gdyby rozkładać ich styl na czynniki pierwsze, to po kolei mamy tak – Sludge (produkcja), Black (trochę wokal, trochę tematyka i szorstkość), Death (riffy, struktura i szybkość), Thrash (nie uciekanie w przesadny ekstremizm, trzymanie się rytmu zwarto i gotowo, bez potknięć).

Płyta niekoniecznie daje radę przez 10 utworów (plus jeden niepotrzebny instrumental, brzmiący bardziej jak intro, ale dany przed samym końcem) i zespół stara się próbować różnych temp, bo poza szybką jazdą, są też wolniejsze numery do tańca i przytulania partnerek życiowych, a nawet jest też coś do zaśpiewania po pijaku.

Innymi słowy, wbrew moim początkowym uprzedzeniom, nie jest to przereklamowana grupa jak mi się wydawało, a jak najbardziej zasługujący na uwagę energiczny wygar. Niezależnie od czyichś upodobań, większość fanów ciężkich brzmień będzie w stanie znaleźć coś dla siebie, co będzie się podobać.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thegoat666

inne płyty tego wykonawcy:





Udostępnij:

22 października 2022

Gorerotted – Mutilated In Minutes [2000]

Gorerotted - Mutilated In Minutes recenzja reviewKońcówka lat 90. XX wieku to na Wyspach Brytyjskich okres wymierania ekstremalnych odmian muzyki. Klasycy pokroju Napalm Death, Bolt Thrower czy Benediction wyraźnie obniżali loty albo działali na mniejszą niż przed laty skalę, zaś młodych po prostu nie było. Jakimś światełkiem w tunelu miała być działalność Akercocke, Infestation i opisywanego właśnie Gorerotted. Miała, bo tylko ci pierwsi przebili się na dłużej do świadomości słuchaczy. Pozostali niestety albo szybko zwinęli żagle, albo popadli w zapomnienie – sama wartościowa muzyka nie wystarczyła.

Mutilated In Minutes to płyta, która mogła tchnąć nieco świeżości w angielską scenę, a przynajmniej trochę rozruszać, choć tak naprawdę sama niczego nowego nie przynosiła; chodziło o podejście do grania. Gorerotted zasuwali łatwy w odbiorze grindujący death metal pod „dwójkę” Carcass doprawiony klasyczną mielonką spod znaku pierwszych płyt Cannibal Corpse oraz punkowym feelingiem, chociaż sami o sobie mówili, że to „street metal”. Niezależnie jednak od etykietek, chodzi o muzykę podaną może i dość profesjonalnie (co się tyczy zarówno wykonania, jak i brzmienia), ale na luzie, bez napinki czy chęci zmieniania świata. To wprost niepojęte, że nawet nie chce im się walczyć o chwałę Szatana i zagładę chrześcijaństwa.

Materiał Gorerotted powinien stanowić niezły kąsek dla fanów Exhumed, Haemorrhage czy Impaled, mimo iż w sensie ogólnym jest od nich mniej ekstremalny i jednorodny. Mutilated In Minutes to zasady szybkie i proste granie, co jednak nie oznacza, że czasem zespół nie pozwala sobie na jakiś zakręcony czy bardziej techniczny riff, co najlepiej słychać w „Gagged, Shagged, Bodybagged”. Anglicy wbrew pozorom nie klepią przez 9 kawałków na jedno kopyto – starają się unikać monotonii, wprowadzają gdzieniegdzie zwolnienia albo odrobinę melodii – niby niewiele, ale to się sprawdza. W ten sposób 26-minutowa płyta przelatuje raz-dwa.

Największym, w dodatku trochę naciąganym problemem debiutu Gorerotted jest oczywiście otoczka – komiksowa zabawna/żenująca oprawa graficzna oraz głupawe tytuły i teksty utworów. Tyle wystarczyło, żeby odstraszyć potencjalnych słuchaczy, choć to, co widać na Mutilated In Minutes wcale znacząco nie odbiega od grafik wykorzystywanych przez inne kapele. Nieważne, że za tym kryje się cacana muzyka. Jeśli jednak to was razi, sięgnijcie po reedycję – koncept w zasadzie jest ten sam, ale podany w kolorze stracił na szczegółowości.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gorerottedofficial
Udostępnij:

19 października 2022

Mortification – Scrolls Of The Megilloth [1992]

Mortification - Scrolls Of The Megilloth recenzja reviewMożecie się ze mnie śmiać, ale kiedy pierwszy raz zobaczyłem klip do „Raise the Chalice”, to autentycznie myślałem, że jest to jakaś przerażająca okultystyczna msza, naśmiewająca się z symboliki chrześcijańskiej. To i też tym bardziej wybałuszyłem gały, kiedy się dowiedziałem, że to było jak najbardziej na serio i że wydźwięk miał być docelowo pro-Jezusowy. No cóż… może przejdźmy dalej…

Ta wciąż funkcjonująca australijska formacja, która wyraźnie zaznaczyła swój kontynent na Metalowej mapie i miała ogromny wpływ na rozwój lokalnej sceny, z oczywistych (religijnych) względów jest opluwana przez resztę świata Metalowego, ale ja, jako osoba niespełna rozumu i otwarta na próbowanie wszelakich filozofii prezentowanych w naszym ulubionym gatunku (również i tych skrajnych i przeciwnych sobie), muszę uczciwie przyznać, że jest to chyba jedna z najbardziej siekanych płyt, jakie słyszałem w życiu.

Gitary są nastrojone tak nisko, a riffy grane tak gęsto i klaustrofobicznie, że się można zastanawiać, czy nie jest to jednak jakiś ukryty pastisz. Dość wspomnieć, że ku zaskoczeniu nikogo, chrześcijańska brać się odwróciła od grupy i ich łagodnie mówiąc, wyklęła (co pewnie miało wpływ na łagodniejsze style kolejnych albumów).

Zapomnijcie o melodii, zapomnijcie o klarowności, zapomnijcie o logicznej progresji, czy jakiś normalnych strukturach. Nawet jak na Death Metal, jest to album tak mroczny i nieprzystępny, że sam Deicide (na którym słychać, że się wzorowali) by się serdecznie uśmiechnął. Mogę się domyślać, że grupa wychodziła z założenia, że jak będą brzmieć „straszniej” od reszty sceny, to będzie im łatwiej dotrzeć do tzw. „trudnej młodzieży”. Dość wspomnieć, że perkusista Jason Sherlock był odpowiedzialny za pierwszy na świecie projekt Unblack Metalowy, mianowicie Horde (jeśli nie wiecie o co chodzi, to sobie sprawdźcie na Metal-Archives), a który wywołał swego czasu niemałą burzę.

Hitów nie brakuje – „Terminate Damnation”, „Eternal Lamentation” i tytułowy, „Scrolls of the Megilloth” to rzadki okaz perfekcyjnego combosa, zwłaszcza, że jeszcze wam o tym nie powiedziałem, ale bas jest bardzo wysunięty do przodu i słyszalny na równi z gitarą, co dodaje dodatkowego brudu. Za najbardziej masakryczny uważam „Necromanicide” – krwawa sieka, bez większej przestrzeni na oddech. Całość wieńczy długi i epicki „Ancient Prophecy” i gdy dochodzi się do końca, to aż człowiek ociera pot z czoła. Słabych utworów nie odnotowałem w każdym razie.

Jeśli jesteście w stanie przeboleć treść i przesłanie płyty, to usłyszycie coś, co równie dobrze mogło paradoksalnie wyjść z samego dna piekieł. I w sumie nie wiem czemu się tak dziwię, bo krucjaty, inkwizycje i prześladowania powinny nam przypominać, że jeśli chodzi o okrucieństwo, mrok, czczenie cierpienia i umartwianie się, to chrześcijanie nie mają w tym sobie równych. Wybaczcie mi moją złośliwość.

Jak było wspomniane wcześniej, Mortification nigdy nie chcieli powtórzyć tego klimatu i może sami się też przestraszyli tego, co stworzyli, bo ich następne płyty mają więcej „jasności”, melodii i groove, nie mówiąc już o tym, że są o niebo (pun intended) milsze.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mortification777

Udostępnij:

16 października 2022

Krisiun – Mortem Solis [2022]

Krisiun - Mortem Solis recenzja reviewBrazylijskie trio od ponad trzech dekad sieje deathmetalową pożogę, więc z pewnością należą im się słowa uznania za determinację, wierność obranej stylistyce oraz coraz wyższy poziom muzyczny. Wiadomo, Krisiun nie każdemu i nie w każdej swojej odsłonie musi pasować, ale uczciwie trzeba im oddać, że nigdy nie zeszli poniżej pewnego — dodam, że dla wielu nieosiągalnego — poziomu i nie nagrali ewidentnego gniota. Mimo to po chłodno przyjętych eksperymentach z rozbudowanymi formami, Brazylejros stopniowo wracają do optymalnej formuły.

„Scourge Of The Enthroned” był całkiem niezłym dowodem na to, że jeszcze im się chce i potrafią przyłoić prawie jak za dawnych lat, natomiast Mortem Solis to już tylko bezpośrednie i logiczne rozwinięcie, kontynuacja tamtej płyty. Zatem jeśli ktoś naiwnie oczekiwał, że po czteroletniej przerwie Krisiun dokonają jakichś drastycznych zmian, zapewne będzie zawiedziony. Zespół wykorzystał ten czas bardziej na dopracowanie utworów i dopieszczanie wszystkich detali, niż rewolucję i wymyślanie siebie na nowo. Ja już pogodziłem się z takim podejściem, jak również z tym, że Brazylijczycy nie przeskoczą swoich największych dokonań, więc po prostu na spokojnie słucham tego, co mają aktualnie do zaoferowania. I tu małe zaskoczenie, bo ich nowy materiał wchodzi mi nawet trochę lepiej od poprzedniego. Różnic między tymi płytami nie ma zbyt wielu, ale już samo to, że częściej pojawiają się odniesienia do „Works Of Carnage”, to dla mnie powód do radości.

Na Mortem Solis tempa przeważającej części kawałków są więcej niż przyzwoite, nie brakuje w nich gęstych i ostro pojebanych riffów (nie do pomylenia z żadną inną kapelą) czy maniakalnych solówek (równie rozpoznawalnych), a i wokalowi Alexa nie można niczego zarzucić. Wygar jak się patrzy, w dodatku wzorowo zagrany, ale… czasy, kiedy Krisiun byli synonimem ekstremy w death metalu, dawno minęły, a Mortem Solis wcale ich nie przywołuje. Teraz ta muzyka, pomimo swoich niezaprzeczalnych zalet, może wydawać się z lekka przestarzała, wręcz oldskulowa i dla dziadersów, choć zespół wcale nie stara się być „retro”.

Chociaż od poprzedniej płyty zespół zmienił studio i producenta, to brzmienie Mortem Solis charakterem nie odbiega znacząco od tego z „Scourge Of The Enthroned”. Dźwięk jest czysty, w pełni selektywny (co słychać najwyraźniej na przykładzie basu) i ostry jak żyleta, ale niestety nie wali po ryju jak powinien. Na pewno jest lepiej, niż to sugerowała osoba Marka Lewisa (chłop lubi pogrzebać gary w mixie), ja jednak mam znacznie większe wymagania. Gdyby tylko Krisiun wpuścili do muzyki odrobinę brudu i szorstkości, to album zyskałby na bezpośrednim pierdolnięciu, a fani byliby im za to wdzięczni.

Zaletą i przekleństwem Krisiun jest to, że grają po swojemu, w swojej lidze i na swoich warunkach. Dzięki temu są stosunkowo oryginalni, ale równocześnie łatwo im wpaść w pułapkę wtórności i klepania wciąż takich samych płyt. Mimo iż Mortem Solis słucha mi się bardzo przyjemnie, to nie obraziłbym się, gdyby następnym razem nieco odświeżyli styl i zaproponowali inny pomysł na brzmienie.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij: