1 maja 2016

Fleshless – Hate Is Born [2008]

Fleshless - Hate Is Born recenzja okładka review coverMam co najwyżej średnie rozeznanie w dokonaniach Fleshless, ale liznąłem ich już na tyle, żebym mógł bez wahania napisać, że z ich obfitej dyskografii (a raczej tego, co już zasłyszałem) to właśnie Hate Is Born trafia do mnie najbardziej, chociaż może akurat dla Czechów nie jest jakoś wyjątkowo reprezentatywnym materiałem. Opisywana płyta to dziesięć (plus intro) niezbyt spójnych wewnętrznie kawałków, w których pomysły na zestawienie z sobą poszczególnych elementów ocierają się nieraz o absurd, a rozmaite rozwiązania kompozycyjne w swej skrajności zwyczajnie nie trzymają się kupy. Paradoksalnie, jako całość Hate Is Born, te numery spisują się naprawdę nieźle i — jak mi się zdaje — mają niemały potencjał koncertowy, bo trochę kopią, a chwytliwości im nie brakuje. Na monotonię w każdym razie nie można narzekać. Na brzmienie i wykonanie też nie, bo w tych punktach kolesie amatorki nie odstawiają. Znaki zapytania pojawiają się dopiero na poziomie ambicji zespołu oraz idei stojącej za muzyką. Fleshless próbują na Hate Is Born dokonać niemożliwego, czyli sprawnie połączyć błyskotliwą technikę Dying Fetus z prostą łupanką w typie Six Feet Under, a brutalność Cryptopsy ze szwedzkimi melodyjkami jak z najgorszej płyty Hypocrisy. Karkołomność tych starań (dodajmy, że nieporadnych) bywa zabawna, może nawet i pocieszna, ale nie na tyle, by wkurwiać. Muzycy porwali się na coś, co ich ewidentnie przerosło, ale mimo wszystko w jakiś dziwny sposób wzbudzają sympatię u słuchacza – cuś jak Krecik. Ja wiem, że brutalni deathmetalowcy powinni wywoływać nieco inne odczucia, ale co poradzić. Przynajmniej nie są tak żenujący, jak religijni emo-blackowcy, których u nas nie brakuje. No i opanowali instrumenty na całkiem przyzwoitym poziomie.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Fleshless-Official/320589007961874
Udostępnij:

24 kwietnia 2016

Dehuman – Graveyard Of Eden [2015]

Dehuman - Graveyard Of Eden recenzja okładka review coverTo lubię. Młodzieńcy z belgijskiego Dehuman nie dość, że dokonali dużego postępu względem debiutanckiego „"Black Throne Of All Creation”, to jeszcze rozwinęli się w kierunku, który mnie osobiście bardzo rajcuje. Chłopaki zaliczyli przy tym podobny przeskok jakościowy co zbliżony stażem szwajcarski Defaced – z zespołu niby solidnego, acz nieskładnego i raczej przeciętnego na pierwszej płycie awansowali na porządnego dopierdalatora na krążku numer dwa. Przepis na sukces, artystyczny, w obu przypadkach wyglądał tak samo: skonkretyzować styl, pozbyć się zapchajdziur i uwypuklić główne atuty. Dehuman postawili na konkretne riffy, bardzo zwartą perkusję i wspaniały klasyczny wokal. Nie bez znaczenia jest czystość gatunkowa Graveyard Of Eden – tradycyjny death metal w amerykańsko-europejskim stylu, bez zbędnych dupereli i ciśnienia na awangardę. O ile na debiucie było dużo przeróżnych wpływów i zapożyczeń (nie zawsze spójnych), tak na Graveyard Of Eden mamy już do czynienia z udaną syntezą Pestilence („Consuming Impulse”), Asphyx („Last One On Earth”), Gorguts („The Erosion Of Sanity”) i Malevolent Creation (obojętnie z jakiej płyty, byle tylko z Culrossem za garami), której słucha się po prostu wybornie. Proporcje szybkiego dopierdalania (Laye Louhenapessy lubi i potrafi poblastować), zwolnień, chwytliwych melodii i technicznych zagrywek są niemal idealnie wyliczone, dzięki czemu album może pochwalić się rzadko dziś spotykaną dynamiką. Dorzućcie do tego pięknie wymiotny wokal w typie van Drunen/Lemay, wpadające w ucho refreny (najlepsze są w „Sepulcher Of Malevolence” i „Obedience To Pestilence”) oraz niby surową, choć bardzo czytelną produkcję, a w rezultacie otrzymacie krążek, który po prostu musi się spodobać wielbicielom klasycznego death metalu. Jeśli mi nie wierzycie, sprawdźcie tylko „Invocation Of Sublime Death”, „Temple Of Lust And Fire”, wspomniany już „Sepulcher Of Malevolence” czy klimatyczny „Goddess Of Sins”, którym Dehuman kończą płytę. Taaak, to jest zespół z niezłym potencjałem; tylko co z tego, skoro Kaotoxin ma kretyńską politykę wydawniczą i bawi się w jakieś śmiesznie limitowane nakłady. Gdyby nie ta kłoda pod nogami muzyków, o Dehuman pisano by równie często, co o Skeletal Remains, niczego oczywiście nie ujmując Amerykanom.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dehumanDM
Udostępnij:

18 kwietnia 2016

Rotting Christ – Rituals [2016]

Rotting Christ - Rituals recenzja reviewRotting Christ nagrał dwunastą płytę. Dość fajną płytę. Taką nawet do posłuchania od czasu do czasu. Gości jest dużo. Melodie znajome. Wkładka wali oldskulem na kilometr. Kiedy przychodzi mi pomyśleć o Rituals, jestem w stanie wykrzesać z siebie aż tyle entuzjazmu, co w powyższych zdaniach… Weterani greckiego black metalu najzwyczajniej w świecie wymieszali na tym materiale dobrze wszystkim znane patenty z dwóch poprzednich krążków (niestety z naciskiem na „Aealo”) i doprawili je na chybił trafił reminiscencjami „Theogonia”, co w rezultacie dało album bezpieczny, swojski, typowy i w dużym stopniu przewidywalny – muzycznie całkiem fajny, ale paradoksalnie nie sprawiający wielkiej radości. Na potrzeby Rituals delikatnie zmodyfikowano część starych (czytać: sprzed sześciu lat) motywów, inne zaś żywcem przeniesiono ze wspomnianych płyt; prawdziwych nowości natomiast nie odnotowałem, stąd też w żadnym elemencie nie mogę Rottingów pochwalić za wizjonerstwo. Panowie Sakis i Themis (wraz z hordą znajomków) w większości utworów kręcą się głównie wokół tajemniczych etniczno-rytualnych pomysłów wypracowanych na „Aealo”, pogłębiając je gęstszym klimatem i coraz to liczniejszymi transowymi partiami. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że krążek z 2010 roku jest dla mnie jednym ze słabszych w ich dorobku, więc było nie było powrót do takich wątków za bardzo mnie nie kręci. Rituals na szczęście nie powiela wszystkich błędów „protoplasty” (nie ma choćby tego wkurwiającego babskiego wycia!), toteż słucha się go spokojnie i bez zgrzytów, a przez kilka pierwszych kawałków nawet z zainteresowaniem. Niestety, zbyt częste mantrowanie (chociażby w „Apage Satana” czy „Devadevam”) i ogólna zamierzona monotonia skutkują opadaniem powiek i znudzeniem – muzyka zaczyna wypełniać tło, a do świadomości trafia z niej niewiele konkretów. Na nic dobre brzmienie, gościnny udział kilku znanych osobistości (m.in. Vorph, Nick Holmes, Magus) i diabelskie inkantacje z całego świata – ochota na kolejne odpalenie ulatuje zanim płyta się skończy. Mimo wszystko oceniam Rituals wysoko (Żeby była jasność: zbyt wysoko – max to 7,25 punktu, ale ćwiartek nie uznajemy.), bo to kawał solidnej roboty (albo tylko mój sentyment…) i nic nie poradzę, że w stylu, który do mnie w pełni nie trafia.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

13 kwietnia 2016

Vomit The Soul – Portraits Of Inhuman Abominations [2005]

Vomit The Soul - Portraits Of Inhuman Abominations recenzja reviewKiedy zespół zapożycza sobie nazwę z kawałka Cannibal Corpse, to nie należy się spodziewać, że zależy mu na ululaniu słuchacza swą radosną twórczością. No i cóż, Vomit The Soul specjalnie (a w zasadzie w ogóle) się nie pierdolą w subtelności, grzejąc pozbawiony ozdobników (nie licząc dwuminutowego outra), zupełnie nieoryginalny brutal death metalowy łomot, w którym wszechobecne są wpływy Disgorge, Defeated Sanity i Devourment. Miazga w tym stylu stanowi pewnie jakieś 90% "Portraits Of Inhuman Abominations", ale Włosi nie ograniczają się tylko do takiego dopierdalania, bo na krążku trafiają się również fragmenty nieco bardziej ambitne i zakręcone, kiedy do głosu dochodzą fascynacje starszymi albumami Deeds Of Flesh i Dying Fetus. Takie techniczne urozmaicenia oraz śladowe ilości melodii w paru (paru!) riffach nie mają najmniejszego wpływu na poziom brutalności, za to sprawiają, że płyta zyskuje na dynamice i nie nudzi już po dwóch utworach. Nie zmienia to faktu, że na "Portraits Of Inhuman Abominations" mamy jednak do czynienia z muzyką dość jednorodną, hermetyczną, o jasno sprecyzowanym targecie. Mimo iż jest to materiał stricte podziemny, mile zaskakuje brzmienie i produkcja albumu – masywna, soczysta, niezaprzeczalnie ciężka i z fajnie uchwyconym basem. W ten sposób otrzymujemy pełnowartościowy produkt, którym można się (i sąsiadów) bez żenady katować w niedzielne popołudnie.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vomitthesoulbrutal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 kwietnia 2016

Obscura – Akróasis [2016]

Obscura - Akróasis recenzja okładka review coverNie płakałem po papieżu. Nie czekałem także na najnowszą Obscurę; dowiedziałem się o niej w sumie przez przypadek, najprawdopodobniej sprawdzając jakieś informacje o Alkaloid. Sami przyznacie, że nie wystawia to najlepszej noty zespołowi, a już na pewno nie od osoby, która jeden z jego poprzednich albumów uznała za objawienie roku. W sumie nie ma się czemu dziwić, bo „Omnivium” był raczej rozczarowujący. Muszę się tutaj zgodzić z demo, że przekombinowali i na siłę chcieli wszystkim zrobić dobrze. Nie zgodzę się wszakoż z diagnozą, że kompozytorsko „Omnivium” stoi na równi z „Cosmogenesis”. Oczywistym jest, że wiele elementów znajduje się na obydwu nagraniach, ale rafinacja tego wcześniejszego, czy też rozwodnienie późniejszego (jak kto woli) naprawdę mocno daje o sobie znać. I właśnie to rozwodnienie i stępienie materiału sprawiało, że „Omnivium” przesłuchałem może kilkanaście razy, a ostatni był pewnie ze dwa lata temu. Wciąż mając gorzki posmak w ustach, rozumiecie już chyba dlaczego omal nie odpuściłem sobie Akróasis. I pewnie srogo bym tego żałował, bo Akróasis zrobił to, co chciał i powinien był zrobić Kummerer z „Omnivium”, ale mu nie wyszło – wzniósł Obscurę na kolejny poziom. Brzmi to trochę tandetnie, niemal żenująco, ale taka jest prawda. Akróasis udowadnia wszystkim niedowiarkom, że zespół wciąż ma pomysł na siebie, a co ważniejsze, że muzycznie nie zatrzymał się w miejscu. Wyeliminowano (niemal, ale o tym poniżej) wszystkie bolączki poprzedniego krążka, a to, co pozostało sprawdzono jeszcze raz pod kątem wyrazistości, przebojowości i lekkostrawności. Jak na swoją kategorię wagową Akróasis brzmi niemal za lekko, za łatwo, ale to kwestia i zasługa znakomitych kompozycji, a nie kroku wstecz w muzykopisarstwie. Przyswajalność płyty jest na poziomie genialnego „Cosmogenesis” przy znaczne bardziej zaawansowanych strukturach i bogatszej ornamentacji. Udało się przy tym uniknąć pułapki, w którą wg demo wpadł ostatnio Fleshgod Apocalypse, czyli przerostu formy nad treścią. Udział smyczków na krążku ogranicza się do dwóch utworów i ma swoje kompozytorskie i muzyczne uzasadnienie. Pojawia się też kilka ciekawych motywów, jak choćby ten z początku „The Monist” oraz końcówki „Weltseele”. Odważę się nawet na stwierdzenie, że muzyka nabrała cech typowych dla black metalu, przede wszystkim w sferze emocjonalnego zabarwienia i charakteru. Jedno, co wciąż irytuje, to pseudo deklamacje i raczej nieudane próby śpiewania, ale chyba nie ma się co oszukiwać, że to kiedykolwiek zniknie (za dużo Masvidala się Kummerer w dzieciństwie nasłuchał). Nie zmienia to jednak ostatecznej oceny płyty, bo poza tym jednym mankamentem Akróasis jest bezbłędny. Oczywiście, to wciąż tylko (albo aż) Obscura, ale w tym razem w doskonałej formie. Ujmę to tak – wolę poczekać dłużej na kolejny album, ale mieć na co czekać. I tego sobie i wam życzę.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

1 kwietnia 2016

Norylsk – Catholic Dictatorship [2015]

Norylsk - Catholic Dictatorship recenzja okładka review coverNigdy nie miałem bezpośredniej styczności z muzyką Trockiego, choć i do mnie dotarła ich sława po tym, jak władowali na front „Permanent Revolution” okładkę Emerson Lake & Palmer autorstwa najwyraźniej nikomu nieznanego Gigera. Ta żenująca akcja w zupełności mi wystarczyła, żebym sobie na przyszłość nimi (ani pogrobowcem Norylsk) dupy nie zawracał. Tę moją słodką ignorancję przerwała dopiero zakrojona na szeroką skalę promocja ze strony Selfmadegod przy okazji Catholic Dictatorship. Skusiłem się i, o dziwo, było warto. Opisywany album dostarcza pół godziny dość szybkiego, pełnego agresji grindu z bardzo zaangażowanymi (nie mylić z zaawansowanymi) tekstami w języku polskim. Od strony muzycznej płycie nie można wiele zarzucić, bo tempa są zadowalające, brutalności jest w sam raz, podwójny wokalny wyrzyg też jest cacy, a duża chwytliwość riffów świadczy o pewnym obyciu twórców i ich niechęci do popadania w najprostsze schematy. Wprawdzie nie ma tu aż tak mocnego pierdolnięcia, jak chociażby u Ass To Mouth czy Feto In Fetus, ale obstawiam, że jest to raczej kwestia zbyt czystego, a wręcz sterylnego dźwięku; zwłaszcza garów, które momentami brzmią jak cholerny automat. Niemniej jednak ogólne wrażenie jest pozytywne, zaś do kolejnych przesłuchań nie trzeba się zmuszać. Komu spasował ostatni krążek Lock Up (moje pierwsze skojarzenie), ten najprawdopodobniej łyknie i Catholic Dictatorship, bo to stosunkowo podobny wygar, a dzięki wokalom nawet ostrzejszy. Jeszcze słówko o pełnej gniewu i wyrzutu stronie lirycznej. Panowie, w krótkich niewyszukanych formach, dają jasno do zrozumienia, co sądzą o polityczno-religijnym grajdole, w którym przyszło nam żyć; nie szczędzą przy tym kurew, bo tematy są poważne i nie ma sensu pudrować ich eufemizmami. Znając życie przez takie poglądy zespół w pewnych kręgach trafi (o ile już nie trafił) na czarną listę lewaków, sprzedawczyków i sługusów Unii Europejskiej. Cóż, taka jest cena za trzeźwy osąd rzeczywistości.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: norylsk.q4.pl
Udostępnij:

25 marca 2016

Fleshgod Apocalypse – King [2016]

Fleshgod Apocalypse - King recenzja okładka review coverKilka, może kilkanaście miesięcy temu Włosi przekonywali w wywiadach, że przystępując do pracy nad King, obrali sobie za cel stworzenie albumu rozbudowanego, bombastycznego, doskonale łączącego symfoniczny rozmach i death metalowe wyziewy – takiego, który wyrywa słuchacza z butów i pozostawia go z rozdziawioną paszczą. Niestety, muzycy przecenili własne umiejętności i dość boleśnie wyjebali się na ambitnych planach. Wzięli dużo czego popadnie, wrzucili do jednego worka, wstrząsnęli, zamieszali i po prostu przedobrzyli. W rezultacie powstała płyta, która fanów poprzednich wydawnictw zupełnie nie ruszy, może ich co najwyżej wymęczyć tym, czego słuchać nie chcieli. Jednakowoż, mimo wszystko, ta sama płyta powinna zapewnić zespołowi całkiem przyzwoitą pozycję na najbliższym Wacken… Jak na moje ucho — i zdaje się, że nie jestem w tej opinii odosobniony — jeśli chodzi o orkiestracje i rozmaite dodatki, Fleshgod Apocalypse optimum osiągnęli na „Labyrinth”, a wszystko, co ponad – to już niezdrowa przesada. Zresztą, to nie tylko kwestia ilości, ale co gorsza i jakości, o czym najlepiej świadczy bonusowa płyta z wersjami orkiestralnymi, z której zwyczajnie wieje nuuudą. Jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wcześniej Włosi lepiej sobie radzili z aranżowaniem takich partii. Do tego te chóry, chórki, czyste i operowe wokale, melodeklamacje, pierdu pierdu – ile z tych nadmiernie wyeksponowanych elementów jest naprawdę niezbędnych? Spokojnie mogliby wywalić połowę tego tałatajstwa, a King może miałby ciut więcej charakteru i wyczuwalnego klimatu. Tak się bowiem składa, że death metalowa strona Fleshgod Apocalypse na tym krążku, w sensie ogólnym, straciła na znaczeniu. Szybsze tempa nie robią specjalnego wrażenia, zwolnienia głównie zamulają, a poziom brutalności rzadko kiedy wychodzi poza przeciętność. Trochę to brzmi jakby dopieprzali, bo kontrakt zobowiązuje, a nie dlatego, że chcą zadziwić świat. Dość powiedzieć, że na King nie ma ani jednego kawałka, w którym nasi milusińscy porządnie grzeją od początku do końca (najbliższe temu opisowi są „Mitra” i „The Fool”); mamy tu tylko fragmenty gęstszego blastowania, których w skali albumu (prawie godzina) niestety nie ma znowu aż tak wiele. Ostatnia sprawa to ogólna atrakcyjność King, a ta jest taka sobie. „Agony” i „Labyrinth” potrafiły podnieść ciśnienie i zmusić do kolejnych przesłuchań; krążek numer cztery skłania raczej do zastanowienia, co by tu innego zapodać – i to na wysokości dziewiątego-dziesiątego utworu. Duże rozczarowanie.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fleshgodapocalypse

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

19 marca 2016

Alkaloid – The Malkuth Grimoire [2015]

Alkaloid - The Malkuth Grimoire recenzja okładka review coverDobrej Obscura’y nigdy za wiele. Nawet jeśli nie jest to Obscura. Alkaloid to kapela powołana do życia przez byłego perkusistę tej pierwszej – Hanessa Grossmanna, do której dokooptował całkiem zacny skład technicznie zorientowanych muzyków znanych z równie pokręconych kapel, takich jak Noneuclid, Necrophagist bądź Spawn of Possession. Przy takim składzie nie ma muzyki niemożliwej do zagrania, i tak rzeczywiście jest. Mimo wielu podobieństw do oryginału, muzyka Alkaloid ma swoje indywidualne sznyty. Jednak nie ma się co oszukiwać, że będzie to muzyka całkowicie oryginalna. Sporo z tego, co oferuje Alkaloid można, w mniejszym lub większym stopniu, znaleźć w każdej z wymienionych powyżej kapel. A także kilku innych, niewymienionych. Ważne jest natomiast to, że nie jest The Malkuth Grimoire pustą wydmuszką bezmyślnie serwującą wszystkie triki gatunku (bo chyba możemy już zacząć mówić i pisać o pewnym podgatunku technicznego i progresywnego death metalu). Co więcej, ekipie pod batutą Grossmanna udało się nagrać album ciekawy i wciągający, mimo iż wymagający pewnego poziomu zaangażowania oraz ogólnego osłuchania. Jak na swoją długość, niemal 75 minut, płyta w ogóle nie nuży, wręcz przeciwnie – zdaje się tworzyć coś na kształt dark space opery. Album ma swój własny rytm, widoczny dopiero z pewnej perspektywy, który — co jest dzisiaj coraz większą rzadkością — skłania do traktowania albumu jako jednej całości. Rozumieć to należy dwojako: płyta traci słuchana wyrywkowo, zyskuje natomiast odtwarzana zgodnie z kolejnością, którą przewidział dla niej kompozytor. Trzeba więc przygotować się na owe 75 minut, żeby móc się w pełni cieszyć twórczym kunsztem. Technicznie i wykonawczo The Malkuth Grimoire broni się niezależnie od sposobu dawkowania sobie muzyki. Jak na styl przystało jest klinicznie precyzyjny, selektywny, kiedy trzeba ostry, innymi razy głęboki i mięsisty. Klasę instrumentalistów demonstrują moim zdaniem najlepiej dwa utwory: „Alter Magnitudes” oraz „C-Value Enigma”, zaś w warstwie twórczej tetralogia „Dyson Sphere”. Jak już jednak wspomniałem, z korzyścią dla nas samych, najlepiej wygospodarować czas potrzebny na przesłucha nie całego dzieła. Wtedy i tylko wtedy każdy z fajerwerków będzie miał głębszy sens i idealnie wkomponuje się w całokształt przedsięwzięcia. Na zakończenie mała refleksja. Przy takim składzie i pewnego rodzaju modzie na tego typu muzykę Alkaloid mógł pójść w jednym z dwóch kierunków: wtórnego powielania schematów w nadziei, że ciemny lud i tak kupi, albo twórczego wykorzystania najlepszych wzorców i przekształcenia ich podług własnych upodobań i talentów. Cieszę się, że wybrał to ostatnie.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.alkaloid-band.com
Udostępnij:

13 marca 2016

Megadeth – Dystopia [2016]

Megadeth - Dystopia recenzja okładka review coverJeśli mnie pamięć nie myli, ostatni raz, kiedy pierwszy odsłuch nowej płyty Megadeth wywołał u mnie refleksję pod tytułem „o kurwa”, miał miejsce przy okazji leciwego (a wciąż zajebistego) „The System Has Failed". Przy Dystopia to miłe odczucie zupełnie niespodziewanie powróciło, mimo iż byłem nastawiony totalnie na nie. Raz, że po nieudanym „Super Collider” oczekiwałem kolejnego utytłanego w komercyjnym łajnie gniota, a dwa że wymienienie genialnego Brodericka na kolesia z jakiejś gówno wartej Angry było dla mnie czymś absurdalnie głupim, niezrozumiałym i pozbawionym jakichkolwiek logicznych podstaw. Jak się jednak okazało, Mustaine wiedział, co robi (co nie zmienia faktu, że w tłumaczeniach nieraz zapędził się z pieprzeniem głupot), bo Dystopia jest bezsprzecznie najmocniejszym materiałem Megadeth od wieeelu, czyli dwunastu, lat. Odświeżenie połowy składu dało bardzo pozytywne rezultaty, bo dzięki temu krążek łączy w sobie pierwiastki „Rust In Peace” (posłuchajcie solówek w utworze tytułowym, a załapiecie, o co mi chodzi), „Countdown To Extinction” i „Endgame” z czymś nowym, czego w twórczości kapeli jeszcze nie było. Znaczna w tym zasługa Chrisa Adlera, który swoją energiczną grą wprowadził trochę świeżych, żeby nie napisać nowoczesnych, rozwiązań do nieco już zramolałego szkieletu rytmicznego Megadeth – rozbujał Dystopia i nadał jej całkiem przyzwoitego kopa. Swoje dołożył także Kiko Loureiro, po którym nie spodziewałem się aż takiej techniki ani tak dużego rozmachu (neoklasyczne zapędy) przy aranżowaniu swoich partii. Nie ma co, koleś pokazał niemałą klasę, choć w żaden sposób nie zmienia to mojej opinii o jego macierzystym zespole. Wobec powyższych pochwał nikogo nie zaskoczy, gdy napiszę, że lwia część materiału jest utrzymana na bardzo wysokim poziomie, a kilka kawałków ociera się nawet o geniusz – choćby fantastyczna pseudo ballada „Poisonous Shadows”. Natomiast utwory, w których pojawiają się jakieś potknięcia, są sprytnie ratowane za pomocą wypasionych, rozbudowanych solówek. Ujmując sprawę możliwie zwięźle – 40 minut Dystopia musi się podobać, bo oprócz niezłej jazdy dostarcza też kilku fajnych niespodzianek oraz garści sarkastycznych przemyśleń Rudego. Nic, tylko kupić i słuchać do upadłego. Problem w tym, że po rzeczonych 40 minutach krążek wcale się nie kończy – zostają jeszcze dwa numery, z którymi coś trzeba zrobić. Raczej niespecjalny cover Fear można jakoś przełknąć (czytać: olać), bo jest dość krótki. Gorzej sprawa wygląda z „The Emperor”, bo to zwykły kloc – prosty jak prezentacja w pałerpojncie, z kompletnie chybionymi drętwymi riffami i tekstem (zwłaszcza w refrenie) tak banalnym, że ręce opadają. Nie ratuje go nawet solowa trzepanka, tak jest słaby. Po co im to było, nie mam pojęcia. W ten sposób ekipa Megadeth nieco popsuła nader pozytywne wrażenie, jakie człowiek miał po zapoznaniu się z pierwszymi dziewięcioma kawałkami. Cóż, mówi się trudno i słucha się dalej, tzn. od początku. I właśnie takie podejście do Dystopia zalecam.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.megadeth.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

6 marca 2016

Sadist – Hyaena [2015]

Sadist - Hyaena recenzja reviewPodobno człowiek jest w stanie przyzwyczaić się niemal do wszystkiego. Ba, nie tylko przyzwyczaić, ale nawet polubić. Potrzeba jedynie czasu i wytrwałości. A czasami karabinu – vide syndrom Sztokholmski. Wspominam o tym dlatego, że nie do końca wiem jak ocenić (wysoko, kurwa! – przyp. demo) najnowsze dziecko legendy włoskiego grania, czyli oczywiście Sadista, zatytułowanego Hyaena. Po dłuższym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że w grę wchodzą dwie opcje: (1) bardzo trudna miłość, bądź właśnie (2) przyzwyczajenie. Pozwólcie, że rozwinę. Pierwsze podejście do Hieny zakończyło się w połowie albumu, ponieważ nie dałem rady zdzierżyć już kolejnych dźwięków. Ale czegóż to nie robi się dla sławy i pieniędzy, więc po kilkudniowym odpoczynku przyszedł czas na kolejne podejście. Tym razem udało mi się przebrnąć przez cały materiał, a nawet doszukać kilku bardziej chwytliwych fragmentów. I tak, w ciągu kolejnych dni, z każdym kolejnym przesłuchaniem (z wielokrotną przerwą na papieroska jednakowoż) materiał zaczął sprawiać wrażenie ciekawszego, przyjemniejszego, może nawet ocierającego się o geniusz wcześniejszych longplejów. I może nie powinienem niepotrzebnie dzielić włosa na czworo, a po prostu uznać, że materiał swoją wielowarstwową strukturą i finezyjnym kompozytorstwem potrzebował czasu by przebić się przez głębokie pokłady mojej ignorancji, ale… Ale coś mi w tym wszystkim nie pasowało. W końcu przecież nie takie wydawnictwa brałem na warsztat, więc nie powinien mieć aż tylu wątpliwości. Bo prawda jest taka, że Hyaena nie jest tak dobra jak poprzednie dwa krążki. Brakuje albumowi motywu przewodniego, jakiegoś wystającego ponad bardzo zwartą konstrukcję akcentu, czegoś, co pozwalałoby w chociaż minimalnym stopniu odróżnić utwory. Jest po prostu nudny i wydaje się trwać w nieskończoność. Niemal wszystko, co dzieje się na płycie, jest takie samo, utrzymane w podobnych tonach, z podobną motoryką, podobnie gęste i zawiesiste. Nie ma w muzyce za grosz przestrzeni, w której całe to wielowymiarowe granie mogłoby się rozwinąć. W zamian dostajemy raczej trudny do polubienia amalgamat dźwięków, które nie zachęcają by się dalej z nimi mierzyć. Niespecjalnie pomagają wstawione tu i ówdzie orientalne melodie, które i tak ostatecznie giną w gąszczu lepkiego basu i aż nadto core’owych wokali. Ogólnie rzecz ujmując, za dużo tego samego. I chyba właśnie ta nużąca monotonia odpowiada za mój sceptycyzm. Nie zrozumcie mnie źle – Hyaena to nie tylko żal, bieda i ubóstwo. To wszystko, do czego Sadist zdążył nas przyzwyczaić wciąż tam jest: instrumentalna wirtuozeria, krystalicznie czyste brzmienie, mimo wszystko oryginalne kompozytorstwo – na tym polu Włosi nie oddali nawet piędzi. Problem z tym, że nie to jest kwintesencją albumu. Jedno z większych rozczarowań 2015 roku.


ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: