5 listopada 2014

Formis – Mental Survival [2014]

Formis - Mental Survival recenzja okładka review coverNie ma co ściemniać, po Formis spodziewałem się znacznie więcej. Dosłownie. Mental Survival trwa jedynie 26 minut – i to łącznie z intrem, instrumentalem/outrem i bonusem. W związku z powyższym mam problem, jak traktować to wydawnictwo — jak epkę czy longpleja — ale skoro zespół upiera się przy tej drugiej opcji, to niech tak będzie. Zawsze to jakiś sensowny pretekst do marudzenia. Musicie mnie zrozumieć; jak już się trafia dobra muzyka, to jednak chciałoby się posłuchać choćby odrobinę więcej, a tak jak głupek co klika chwil trzeba przewijać do „D.I.D.”. Od poprzedniego materiału minęły 4 lata, w międzyczasie doszło do niemałej rewolucji w składzie (z ekipy nagrywającej poprzedni materiał ostał się tylko Hubert Nowak), nic więc dziwnego, że zmieniła się i muzyka. Na lepsze czy gorsze? Ha! Na inną. Kwestią gustu natomiast pozostaje, które oblicze Formis bardziej wpada w ucho. Do mnie „Perfect Excuse" trafia trochę lepiej, mimo wszystkich jego braków, ale i Mental Survival nie mam zamiaru omijać szerokim łukiem, bo poziom muzyki pozostał odpowiednio wysoki, a i chwytliwości tym kilku kawałkom na pewno nie brak. Aktualne oblicze zespołu jest znacznie prostsze, nieprzeładowane, bardziej bezpośrednie, szorstkie i agresywne – ot sprawny thrash-death bez silenia się na nowoczesność i oryginalność, za to odegrany precyzyjnie i z wyczuciem. Formis w swoim graniu bliżej do klasycznie zorientowanego After Oblivion niż efekciarskiego Revocation, jeśli posłuży wam to za wskazówkę. Smaczku i rasowości dodaje płytce (zdrobnienie zamierzone) gościnny udział Lecha Śmiechowicza i Adama Bryłki z Horrorscope – ten pierwszy zapodał trzy solówki w „Skeleton Key”, drugi zaś wokale w bonusie, czyli… niestety zdublowanym „Skeleton Key”. Śpiewających panienek tym razem nie odnotowano, co można zaliczyć jako kolejnego plusa tego udanego materiału. Mam tylko wątpliwości, czy te trochę jednak naciągane 26 minut pozwoli zespołowi wreszcie na poważnie zaistnieć, czy potencjalni (więksi) wydawcy nie posądzą chłopaków o brak pomysłów i tanie sztuczki. Po raz kolejny sama jakość muzyki może nie wystarczyć do zawojowania rynków.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.formismetal.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 listopada 2014

Exumer – Possessed By Fire [1986]

Exumer - Possessed By Fire recenzja okładka review coverPrzy tak wielu zespołach, rok w rok produkujących tysiące nowych wydawnictw, oglądanie się na albumy dobijające trzydziestki dla wielu może wydawać się bezsensowną stratą czasu. Przecież teraz gra się szybciej, głośniej i ogólnie lepiej, produkcja (zwykle) jest nieskazitelna, no i wybór jest taki, że utwory odtwarzane jeden po drugim ciągnęłyby się tygodniami bez powtarzania się, ba, bez powracania do tego samego zespołu. Teoretycznie – sielanka i ogólnie raj na ziemi. Na considered dead blog mamy jednak trochę inne podejście i trochę innych, mam nadzieję, czytelników, którym nie trzeba tłumaczyć, dlaczego warto znać historię. Bo być może rzeczywiście, początki metalu nie były tak szybkie, tak głośne i tak wycyzelowane jak teraz, ale miały charakter. A przynajmniej większość z nich. I jedną z takich płyt jest debiutancki krążek niemieckiego Exumer. Z każdego kąta płyty jebie latami 80tymi aż miło: z pudełka wystają natapirowane włosy, a spomiędzy nawałnicy dźwięków, da się wychwycić fragmenty Knight Ridera, A Team i Dynastii. Nie zmienia to jednak faktu, że muzyka, najogólniej mówiąc, miażdży. Jak przystało na szkołę niemiecką, nie unikają muzycy prędkości i dzikości, w których odnajdują się naprawdę dobrze. Równie dobrze idzie im z kompozycjami, bo każdy z dziewięciu kawałków ma swój niepowtarzalny nastrój i równie oddaną rzeszę fanów, gotowych toczyć niekończące się internetowe boje w imieniu swoich faworytów. Tu i ówdzie słychać lekkie niedociągnięcia warsztatowe, ale kto by się nimi przejmował, kiedy z głośników lecą kolejne takty „Fallen Saint” (tudzież każdego innego kawałka). Possessed by Fire wchodzi naprawdę elegancko i ani się człowiek obejrzy, a krążek zalicza już kolejne okrążenie. Nie ma się temu co dziwić, bo na debiucie pokazali Niemcy prawdziwą klasę, nagrali album, który nawet po niemal trzydziestu latach pozostawia słuchacza z opadem szczeny. Mogłem już o tym pisać wielokrotnie, być może nawet nie tak dawno temu, ale niewiele rzeczy w muzyce liczy się dla mnie tak bardzo, jak możliwość zapomnienia się przy niej, stracenia rachuby czasu i ocknięciu się po trzech godzinach i na piątym okrążeniu. A tak właśnie się dzieje w przypadku Possessed by Fire.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/exumerofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 października 2014

Antropomorphia – Rites Ov Perversion [2014]

Antropomorphia - Rites Ov Perversion recenzja okładka review coverZajebisty powrót Antropomorphii sprawił, że Rites Ov Perversion była jedną z najbardziej — jak nie najbardziej — wyczekiwanych przeze mnie płyt tego roku. Z miesiąca na miesiąc moje oczekiwania rosły, nastawiłem się bardzo ostro i… nie zawiodłem się! Podopieczni Metal Blade rozbudowali skład o drugą gitarę, wyciągnęli co najlepsze z wcześniejszego krążka, zadbali o bardziej nośne riffy, no i proszę – wyszedł im album, który po prostu musi przekonać każdego fana klasycznego europejskiego death metalu. Wszelkie rozbudowane i wymyślne opisy są w tym miejscu zbędne, toteż i ja przynudzać nie mam zamiaru, bo Rites Ov Perversion jest dokładnie taka, jaka być powinna — ciężka, motoryczna (skoro za większość aranżacji odpowiada perkman…), klimatyczna i brutalna — a w ramach bonusa zaskakuje wyłącznie ponadprzeciętną chwytliwością. Tak na dobrą sprawę tylko ten ostatni element mocniej różni krążek od poprzedniego, bo nawet do zdjęć panowie skorzystali z tych samych rekwizytów, co ostatnio. Holendrzy, z rozmysłem czy też nie, poszli w kierunku najbardziej wpadających w ucho patentów z „Psuchagogia” i „Debauchery In Putrefaction”, dzięki czemu czas spędzony z płytką mija naprawdę niepostrzeżenie, a cały materiał wchodzi gładko i bez popitki już od pierwszego razu. Radziłbym szczególnie zwrócić uwagę na „Nekrovaginal Secretions”, bo to potencjalny szlagier o zajebistym potencjale koncertowym i „teledyskowym”, ale przypuszczalnie z taką tematyką przyniesie zespołowi więcej kłopotów niż pożytku. Enyłej, warto się powtórzyć – takie granie musi się podobać! Na dokładkę dostajemy cover Death. Wprawdzie „Open Casket” nie da się zrobić lepiej od oryginału, ale Holendrzy i tak mogą być z siebie dumni, bo ich wykonanie jest bardzo wierne i brzmi cholernie naturalnie – udany finał znakomitej, rajcownej płytki. Ponownie jestem pod wielkim wrażeniem konsekwencji i umiejętności kompozytorskich tej kapeli, toteż Rites Ov Perversion polecam wam bez mrugnięcia okiem. Spieszcie się kupować Antropomorphię zanim ich zdelegalizują.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.antropomorphia-official.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 października 2014

Pillory – Evolutionary Miscarriage [2014]

Pillory - Evolutionary Miscarriage recenzja okładka review coverLudzi czekających na powrót Pillory było w Polsce pewnie z siedmiu, w tym moja skromna osoba. Taki stan rzeczy jest poniekąd (i tylko poniekąd) do zrozumienia, wszak od debiutu amerykańskich popaprańców minęło dziewięć długich lat — a nie każdemu starcza cierpliwości tudzież życia, żeby tyle czasu wypatrywać swoich ulubieńców — a sam zespół do specjalnie popularnych nie należał. Tego braku uznania wytłumaczyć jednak nie potrafię, bo kapela już wtedy wycinała pierwszorzędny hałas i powinna być noszona na rękach. Za sprawą Evolutionary Miscarriage sytuacja na pewno się nie poprawi, bo to materiał słabiej promowany, a przy tym jeszcze bardziej wymagający od słuchacza. Jeśli komuś zdarzyło się w miarę pilnie śledzić jutubowski kanał Darrena Cesca, ten zapewne kojarzy pierwsze porąbane pomysły przygotowane z myślą o krążku numer dwa. Czas mijał, a ten perkusyjny bóg poszedł w swych wizjach jeszcze dalej. Sam, bo tak się składa, że Pillory to w tej chwili Darren Cesca, albo na odwrót. To on całość skomponował, zagrał, zaśpiewał, nagrał i wyprodukował. W ramach pomocy z zewnątrz otrzymał tylko elektroniczne dodatki, których na szczęście nie ma wiele i które można łatwo zignorować. W każdym razie udowodnił w ten sposób, że jest wielki — a przynajmniej większy niż był — więc fani jego talentu powinni być zawartością Evolutionary Miscarriage usatysfakcjonowani. Zalety pracy w pojedynkę — z perspektywy twórcy — słychać na krążku od początku do końca; Darren mógł sobie pozwolić na nawet najbardziej odjechane i karkołomne zagrywki, dzięki czemu płyta jest bardziej popieprzona, połamana i zróżnicowana niż „No Lifeguard At The Genepool” i „A Conflict Scenario” razem wzięte. Tym razem zauważalnie mniej jest bardzo lubianych przeze mnie wpływów grindu i jazzu, ale w ich miejsce pojawiły się choćby elementy ambientu czy… symfonicznego death metalu (zaskoczeni? nie sądzę…), które jednak nie wypaczyły ekstremalnego stylu Pillory. Łanmenbend ma niestety i minusy. Brakuje mi przede wszystkim jakiejś formy kompromisu, wewnątrzzespołowej cenzury, przez którą nie przeszłyby mniej udane i niezbyt pasujące do reszty pomysły. Rezultat totalnej wolności jest dość łatwy do przewidzenia – momentami trudno ogarnąć — nawet za którymś podejściem — co się na Evolutionary Miscarriage dzieje. Paradoksalnie najłatwiejsze do przyswojenia są tu fragmenty, kiedy Darren morduje szybkim, brutalnym i technicznym death metalem. Sęk w tym, że takiej jazdy nie ma aż tyle, ile by się chciało, toteż mniej wytrwałych 48-minutowy album może wymęczyć do tego stopnia, że dla relaksu sięgną nawet po Cephalic Carnage… W związku z powyższym nie zaszkodziłoby, gdyby płyta trochę lepiej brzmiała i była ciut bardziej chwytliwa – choćby na podobieństwo „No Lifeguard At The Genepool”. Mimo tych uwag uważam powrót Pillory za potrzebny i udany – Darren Cesca ma ogromny potencjał i jeśli tylko dobierze sobie wystarczająco zdolnych kolegów, to następnym krążkiem powinni pozamiatać.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Pillory/662486047144743

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 października 2014

Nucleator – Home Is Where War Is [2012]

Nucleator - Home Is Where War Is recenzja okładka review coverSchyłek pierwszej dekady oraz początek drugiej lat dwutysięcznych zapisze się w historii metalu całą masą, lepszych i gorszych, kapel grających oldschoolowy thrash; pewnie nawet dorobi się własnej etykietki spod znaku „new wave of". Zapatrzenie się w muzykę lat osiemdziesiątych jest tak oczywiste, że w wielu przypadkach tylko wysoki poziom produkcji i realizacji pozwala uniknąć pomyłki. Jedną z takich, bardzo klasycznie brzmiących kapel, jest niemiecki kwintet Nucleator. W sumie to wiele więcej pisać nie trzeba, bo pochodzenie zespołu, a także jego nazwa zdradzają dosłownie wszystko. Pochodzenie zobowiązuje do szybkiej, szaleńczej niemal jazdy na złamanie karku, wielokrotnie wchodzącej w rejony zwykle kojarzone z death metalem (szczególnie w kwestii wokali) – i tak też się, oczywiście, dzieje, zaś z nazwy dowiadujemy się, że chłopaki mają bardzo militarystyczne sny i marzenia. Sama muzyka jakoś specjalnie odkrywcza nie jest, koła muzycy nie wymyślili, ale słucha się jej raczej przyjemnie i w sumie lekko. Riffy mają przyjemne jebnięcie, garowy uwija się jak kurwa w przykościelnym burdelu w sobotni wieczór sprawnie narzucając mordercze tempo, bas — trochę zasmucająco — sprowadza się do roli podbijacza rytmu i ginie w ogólnej zawierusze, natomiast wokale wprowadzają do i tak już agresywnej muzyki dodatkowe wiadra adrenaliny i brutalności. Klasycznie, że hej. Home Is Where War Is stoi na całkiem niezłym poziomie, aczkolwiek w kilku miejscach typowa dla produkcji kompozycyjna swoboda i lekkość oddają pola nieco nużącemu zapchajdziuryzmowi. Na szczęście zdarza się to raczej rzadko i w nieznacznym tylko stopniu wpływa na odbiór. Z drugiej jednak strony, jest na płycie parę kawałków, które w stu procentach wypełniają definicję słowa „przebój”. Tytułowy „Home Is Where War Is”, którego refren fantastycznie sprawdziłby się w roli dzwonka na komórkę, „Endless Nightmare”, bądź murowany faworyt do tytułu „najbardziej pacyfistyczno-ekologiczny refren roku” – „Nuclear War”. Podsumowując, Home Is Where War Is to dobry, solidnie nagrany i równie porządnie wykonany album, który na pewno powinni przesłuchać miłośnicy oldschoolowego grania. W sumie to jest nawet lepszy niż to, bo — jestem pewien — przypadnie do gustu wszystkim tym, którzy po prostu cenią sobie intensywne i bezkompromisowe granie.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NucleatorThrash
Udostępnij:

20 października 2014

Fleshgod Apocalypse – Mafia [2010]

Fleshgod Apocalypse - Mafia recenzja okładka review coverNiektórzy naukowcy przekonują, że gdzieś tam w kosmosie istnieją osobnicy, których olśnił debiut Fleshgod Apocalypse. Ja tego za bardzo nie kminię, bo choć niezła to była płytka — szybka i brutalna — to na kolana przed nią nie padłem. Co innego w przypadku wydanej rok później epki. Żartuję, Mafia także nie jest materiałem godnym ukwieconej kapliczki i pochodów majowych, ale w stosunku do poprzedzającego ją longpleja jest bardziej dopracowana, zwarta, lepiej kopie i stanowi przyjemny powiew świeżości, nie tylko na włoskiej scenie. Wrażenia po wysłuchaniu tych 24 minut są zatem więcej niż pozytywne, bo skład, który się pod nimi podpisał (choć oficjalnie jeszcze nie do końca ukonstytuowany), wykonał swoją robotę precyzyjnie i z pełnym zaangażowaniem. Co ważne, słychać tu kilka nowinek (choćby czyste wokale) i zalążki własnego, niekiedy imponującego stylu. Rozwój w mniej typowym, a przy okazji jeszcze bardziej ekstremalnym kierunku ma zapewne spory związek z objęciem przez Francesco Paoliego trzeciej już posady – perkmana. Chłop się dotąd sprawdzał jako wokalista i gitarniak, jednak to za zestawem baniaków robi najwięcej hałasu, co zresztą doskonale słychać już w otwierającym płytkę, ze wszech miar zajebistym „Thru Our Scars”. Masakra po prostu, zwłaszcza jeśli chodzi o szybkość i dużo lepsze niż w przeszłości brzmienie. Przypominam, Francesco w Hour Of Penance był tylko wokalistą! Wracając do zawartości Mafia, mamy tu jeszcze zupełnie niezły i rozbudowany „Abyssal” oraz sprytnie zaaranżowany „Conspiracy Of Silence”, który jest… wariacją na temat pierwszego kawałka, tyle że sprowadzoną tylko do wyziewu. Autorską napierduchę uzupełnia nieco przegięty cover At The Gates, który Włosi zagrali duuużo szybciej, brutalniej i w sumie zabawnie. Na sam koniec, dla uspokojenia ciśnienia i dodania kontrastu, leci wykonany na pianinie utwór tytułowy. Zaiste dobry to patent, bo daje chwilę na refleksję, czy by przypadkiem nie odpalić krążka od początku. I to się sprawdza.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fleshgodapocalypse

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 października 2014

Sadus – Illusions [1988]

Sadus - Illusions recenzja okładka review coverNo i w końcu przyszedł czas na coś ze stajni Sadus. Trochę nam to zajęło, przyznaję, ale jakoś tak wyszło, że zawsze coś wpierdalało się w plany i Amerykańce musieli cierpliwie czekać. Aż do dziś, więc do dzieła. Samego Sadus, mam nadzieję, nie muszę jakoś dokładniej przedstawiać, bo, raz, powinien być znany wszystkim zainteresowanym, a dwa – wujek gugel na pewno zna wiele ciekawych historii na temat chłopaków. Illusions ujmując temat jednym słowem – rozwala. Jest zajebiście szybki, agresywny jak żadna inna amerykańska kapela thrashowa z tamtych czasów (z wyjątkiem może Dark Angel), a jednocześnie, i to nie tylko dzięki Steve’owi, bardziej treściwy i złożony. Nie ma oczywiście żadnych wątpliwości co do faktu, że to właśnie DiGiorgio jest najbardziej znanym i rozpoznawalnym muzykiem z całego zespołu, muzykiem, który zagrał chyba we wszystkich liczących się kapelach, a nawet kilku zupełnie się nieliczących, ale moim skromnym zdaniem Illusions nie jest dziełem jednego muzyka, a nawet jeśli – to nie DiGiorgio. Jeśli miałbym wskazać bohatera debiutanckiego wydawnictwa, co jak wspomniałem, jest raczej naciągane i bezcelowe, to, ale tylko dla celów akademickiej dyskusji, wskazałbym na Darrena Travisa i jego skurwysyńsko opętany wokal. Parę innych kapel w tamtych czasach mogło poszczycić się piekielną szybkością, kilka kolejnych – niecodzienną techniką, ale tylko Sadus udało połączyć się obie skrajności w jednym, kultowym, dziele. Muzycy nie opierdalają się ani przez chwilę i od samiusieńkiego początku nakurwiają ostrą młóckę podług najlepszych standardów, których sami są, zresztą, prekursorami. Już w pierwszym na płycie „Certain Death” chłopaki ładują do pieca więcej niż niektóre kapele przez cały album, a podobnych kawałków jest na krążku dziesięć, wliczając w to instrumentalną miniaturę, której też, swoją droga, niczego nie brakuje. Wspomniałem, że kapitalną robotę odwala Travis, ale napisałem też, że Illusions nie jest popisem jednego artysty. Cały ten wokalny wkurw byłby niczym bez perkusji, ta bez gitar, a te bez basu. Każdy element debiutu uzupełnia się wzajemnie i podbija, przez co efekt końcowy jest naprawdę miażdżący. Można na chybił-trafił wziąć dowolny kawałek z płyty i każdy, pod względem techniki i wykonania, będzie równie dobry: punkowe rytmy wymieszane z podwójnymi stopami, odważne, podchodzące pod techniczne riffy, kłujące w uszy i świdrujące mózg solówki i oczywiście bezprogowy bas. Jak na kultowy album przystało, każdemu utworowi można wejść w dupę, ale kilka kawałków jest nawet bardziej kultowiejszych. Wspomniany już „Certain Death” z pewnością do nich należy, dalej „Undead”, „Sadus Attack”, którego, mimo niecałych dwóch minut, po prostu nie mogło zabraknąć, oraz, co może zaskakiwać, „Hands of Fate”. Kłócić się jednak nie mam zamiaru z nikim, kto wymieni dowolny z innych kawałków, bo płyta jest cholernie równa i wypieszczona. I właśnie dlatego, oraz z powodów wymienionych w całej recenzji, Illusions należy się mocna jak Pudzian i sprawiedliwa jak Anna Maria Wesołowska dziewiątka.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sadusguy/
Udostępnij:

14 października 2014

Morthus – The Abyss [2014]

Morthus - The Abyss recenzja okładka review coverZacznę może od imidżu kapeli, bo trafił nam się rodzynek. Chłopaki wyglądają jak młody Unleashed, czyli skórzanie i kudłato – no po prostu jak ludzie, nie zaś cioty z emtiwi czy katalogów wielkich wytwórni. To cieszy tym bardziej, że także muzycznie Morthus, choć młodzi, ciągną w stronę starej death-thrashowej Szwecji, choć nie tylko. W ciągu trzynastu minut The Abyss pojawiają się bowiem w równym stopniu skojarzenia z riffami Possessed, blastami bardzo wczesnych Morbidów, co z melodiami Eucharist i zadziornością Dissection i Necrophobic. Innymi słowy jest fajnie – raczej prosto, dynamicznie, chwytliwie i z diabelskim przesłaniem. No i z pewnym potencjałem, który — jak znam życie — zostanie rozpieprzony o nasz metalowy szoł-biznes. Zanim jednak do tego dojdzie, można sobie z przyjemnością posłuchać dwóch (i pół) sprawnie złożonych kawałków, które — jak mniemam — muszą się nieźle sprawdzać na żywo. Skromna objętość materiału nie pozwala na większe podniety, tudzież śmiałe rokowania dotyczące przyszłości kapeli, ale jedno jest pewne – jak na razie chłopaków nie ma za co zganić. Za te pierwsze profesjonalne kroki mogę Morthus szczerze pochwalić, co niniejszym czynię, jednocześnie czekam ma więcej i lepiej, choć dalej w tym samym stylu.


ocena:
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/morthusband
Udostępnij:

11 października 2014

Susperia – Vindication [2002]

Susperia - Vindication recenzja okładka review coverDrugi album norweskiej supergrupy rozczarowuje. Po niespecjalnie oryginalnym, ale przyjemnym w odbiorze, debiucie, Vindication to krok wstecz. O ile bowiem pierwszy longplej wchodził lekko i można go było słuchać z autentyczną i nieudawaną radością wsiowego głupka, o tyle płytka numer 2 nieco męczy. Muzyka cały czas oscyluje w klimatach melodyjnego blacku z zapożyczeniami, pojawiły się jednak niepokojące elementy będące bliższe fińskiej szkole power/deathu aniżeli rasowego, norweskiego szatanowania. Z największym tylko trudem da się przegryźć przez nowe wokale, gdyż przywodzą one na myśl osławione popisy frontmana Vadera, co — jak sami doskonale wiecie — bram do nieba nie otwiera. W związku z tym cały album, miejscami bardzo przyzwoity i sensowny, mija pod znakiem walki z odruchem wyłączenia płyty. Tym sposobem potencjalnie dobry krążek idzie w odstawkę i wraca się do niego tylko w drodze wyjątku, tudzież by raz jeszcze przekonać się, dlaczego w pierwszej kolejności na owej półce skończył. A szkoda, bo gitary po raz kolejny zrobiono naprawdę przednio. Nie zawsze, bo wspomniany fiński power/death daje często o sobie znać z lekka odpustowymi zagrywkami, ale z drugiej strony wszystkie, nie tak rzadkie przecież, elektroniczne przeszkadzajki wyprodukowano właśnie na gitarach. (tu należy się czytelnikom małe sprostowanie łamane przez wyjaśnienie: w recenzji debiutanckiego „Predominance” pozwoliłem sobie użyć sformułowania „bombastyczne klawisze”, co należy rozumieć jako "gitary brzmiące jak bombastyczne klawisze") Coś jak niegdyś chłopaki z Pestilence przy okazji legendarnego „Spheres”, tyle że w całkowicie innych klimatach oczywiście. Ale kunszt pozostaje kunsztem, bez cienia wątpliwości. Vindication ma jeszcze jedną kardynalną wadę – wspomniane już zawczasu męczenie wora. Brzmi to tak jakby chłopakom zabrakło nieco polotu, ale w związku z terminami, alimentami, czy czymkolwiek tam jeszcze i tak postanowili wejść do studia i nagrać jakiś materiał. Vindication bardzo brakuje polotu i przebojowości swojego poprzednika, ale w tych nielicznych momentach, kiedy udaje się muzykom sprzedać jakiś kapitalny patent – sprzedają go naprawdę dobrze. Ogólnie rzecz ujmując – drugi album Susperii to kilka niezłych riffów, parę naprawdę zajebistych momentów (vide fantastycznie rzucone „bitch” na początku „Anguished Scream (For Vengeance)”), poza tym sporo zmarnowanego potencjału i raczej przeciętnej muzyki. Muzyki, która odrobinę bardziej dopieszczona, byłaby solidną porcją niezłej, może nie nadzwyczaj ambitnej, ale i nie prostackiej, muzyki w sam raz na leniwy wieczór. Niestety, wyszło tak, jak wyszło i Vindication bez większego żalu zalegnie na półce czekając na dzień, kiedy pamięć o nim zdąży na tyle zaginąć, że z powrotem zagości na słuchawkach. Czyli za dobrych naście miesięcy.


ocena: 6/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 października 2014

Kat & Roman Kostrzewski – Buk – Akustycznie [2014]

Kat & Roman Kostrzewski - Buk - Akustycznie recenzja reviewKorespondencyjny pojedynek Kata Kostrzewskiego z Katem Luczyka? Pojedynek na odgrzewane na akustycznym ogniu kotlety… Tak to niestety wygląda. O czystość intencji twórców Buk – Akustycznie nawet nie próbuję podejrzewać, w żaden zbieg okoliczności nie uwierzę i takiej naciąganej inicjatywy absolutnie nie popieram. Od początku do końca bowiem ten album wygląda na prztyczek w nos/manifest – „potrafimy, kurwa, lepiej”. No i cóż, obiektywnie jest to płyta lepsza od „Acoustic – 8 Filmów” — prawdziwym wyzwaniem było by stworzenie czegoś gorszego i bardziej pokracznego — jednak tak samo niepotrzebna.

Przy całym moim uwielbieniu dla historii Kata, wolałbym żeby obaj Panowie uczciwie wzięli się za nowe porywające utwory, nie zaś babrali w dawanie nowego życia szlagierom sprzed zdecydowanie zbyt wielu lat. Tak czy srak, spójrzmy, co my tu mamy. Tracklista Buk – Akustycznie z oczywistych względów pokrywa się w paru punktach z „Acoustic – 8 Filmów”, ale takich numerów jak choćby „Łza Dla Cieniów Minionych”, „Czas Zemsty”, „Głos Z Ciemności” i „Trzeba Zasnąć” po prostu nie mogło tu zabraknąć. Naturalnie są lepiej zagrane, bardziej na bogato (gitarniacy jasno dali do zrozumienia, że bez prądu też się potrafią wytrzepać), bez niepotrzebnych spłyceń, z nieźle zachowanym klimatem (bo Roman o to zadbał), no i mają dużo wspólnego z oryginałami. Podobnie zresztą, jak inne zawarte tu starocie.

Ponadto znalazło się tu miejsce dla dwóch kompozycji z „Biało–czarnej”: „Szkarłatny Wir” wypadł tak sobie i nieco zamula, natomiast „Wolni Od Klęczenia” zupełnie cacy, bo i w pierwotnej wersji jest cacy. Oprócz tego są też niespodzianki. Mnie szczególnie cieszy sięgnięcie po „Łoże Wspólne Lecz Przytulne”, bo to jeden z bardziej niedocenionych numerów Kata — zwłaszcza przez młodszych słuchaczy — i warto go przypominać. Śmiałością zaskakuje interpretacja „Odi Profanum Vulgus”, bo to w końcu porządny brutalny wygrzew, któremu do kołysanki bardzo daleko, a wypadł całkiem ciekawie. Ostatnia niespodzianka to „Spojrzenie”, którego obecności w zestawie nijak nie potrafię zrozumieć. Może i mam ubytki w pamięci, ale ta piękna miniatura już w oryginale była wykonana na akustyku… Czaicie problem? Po cholerę więc pchać tu nowe wykonanie, które kompletnie nic nie wnosi?

Nie ma się jednak co unosić, bo po kilku obowiązkowych przesłuchaniach płytka powędruje na półkę, zostanie zapomniana i wkrótce przykryje ją kurz. Buk – Akustycznie w moich oczach powstała bowiem po to, żeby we wszelkich porównaniach być lepszą od „Acoustic – 8 Filmów”, nie zaś żeby być namiętnie słuchaną.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: