Mekong Delta jest tym w historii thrashu, czym w historii literatury grozy było pojawienie się H.P. Lovecrafta – jakościowym przeskokiem tak ogromnym, że podobnego nigdy wcześniej nie zanotowano. Otóż bowiem pojawili się ludzie, którzy obrawszy sobie za podstawę thrash, tak go zmutowali, że nawet rodzona i kochająca matka by go nie poznała. Sam zaś album The Music of Erich Zann był dla Mekongów prawdziwym, choć drugim, początkiem. To, co wydobywa się z głośników to istna orgia – nieskrępowana, bezwstydna, niepohamowana żądza ucztowania – muzyczne bachanalia. I choć do absolutu z „Dances of Death” jeszcze trochę brakuje, a niedoskonałości wieku młodzieńczego są wciąż słyszalne, to nie ma najmniejszej wątpliwości, że oto ma się przed oczami prawdziwe cacuszko. Tak w dziejach świata nie grał nikt inny, a i dziś — po ponad dwudziestu latach od premiery — niewielu udało się zbliżyć do tego poziomu. Muzyka Mekongów jest tak niepowtarzalna, że stała się przysłowiowym „jabłkiem” (kto zna, ten wie). Zapraszam więc do degustacji i delektowania się bogatym bukietem smaczków. Na początek, znak rozpoznawczy wszystkich krążków pod wezwaniem Trójkąta – wokale. Te, zaserwowane przez Wolfganga Borgmanna, zaskakują dosłownie wszystkim: barwą, motoryką, dynamiką i rozmachem. Barwa może się wydawać (ale tylko z początku) irytująca i nieprzystająca do muzyki. Z czasem jednak (w praktyce około piątego przesłuchania) okazuje się, że nie mogłaby być nawet o jotę lepsza. Barwa nadaje muzyce oryginalnego szlifu i nieco kwaśnawego posmaku i — niczym sok z limetki wydobywający smak potraw — wyciąga na powierzchnię bogactwo niuansów. A to wpływ samej barwy jeno. Kolejnym środkiem wyrazu są dynamika i motoryka – nie dość, że wokale są nieprzewidywalne, pełne ekspresji, to jeszcze mają w sobie moc legionu Kupichów. Czuć tę moc na każdym kroku – tak w chwilach zrywu, jak i wyciszenia. Generalnie, wokalista ma gdzie poszaleć (co zresztą czyni), tym bardziej, że kompozycje wyciskają z niego siódme poty – niczym sokowirówka z kilograma gruszek. Nie gorzej mieszają gitary, raz podchodząc pod klasykę, innym razem kombinując tak okrutnie, że kultyści Cthulhu mogliby się poczuć zawstydzeni. Riffy są zarówno nieokiełznane jak i dokładnie przemyślane, a solówki oblepiają mackami. Osobny rozdział można napisać o basie, bowiem wcina się w historią rzemiosła, niczym T. Lis w zdanie swoim rozmówcom. Jest wyraźny, ładnie wyeksponowany i prócz tworzenia szkieletu kompozycji, zdarza mu się zapędzić w solówki. 10042010 słów uznania należy się także garowemu, bo to on przejmuje na siebie obowiązek utrzymania pozostałych indywiduów w ryzach, gdy basmanowi zdarzy się poindywiduować. A uwierzcie – utrzymanie takiej muzyki w ryzach jest wyczynem karkołomnym, graniczącym wręcz z niemożliwością. Kompozycje mają nie tyle pazurki, co potworne zębiska, więc mlask! – jeden nieodpowiedzialny dźwięk i podcieramy się łokciem. Poskromienie takiego progresywnego monstrum świadczy natomiast o niebywałym talencie i wyśmienitym kunszcie. Faktem jest, że album ma pewne niedociągnięcia, ale ich świadomość ma się tylko dlatego, że Mekongi poszli jeszcze o krok dalej. Gdyby nie to, patenty z The Music of Erich Zann byłyby traktowane jako te niedoścignione i nieosiągalne. I takie w swoim czasie były.
ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.mekongdelta.eu
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- CORONER – R.I.P.
- WOLF SPIDER – Drifting In The Sullen Sea