2 sierpnia 2010

Mekong Delta - The Music Of Erich Zann [1988]

Mekong Delta - The Music Of Erich Zann recenzja okładka review coverMekong Delta jest tym w historii thrashu, czym w historii literatury grozy było pojawienie się H.P. Lovecrafta – jakościowym przeskokiem tak ogromnym, że podobnego nigdy wcześniej nie zanotowano. Otóż bowiem pojawili się ludzie, którzy obrawszy sobie za podstawę thrash, tak go zmutowali, że nawet rodzona i kochająca matka by go nie poznała. Sam zaś album The Music of Erich Zann był dla Mekongów prawdziwym, choć drugim, początkiem. To, co wydobywa się z głośników to istna orgia – nieskrępowana, bezwstydna, niepohamowana żądza ucztowania – muzyczne bachanalia. I choć do absolutu z „Dances of Death” jeszcze trochę brakuje, a niedoskonałości wieku młodzieńczego są wciąż słyszalne, to nie ma najmniejszej wątpliwości, że oto ma się przed oczami prawdziwe cacuszko. Tak w dziejach świata nie grał nikt inny, a i dziś — po ponad dwudziestu latach od premiery — niewielu udało się zbliżyć do tego poziomu. Muzyka Mekongów jest tak niepowtarzalna, że stała się przysłowiowym „jabłkiem” (kto zna, ten wie). Zapraszam więc do degustacji i delektowania się bogatym bukietem smaczków. Na początek, znak rozpoznawczy wszystkich krążków pod wezwaniem Trójkąta – wokale. Te, zaserwowane przez Wolfganga Borgmanna, zaskakują dosłownie wszystkim: barwą, motoryką, dynamiką i rozmachem. Barwa może się wydawać (ale tylko z początku) irytująca i nieprzystająca do muzyki. Z czasem jednak (w praktyce około piątego przesłuchania) okazuje się, że nie mogłaby być nawet o jotę lepsza. Barwa nadaje muzyce oryginalnego szlifu i nieco kwaśnawego posmaku i — niczym sok z limetki wydobywający smak potraw — wyciąga na powierzchnię bogactwo niuansów. A to wpływ samej barwy jeno. Kolejnym środkiem wyrazu są dynamika i motoryka – nie dość, że wokale są nieprzewidywalne, pełne ekspresji, to jeszcze mają w sobie moc legionu Kupichów. Czuć tę moc na każdym kroku – tak w chwilach zrywu, jak i wyciszenia. Generalnie, wokalista ma gdzie poszaleć (co zresztą czyni), tym bardziej, że kompozycje wyciskają z niego siódme poty – niczym sokowirówka z kilograma gruszek. Nie gorzej mieszają gitary, raz podchodząc pod klasykę, innym razem kombinując tak okrutnie, że kultyści Cthulhu mogliby się poczuć zawstydzeni. Riffy są zarówno nieokiełznane jak i dokładnie przemyślane, a solówki oblepiają mackami. Osobny rozdział można napisać o basie, bowiem wcina się w historią rzemiosła, niczym T. Lis w zdanie swoim rozmówcom. Jest wyraźny, ładnie wyeksponowany i prócz tworzenia szkieletu kompozycji, zdarza mu się zapędzić w solówki. 10042010 słów uznania należy się także garowemu, bo to on przejmuje na siebie obowiązek utrzymania pozostałych indywiduów w ryzach, gdy basmanowi zdarzy się poindywiduować. A uwierzcie – utrzymanie takiej muzyki w ryzach jest wyczynem karkołomnym, graniczącym wręcz z niemożliwością. Kompozycje mają nie tyle pazurki, co potworne zębiska, więc mlask! – jeden nieodpowiedzialny dźwięk i podcieramy się łokciem. Poskromienie takiego progresywnego monstrum świadczy natomiast o niebywałym talencie i wyśmienitym kunszcie. Faktem jest, że album ma pewne niedociągnięcia, ale ich świadomość ma się tylko dlatego, że Mekongi poszli jeszcze o krok dalej. Gdyby nie to, patenty z The Music of Erich Zann byłyby traktowane jako te niedoścignione i nieosiągalne. I takie w swoim czasie były.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.mekongdelta.eu

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 lipca 2010

Spinal Cord – Remedy [2003]

Spinal Cord - Remedy recenzja review„Debiutancki album grupy założonej przez muzyków DEVILYN!” – w ten oto niewybredny sposób wydawca zachęcał ludziskuf do zapoznania się z Remedy, mając zapewne nadzieję, że umiejętność liczenia na palcach jednej ręki bezpowrotnie w narodzie zaginęła. Już taka durna zagrywka mogła negatywnie nastawiać do zespołu potencjalnych odbiorców, a co dopiero tych, których — tak jak mnie — nie ruszyło ani ich promo, ani nie przekonała ówczesna kondycja koncertowa. Czasem jednak warto przełamać wewnętrzne opory, bo inaczej niezły kąsek może przejść nam koło nosa. No i na Remedy mamy do czynienia z przyjemną niespodzianką. U mózgów tej ekipy wyraźnie zaprocentowały doświadczenia zdobyte w Devilyn, bo materiał jest dokładnie przemyślany, odpowiednio złożony, profesjonalnie obrobiony, słucha się go bardzo dobrze, a w porywach nawet zajebiście. Płyta zawiera ciekawy, piekielnie przebojowy (co nie znaczy wcale, że hiper-melodyjny) i szczęśliwie nie mający nic wspólnego ze szwedzką szkołą death-thrash, jakiego w Polsce nikt chyba przed nimi nie grał. Słychać tu cha Morbid Angel, Death, Fear Factory czy późniejszego Testament oraz sporo patentów wypracowanych przez Dina i Basiego w tarnowskiej kapeli, a umieszczonych na „Artefact” – przeważają średnie tempa (niejednokrotnie podkręcone konkretnymi galopadami), zakręcone riffy, wyborne solówki (bo Krystian Wojdas do technicznych ułomków nie należy, a i Smoq dał radę), krzyczano-growlowane wokale (xwa śpiewaka nie jest przypadkowa) i dynamiczne wygibasy czynione przez sekcję rytmiczną. Wszystko cacy się ze sobą zgrywa i sprawia niemało radochy, bo mimo generowanych szybkości i stopnia brutalności, feeling płytki jest zdecydowanie thrash’owy. Polecam waszej uwadze „Fake”, „Art”, „Tears” i utwór tytułowy – wchodzą od pierwszego przesłuchania, a głowie i — już razem z pozostałymi — odtwarzaczu pozostają na długo. Ocena może i jest nieco (nieco!) zawyżona, ale jak na debiut, poziom zaprezentowany na Remedy jest naprawdę wysoki, więc po album spokojnie mogą sięgnąć miłośnicy zgrabnego dopieprzania.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SPINALCORDOFFICIAL/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 lipca 2010

Terror Squad – Chaosdragon Rising [2006]

Terror Squad - Chaosdragon Rising recenzja okładka review coverDrugi longplej japońskich thrashersów przypomina spuszczoną ze smyczy Godzillę – w chuj nieokrzesanej dzikości i pierwotnej agresji. I jak na rasowego Japończyka przystało, składa się głównie z wrzasków, kakofonicznych sekwencji dźwięków, szesnastu ton szaleństwa i odrobiny nieprzetworzonego popierdolenia. A żeby nie było za cukierkowo i gładko – album od początku do końca brzmi garażowo. I w ten właśnie sposób już dziki materiał staje się jeszcze bardziej siermiężny, nieociosany i bezpośredni. Godzilla atakuje i sieje totalne zniszczenie! Efekt jest taki sam, jak gdyby album nagrała jakaś grupa nieopierzeńców (a nie starszych panów), którzy — w swoim młodzieńczym buncie — postanowili zamanifestować światu swoje niezadowolenie i maksymalne wkurzeniem a cały myk w tym właśnie, że chłopakom do podrostków trochę brakuje i to z niewłaściwej strony. Tak czy srak, dzikości i prymitywnej stylistyki na albumie jest po brzegi, a chłopaki wyglądają na solidnie podkurwionych. No i rzecz najważniejsza – wygląda również na to, że mają z tego niezły ubaw;]. Tokyo Metal Anarchy. Nie byłoby japońskiej sceny bez specyficznego „japońskiego” klimatu – ducha, którego nie da się pomylić z żadnym innym, który jest dla Japonii tak typowy, jak chlanie wódy w Polsce. Zionie więc z albumu japońskim klimatem, jak smrodem z paszczy Hedory. Ciekawie zionie też z paszczy wokalisty (To niech zainwestuje w tik-taki – przyp. demo), który zdziera struny głosowe w sposób wręcz niesamowity – jest w tym pewna magia, bo takie poświęcenie nadaje albumowi waloru autentyczności i prawdziwości. Drze się i wrzeszczy po prostu przecudownie, na granicy utraty głosu, lecz bez wytchnienia i bez lamerskiego czystego podśpiewywania. Jest z gościa kawał przecinaka, rodzynka z typu bywalców punkowych imprezek. Zresztą cały album jest cholernie punkowy, do cna przesiąknięty pogo, pieszczochami i tanimi winiaczami. Nie wiem, czy oni też mają tanie winiacze, ale nawet jeśli nie mają, to brzmią jakby mieli. W takich właśnie okolicznościach przyrody muzyka Terror Squad smakuje najlepiej – w tanim, kameralnym lokalu, pełnym panczurów, dymu papierosowego i dzikiej, gniewnej atmosfery. Tam właśnie czuje się najlepiej, grana na żywo, w bezpośrednim kontakcie z publiką, która szaleje pod sceną. Tego niestety trochę brakuje podczas przesłuchań w domu, ale cóż można zrobić. Jakby na to nie spojrzeć, słuchana w domu czy na żywo, muzyka Japońców daje do wiwatu – i w tym upatruje jej główną zaletę: dostarcza mnóstwa elementarnie dzikich emocji i potwornej dawki rozpierolu.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.geocities.co.jp/MusicStar/7054
Udostępnij:

23 lipca 2010

Yattering – Genocide [2003]

Yattering - Genocide recenzja okładka review coverChyba każdy miłośnik death metalu w polskiej odmianie mniej więcej kojarzy, że okres, w którym powstawał materiał na Genocide nie był dla Yattering wyjątkowo udany. Płynące z każdej strony szambo mogło pogrzebać zespół — który nota bene sam w tym zamieszaniu nie był bez winy — jeszcze przed wejściem do studia. Te wszystkie zawirowania miały oczywiście wpływ na ostateczny kształt albumu, i tak się ciekawie składa, że wpływ bardzo pozytywny. Płyta pod każdym względem przebija poprzednią, a przy tym jest od niej wyraźnie inna, choć nadal zanurzona w konwencji pojebanego technicznego death metalu, który można stawiać w jednym rzędzie z Gorguts i Cryptopsy. Tak mili państwo, Genocide to nie tylko świetny krążek jak na polskie warunki, to jest klasa światowa! Już samo brzmienie przytłacza i pokazuje, że do takiej muzy trzeba fachowca z odpowiednim podejściem, bo inaczej rezultat będzie przypominał „Murder’s Concept” (producenta którego zespół pozwolił sobie gorąco pozdrowić…). Kapitalny jest wyjątkowo wyraźny i gęsty sound gitar – można się delektować każdym szczególikiem bez utraty morderczego ciężaru. Na zmianach zyskała także sekcja, więc robota odwalana przez Ząbka (gromkie brawa za inwencję i nieprzeciętny warsztat!) wreszcie dostała porządną oprawę. A muzyka? O jej wartość chyba nikt się nie obawiał – jest złożona (i na pewno nie przekombinowana!), inteligentna, lekko zabarwiona schizolską melodią i cały czas cholernie brutalna. W sam raz dla miłośników wymagającego gr(z)ania. Co prawda takiej łatwo dostrzegalnej chwytliwości nie ma za dużo, ale ogólnej wyrazistości tym kawałkom nie brakuje. Irytować na Genocide mogą tylko dwie rzeczy. Pierwsza: „audialne” rozliczenia z byłym menago — za pierwszym przesłuchaniem nawet to zabawne, ale zupełnie niepotrzebne — chcąc nie chcąc chłopaki uczynili go w ten sposób nieśmiertelnym. W zupełności wystarczyłyby „faki” we wkładce. Druga sprawa, która mi zbytnio nie robi, to teksty. Do tematyki nie mam zamiaru się przypieprzać, bo ta mi odpowiada, ale już ze zrozumieniem takiego angielskiego miewam problemy. Przydałby się ktoś z zewnątrz do korekty, bo byczur jest już w deklaracji zespołu – a wątpię, że chcieli przekazać to, co im wyszło. Poza tymi wyjątkami jest naprawdę super i szkoda wielka, że Yattering leży głęboko w piachu.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

20 lipca 2010

Witchmaster – Violence And Blasphemy [2000]

Witchmaster - Violence And Blasphemy recenzja okładka review coverWitchmaster na swym debiucie zauroczył mnie swoją prostą, aczkolwiek skoczną i chwytającą za serce speed-black-thrashową młócką z równie prostym i uroczym przesłaniem – „Satanic Metal Attack!”. Mimo, że korzenie tej muzyki tkwią głęboko w latach 80-tych ubiegłego wieku, wszystko jest zagrane w sposób naturalny i z jajami. Bo trzeba mieć jaja, żeby wyskakiwać do ludzi z takim zasyfionym — jak to się modnie określało dekadę temu — retro metalem. Rozpaczliwe duety wokalne Geryona i Rejash’a (absolutnie nie do podrobienia!), zalatujące piekielną siarą thrash’owe riffy i niekontrolowany (momentami) łomot generowany przez Vitolda – zero ozdobników (bo introsy na pewno nimi nie są), zero kompromisów, zero udawania. Maksymalnie bezpośrednie — co by nie powiedzieć infantylne — teksty łatwo wpadają w ucho i doskonale nadają się do zdzierania na nich gardła. Już same tytuły wywołują lekki uśmieszek: „Possessed By Satan”, „The Burning 666”, „Tormentor Infernal” – toż to muszą być oazowe ballady! Płyta nie jest może szalenie „równa” (ten „Ritual” na koniec nie był konieczny, bo reszta broni się sama), ale przez to można szybko wyłonić swoje ulubione wałki. Mnie szczególnie niszczą: „Antichrist”, „Infernal Storm” i „Morbid Death” - są niechlujne, słucha się ich fajnie, nie wymagają żadnego wysiłku intelektualnego, za to kudłami nie raz można przy nich zarzucić. W przypadku płyty pokroju Violence And Blasphemy trudno o jakieś wydumane podsumowania, toteż pozwolę sobie zerżnąć hasło z wkładki: „Witchmaster plays Satanic Metal Slaughter exclusively” – jak ktoś tego nie łapie, to ma problem.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: witchmaster.pl
Udostępnij:

17 lipca 2010

Psalm – Threshold Of Escape [1997]

Psalm - Threshold Of Escape recenzja okładka review coverJuż wyjaśniam skąd się wzięła na naszym blogu ta kapela – otóż jest ona kolejnym konsumenckim eksperymentem, jaki zrobiłem w moich poszukiwaniach kapel, które można by uznać za spadkobierców Nocturnusów. Eksperymentem średnio udanym. Jak się okazuje (znów), rewelacje głoszone przez sprzedawców ze sklepów sieciowych należy podzielić przez dwa, po czym z wyniku wyciągnąć pierwiastek. Najlepiej trzeciego stopnia. „Death metal w klimatach Nocturnusów” – tak mniej więcej brzmiał opis aukcji… i jeszcze ten tytuł Threshold of Escape, który tak mocno zasugerował sprzedawcy podjęcie tematu po amerykańskich madafakerach. Po lekturze albumu mogę bez mrugnięcia okiem powiedzieć, że Psalm ma tyle wspólnego z Nocturnusami, co Francuzi z bohaterstwem. A, zapomniałem dodać – Psalm to Francuzi, może więc w tym tkwi problem… Tak czy siak, muzyka Żabojadów ma się nijak do dokonań Amerykańców, bowiem to, co serwują nam winożłopy to wprawdzie death metal, ale nie ma w nim za grosz instrumentalnej wirtuozerii ani kompozycyjnego nowatorstwa. Threshold of Escape to taki o, industrialny dm, z jednym wszakże bajerem – ogarniają temat bez zbędnego elektronicznego szmelcu. Teraz będą trzy pochwały. Jakby na to nie spojrzeć, pewnego kunsztu wymaga takie zaoperowanie przesterami, które pozwala stworzyć odpowiednio zindustrializowaną atmosferę bez uciekania się do klawiszy. Jest w gitarach coś cybernetycznego, mają one posmak lekko podrdzewiałych przekładni. Podobnie jest z growlem, którego brzmienie jest bardzo nienaturalne – mechaniczne, o wyraźnie metalicznym zabarwieniu. Przypomina nieco głosy podkurionych robotów z niskobudżetowych filmów horror sf z lat 80-tych. Kończąc to dobre, wspomnę jeszcze kompozycje, które mimo iż bez szału, są jednak odpowiednio industrialne – zwarte, monotonne i głuche. Niby żaden plus, bo to industrial w końcu, ale tu nawet czuć cały ten zrobotyzowany klimat. Na zakończenie recenzji, wypada mi wrócić jeszcze na chwilę do uwag natury ogólnej z początku tekstu. Muszę się przyznać, że Psalm stał się dziś dla mnie pretekstem do zasygnalizowania jednego, bardzo ważnego tematu – durnowatych sprzedawców. Niby dostęp do sieci pozwala sprawdzić każdą informację, jednak nie dosłownie każdą. Efekt jest później taki, że trzeba się kierować czyimiś wytycznymi, a to oznacza, że się niekiedy łazi po omacku. W związku z tym, należy się liczyć, że zamiast klimatów Nocturnusowych dostajemy klimaty znad Sekwany.


ocena: 5,5/10
deaf
Udostępnij:

14 lipca 2010

Christ Agony – Daemoonseth Act II [1994]

Christ Agony - Daemoonseth Act II recenzja okładka review coverPierwsze skojarzenie po hasłach „metal” i „lata 80-te”? Kat! Pierwsze skojarzenie po hasłach „metal” i „lata 90-te”? Kat! Ale zaraz potem: Christ Agony – czyli zespół, który w swych początkach osiągnął na światowej scenie więcej niż wielu naszych obecnych (głównie samozwańczych) gwiazdorów. Zespół — podobnie jak Kat — wyjątkowy, niepodrabialny, kroczący własną ścieżką, dumnie wyrastający ponad innymi polskimi tworami. Solidną porcję niezaprzeczalnego geniuszu Cezara & C.O. znajdziecie na Daemoonseth Act II – najlepszym, a przynajmniej najbardziej przeze mnie uwielbianym krążku olsztyńskiej formacji. Płyta powiela wszystkie zalety debiutu — przy czym każdy jej element jest jeszcze lepiej dopracowany, dopieszczony do granic możliwości — i poszerza je o zdecydowanie bardziej profesjonalną realizację studyjną (co pociągnęło za sobą nawet głosy o komercjalizacji!) oraz wprost przeogromną dawkę chwytliwości. Black metal w wydaniu Christ Agony nie poraża dążeniem do totalnej ekstremy, bo jest w nim dużo przestrzeni, a dominującymi tempami są te średnie i wolne (naturalnie przyspieszenia też się trafiają); wymiata natomiast doskonałym klimatem (niewielki w tym udział klawiszy), wżynającymi się w czachę riffami, prostą acz tworzącą mocny szkielet perkusją (obudzony o 3 w nocy mogę wyrecytować z pamięci każde uderzenie), wyraźnie wspomagającym ją basem (najlepiej wypada w „Sacronocturn”) i zróżnicowanymi, super charakterystycznymi wokalami – czyli najzwyczajniej w świecie, kurwa!, wszystkim. Na Daemoonseth Act II sporym atutem jest nawet… monotonia muzyki, którą uświadomiłem sobie dopiero po kilku latach słuchania. Niemal każdy motyw został porządnie przewałkowany, powtarza się raz po raz, niemal do wyrzygania – ale nic takiego nie następuje i zawartość żołądka pozostaje na miejscu. Także na znudzenie się materiałem nie ma co liczyć, a to przede wszystkim zasługa fenomenalnie przemyślanych, bardzo płynnych aranżacji – utwory są tak skonstruowane, że tworzą monolit, do którego nie można już nic dołożyć (przynajmniej ja nie wyobrażam sobie, jak można by je uczynić jeszcze lepszymi). Z drugiej strony, wyciągniecie choćby jednego dźwięku z prawie trzynastominutowego „Urtica Diaoica Cultha” najpewniej pozbawiłoby go połowy mocy i zajebistości. Chylę czoła przed Cezarem, bo do takiego łączenia sprzeczności, by dłużyzny ekscytowały, a smęcenie było dynamiczne, potrzebny jest diabelski talent. Dzięki niemu na płycie naturalnie wypada zarówno nastrojowe intro, melodyjny „Diaboli Necronasti”, jak i brutalny „Avasatha Pagan (Prophetical Part 3)”, a spójność ani przez chwilę nie zostaje zachwiana. Kolejnym elementem wpływającym na siłę oddziaływania albumu są niegłupie i dobrze napisane (zarówno jeśli chodzi o styl, jak i angielski) teksty – zawierają dużo wpadających w ucho fraz, więc przyswaja się je już po kilku przesłuchaniach, a zostają w głowie na długo, bardzo długo. Jak dla mnie Daemoonseth Act II to jedna z najlepszych płyt zrodzonych na polskiej ziemi, a już na pewno absolut jeśli chodzi o black metal. Materiału tak mocno oddziałującego na zmysły po prostu nie można zignorować!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 lipca 2010

Karl Sanders – Saurian Meditation [2004]

Karl Sanders - Saurian Meditation recenzja reviewZ Sandersem to jest tak, że gdy mu się powie, iż dupa z niego a nie Egipcjanin, to ma się gwarantowanego kopa w zęby ciężkim buciorem, z półobrotu. Bez możliwości odwołania. Bo Sanders to Egipcjanin z krwi i kości… tylko jakoś tak wyszło, że go mamusia w Stanach poczęła, a mamusi nie było Kleopatra. Ale dość tych krępujących faktów z życia naszego Numernabisa, czas zająć się debiutem jego solowego projektu. Saurian Meditation to niemal godzina ambientowych aranżacji mocno osadzonych w bliskowschodnich klimatach – głównie egipskich, ale nie tylko. Wszystko począwszy od instrumentów, a skończywszy na konstrukcji utworów dobrane jest tak, by spotęgować odczucie, iż przebywa się w Egipcie – tyle, że nie tym dzisiejszym, z katalogów biur podróży, tłumnie obleganym przez małomiasteczkowych Polaczków na dorobku, ale takim lekko lovecraftowskim. Bliski Wschód Sandersa cuchnie stęchlizną niewietrzonych komór grobowych i korytarzy, pełen jest pustynnego pisaku, który od wieków nie zaznał deszczu – tu aż chce się być zmumifikowanym. Składających się na album dziesięć kawałków krok po kroku wprowadza słuchacza w ten nie do końca odkryty świat – powoli, niczym schodzenie po wąskich schodach w nieskończoną otchłań. Jak na ambient przystało, dzieje się raczej niewiele (w porównaniu z Nile nie dzieje się nic), ale nawet taka skromna ilość dźwięków wystarcza, by pobudzić wyobraźnię i dotrzeć do podświadomych obrazów piramid, sfinksów, kosmitów owe piramidy budujących i innych bliskowschodnich cudów. Niemal czuje się piasek pod stopami i palący żar słońca na twarzy. A wokół rozbrzmiewa zakazana muzyka, bębny wybijają hipnotyczne rytmy, a tradycyjne instrumenty współbrzmią z elektrykami Sandersa. Daje to razem piorunujący efekt – owe dwa światy (antyczny i współczesny) przenikają się i uzupełniają kreując przed słuchaczem posępne wizje. Nie byłoby tego jednak, gdyby nie wokal Mike’a Breazeale i całej plejady gości, którzy wspomogli Sandersa. To one sprawiają, że ten głównie instrumentalny album nabiera dodatkowej głębi i staje się jeszcze bardziej zagadkowy. Zagadkowy w podobny sposób, jak zagadkowe dla XX-wiecznych badaczy były grobowce faraonów – pociągający, ale i niebezpieczny. Saurian Meditation wprowadza u słuchacza niepokój, wzywa go i przywołuje i nie pozwala odetchnąć. Wszelkie zabiegi stylistyczne budują napięcie, potęgują atmosferę grozy – są one bardzo ulotne, toteż niezmiernie ważnym jest oddanie się muzyce. Album puszczony sam sobie wiele traci, przechodzi na dalszy plan i nie pozostawia u słuchacza żadnych emocji. Dopiero postawiony w centrum ukazuje swoje walory. A tych jest bardzo wiele.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/KarlSandersNileOfficial
Udostępnij:

8 lipca 2010

Misteria – Universe Funeral [2002]

Misteria - Universe Funeral recenzja reviewDebiut ekipy działającej w cieniu Wielkiej Cipy był co najmniej udany i rokował nadzieje na porządnego następcę. I właśnie takim bardzo porządnym krążkiem jest Universe Funeral, czyli materiał nagrany i wydany jeszcze zanim Misteria rozlazła się w szwach jak malezyjskie obuwie przemysłowe. Przy drugiej płycie chłopaki nie poszli na kompromisy, nie wymiękli i nie powtórzyli się, za to skomponowali kawał (wyświetlacz mówi o 72 minutach, kłamczuszek…) dojrzałego, oryginalnego (jak na nasze warunki to nawet bardzo) i wymagającego grania, które mimo to szybko wpada w ucho i jest łatwe w odbiorze. Mamy tu mnóstwo ciekawych, niestandardowo z sobą połączonych pomysłów, które zapewne zostałyby zmarnowane, gdyby nie sprawni instrumentaliści – pod względem technicznym cała kapela wypada okazale, przy czym największy postęp dotyczy sekcji rytmicznej, zwłaszcza basu. Poszczególne kawałki są lepiej przemyślane i poskładane niż na „Masquerade Of Shadows” – drastyczne zmiany tempa i klimatu to standard, zjazdy od podszytego Morbid Angel death metalu do czegoś na kształt folku (choć raczej nie polskiego, bo polski folk to krowa srająca w poprzek drogi i stare baby skubiące w zakurzonej izbie koguta) też nie sprawiają zespołowi kłopotu, a najważniejsze, że te wszystkie skrajne elementy zupełnie nieźle trzymają się — skoro jestem przy folkowych skojarzeniach — kupy i nie sprawiają wrażenia posklejanych na siłę. Wachlarz skojarzeń rozpościerający się podczas słuchania Pogrzebu Wszechświata jest ogromny, bo obejmuje — poza wspomnianymi Morbidami — choćby Metallicę (słowa uznania za udane Hetfieldowanie i thrash’owy feeling tam, gdzie trzeba), Arcturus (podobnie wielka różnorodność wokalna, ale bez słodziutkich homo-zaśpiewów), Marduk (zagęszczenie sieczki), a na upartego i Brathanki (pamiętacie ich jeszcze?). Misteria robi z tych nazw solidny koktajl, dodaje szczyptę czegoś swojego i w efekcie powstaje agresywna i bardzo koncertowa (kto widział, ten przyzna mi rację) death-blackowa jazda z wieloma interesującymi odchyleniami i rozbudowanymi partiami wokalnymi (świetna robota Mańka!). Pozytywnie zaskakuje dość przejrzyste i ciężkie brzmienie – to zdaje się szczyt tego, co można było wycisnąć z Manek Studio. Do najciekawszych numerów zaliczyłbym: „Forever… Beautiful… Dead Smile” (chyba najlepszy ze wszystkich), „Visions And Memories”, „Scorn”, „Katharsis” i instrumentalny „Modern Immortal Past”. Na okrasę dostajemy dwa covery: „Cremation” tracącego u nas na popularności Kinga Diamonda oraz „Misirlou” odkopanej przez Quentina Tarantino kapelki Dick Dale And His Del Tones, oba bardzo udane. A sama płytka palce lizać!


ocena: 8,5/10
demo
Udostępnij:

5 lipca 2010

Mindlag Project – Mindlag Project [2009]

Mindlag Project - Mindlag Project recenzja okładka review coverDziś, zupełnie z partyzanta, debiutancki krążek dzielnych Francuzów z Mindlag Project. Mindlag Project — bo tak się nazywa ten album — to solidny kawał (prawie 70 minut) nowoczesnego thrashu (nieco nawet zakombinowanego) obficie czerpiącego z core’owych tradycji oraz melodyjności szwedzkiej sceny death. Ale to nie koniec niespodzianek jakie mają w zanadrzu potomkowie Assurancetourixa – w skład zespołu wchodzi pełnoetatowy wiolonczelista, szkoda tylko, że prawie w ogóle go nie słychać. Niby coś tam chłopak piłuje, stara się jak umie, ale gówno z tego wychodzi, bo instrument ginie pomiędzy pozostałymi (a może jednak w ogóle nie gra…). Pomysł dobry, realizacja niestety dużo słabsza – więc lekcja na przyszłość, chłopaki, by nad produkcją przysiąść i nie skąpić kasy, w końcu nie jesteście ze Szkocji. Za to brzmienie i wyrazistość gitar jest kapitalna, czasami nawet za bardzo, bo tu i ówdzie zjada wokale. Nie jest to wielki problem, gitary są bowiem jedną z mocniejszych stron wydawnictwa, toteż można taki „mankament” zaakceptować. Szybkie, elektryzujące, skoczne i bardzo melodyjne riffy oraz w pizdu mocarnych solówek – gitary za każdym razem brzmią dobrze i rozkręcają imprezkę. A dzieje się wiele, bardzo wiele. Muzyka jest barwna, różnorodna i bardzo koncertowa, choć zdarzają się także kawałki bardziej stonowane, wolne i lekko zmulone. Moi ulubieńcy to „Noctambule…”, „Cerbera” (superowe gitary, aż zwija włosy pod pachami :)), „Charisme egyptien”, „Jon de Grimpclat” oraz „Le detour”. Zaskoczeniem może być, że płyta nagrana jest po francusku, a — jak wszyscy wiedzą — ten język nadaje się dobrze tylko do kapitulowania. Dlatego jeszcze bardziej zaskakuje, iż jednak trzyma się i nawet pasuje do muzyki. Może dwa, trzy razy jego brzmienie gniecie w uszach i wywołuje łzawienie – poza tymi kilkoma momentami, zupełnie na serio, wytrzymuje w połączeniu z dość agresywną i żywiołową muzyką. Z wokalami jest, niestety, jeden poważniejszy kłopot. Czyste linie. Nie wiem, czy tylko mnie tak mierzwią, ale powiedziałbym, że połowa ścieżek mogłaby zostać wycięta bez utraty ducha muzyki. Nie mówię, że kolega nie potrafi śpiewać — co to, to nie — głos ma zupełnie dobry, nie fałszuje, nawet wyciąga wyższe partie. Kompozycje są jednak takie, że nawet dobry wokal irytuje i przywodzi na myśl przyśpiewki podpitego typka. Jeśli już chłopak ma śpiewać, to niech kompozytor postara się o dobre wykorzystanie jego talentu. I to chyba jedyna uwaga do kompozycji, patrząc całościowo bowiem, są one naprawdę dobre. Jak już bowiem wspomniałem, muzyka jest solidna, bezpośrednia i wchodzi bez popitki. Żeby jednak nie było za słodko – co to za pomysł na 17 kawałków? Tego się nie da na raz, serio. Tym bardziej, że niektóre kawałki są wybitnie doklejone na siłę, włączając wszystkie interludia. Zupełnie bez sensu. Gdyby tak okroić płytę do 40 kilku minut, byłoby cacy, a tak radość ze słuchania maleje, a zajebiostość rozmienia się na drobne. Nad tym też warto pomyśleć. Ogólnie jednak jest dobrze, nawet bardzo dobrze – można dać „Les Bleus” szansę. Mes couilles sur ton nez ;]!


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: mindlag.free.fr
Udostępnij: