Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sludge. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sludge. Pokaż wszystkie posty

12 listopada 2024

Pyrrhon – Exhaust [2024]

Pyrrhon - Exhaust recenzja reviewNa podstawie czwartej płyty Pyrrhon ni cholery nie można było prorokować, co też zespół zrobi w przyszłości, w jakim kierunku podąży i czy w ogóle będzie mu się chciało bawić w robienie hałasu. Nie przeszkodziło mi to jednak w urojeniu sobie jakiegoś w miarę skonkretyzowanego obrazu następcy „Abscess Time”, co naturalnie doprowadziło do sporego zdziwka, bo Exhaust z tymi wyobrażeniami kompletnie się rozmija. Super, zespół nieprzewidywalny! A także hmm… przystępnie ciężkostrawny – jest w tym oczywisty paradoks, ale spróbuję wyjaśnić, na czym on polega.

Pierwsze, co zwraca uwagę w kontakcie z Exhaust, to jak sprawnie ta płyta przelatuje przez uszy – jest taka zwarta, spójna, dynamiczna, pozbawiona przestojów – wręcz piosenkowa. Jej styl wydaje się ograniczony wyłącznie do żwawego i względnie prostego death-sludge, w dodatku takiego z jako tako wyczuwalnymi strukturami i bez istotniejszych skoków w bok. Poza tym całość brzmi mniej piaszczyście niż zwykle, choć to ciągle robota Marstona. Nie bez wpływu na ogólną przystępność pozostaje fakt, że to najkrótszy (38 minut) long w dorobku zespołu, więc i uszczerbek na psychice po jego wysłuchaniu jest jakby mniejszy. Innymi słowy, taki materiał mógłby przekonać do Pyrrhon wielu nowych odbiorców.

Mógłby, o ile ci potencjalni odbiorcy ograniczyliby się do pierwszego wrażenia albo tylko tego, co dostępne na najbardziej podstawowym poziomie Exhaust, czyli intensywnego i było nie było chwytliwego hałasu. Każda próba zejścia głębiej prowadzi bowiem do jedynego słusznego wniosku – że Pyrrhon potrafią w pozory, są pojebani i za nic mają odporność słuchaczy. Już na wysokości trzeciego kawałka, skrajnie pokurwionego „The Greatest City On Earth”, można się poczuć jak uczestnik jakiegoś chorego eksperymentu, którego celem jest… No właśnie co? Według mnie muzycy Pyrrhon w głównej mierze testują tu nowe formy znęcania się nad instrumentami, a przy okazji kombinują, jak je zespolić/wymieszać z patentami charakterystycznymi dla Baring Teeth, The Dillinger Escape Plan czy Pillory, które to nazwy na Exhaust słychać nie raz.

Pomimo tego, że Pyrrhon na Exhaust postawili na krótsze formy, to są one równie intensywne i upakowane przedziwnymi pomysłami, co te z poprzednich płyt, a przy tym chyba zgrabniej zaaranżowane – jeśli w kontekście tego zespołu w ogóle można mówić o aranżowaniu czegokolwiek. Rezultat jest taki, że mózgowina wyłapuje najpierw co bardziej chwytliwe i rytmiczne (zaprawione core’m) momenty i pozwala się nimi cieszyć, zanim cała popiedolona reszta przedrze się na powierzchnię i uderzy jak obuchem, pozbawiając resztek sił i psychicznej stabilności. Czy te soniczne męczarnie są dla każdego? Ano nie, ale też Amerykanie nigdy nie udawali, że chcą ze swoją muzyką trafić do mainstreamu.

Co dla Pyrrhon po tak pokręconym materiale przyniesie przyszłość? Ot, zagadka. Ja już nawet nie próbuję zgadywać. Wiem tylko tyle, że o poziom kolejnych krążków w ogóle nie muszę się martwić.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 września 2020

Pyrrhon – Abscess Time [2020]

Pyrrhon - Abscess Time recenzja reviewJak skutecznie zryć sobie beret niskim koszem? Należy regularnie oglądać główne wydanie wiadomości. Jeśli jednak nie posiadacie telewizora tudzież nie kręci was Holecka, możecie zainwestować kilka dych w czwarty longplej Pyrrhon – zadziała równie dobrze, a obędzie się bez poczucia wstydu. Z płyty na płytę Amerykanie idą w kierunku… no… w sobie tylko znanym kierunku. A przynajmniej zakładam, że znanym. W każdym razie gdzieś przed siebie, bo na Abscess Time dostaliśmy prawie godzinę charakterystycznego już dla nich zagmatwanego death metalu wymieszanego ze sludge i grindem, przy czym jeszcze więcej w nim hałasu i dźwięków co najmniej schizolskich.

Pyrrhon już nie raz udowodnili, że nie interesują ich utarte schematy, granie od szablonu i bycie Gorguts wannabe, a Abscess Time jest tego kolejnym potwierdzeniem. Najnowszy materiał Bruklińczyków jest pogięty jak widelec w mlecznym barze, nieprzewidywalny jak Korwin przy mównicy i absolutnie daleki od death metalowego banału spod znaku Six Feet Under. O chwytliwych melodiach i jakimkolwiek groove możecie zapomnieć. W muzyce Amerykanów coraz trudniej doszukać się nawet wyraźniejszych struktur czy czegoś, za czym można by podążać, więc ogarnięcie całości wymaga sporo czasu i nie lada czujności/cierpliwości. Miejcie przy tym na uwadze to, że u Pyrrhon granica pomiędzy regularnym graniem a improwizacją zdaje się powoli zacierać, stąd też momentami trudno się połapać, czy oni w ten chaos brną tak na serio czy tylko robią sobie jaja ze słuchaczy. I co najlepsze – ta niepewność towarzyszy odbiorcy do końca płyty.

Słuchając Abscess Time z pewnością nabierzecie przekonania, że Amerykanie robią naprawdę sporo, żeby ich muzyka nie była dla wszystkich — albo nawet, żeby niekoniecznie uznawano te dźwięki za muzykę — i mają w głębokim poważaniu, czy z tego powodu ktoś zapała do zespołu uczuciem. Pyrrhon sprawnie mieszają skrajne elementy różnych stylistyk, ale niczego przy tym nie wygładzają – mnóstwo tu kaleczących uszy dysonansów, odhumanizowanych wrzasków i męczących rozjazdów poszczególnych instrumentów. Inne kapele w tym miejscu podejrzewałbym pewnie o braki warsztatowe i budżetowe, ale skoro Abscess Time zajmował się Marston, to wiadomo, że materiał celowo wyprodukowano w ten właśnie sposób. Colin z własnej woli fuszerki by nie przepuścił, a sam krążek brzmi tak, że mucha nie siada – przynajmniej w swojej niszy to już wyższa półka.

Czwarty album Pyrrhon to z jednej strony ciekawe wyzwanie dla wytrwałych maniaków oryginalnego grania, z drugiej zaś niewykluczone, że ostatnia szansa posłuchania zespołu zanim całkowicie wypnie się na death metal i pogrąży w chaosie. Cieszmy się zatem, że z Abscess Time można cokolwiek zrozumieć.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

27 maja 2017

Mastodon – Emperor Of Sand [2017]

Mastodon - Emperor Of Sand recenzja okładka review coverNa pierwszy rzut oka wszystko z Emperor Of Sand się zgadza, bo i estetyka okładki, i oprawa, i w końcu brzmienie nie odbiegają specjalnie od tego, z czym nas Mastodon zaznajomił kilka lat temu. Czyli jest super. Problem pojawia się dopiero po odpaleniu krążka i pierwszym przesłuchaniu, które to nie pozostawia większego wrażenia, czemu bohaterowie tej recki sami są zresztą winni, bo na początek wrzucili numer jak na siebie dość przeciętny, a już na pewno nie porywający. Czyżby muzykom o taaakim potencjale zaczynało brakować pomysłów? Po części na pewno tak, bo na Emperor Of Sand nie słychać konkretnej wizji całości i jasno sprecyzowanego celu – cuś jakby zespół miał problem z określeniem się, w którym kierunku pójść, więc w ramach kompromisu upchnął na płycie wszystkiego po trochu. Dwa poprzednie krążki były pod tym względem bardziej wyraziste – czysta komercha – łatwo przyswajalne przeboje w progresywnym sosie. Teraz ta przebojowość (zbyt) często sprowadza się do strasznie banalnych refrenów (np. w „Show Yourself”), a niekiedy w ogóle jej brakuje. W jej miejsce zaproponowano więcej agresji i ciężaru, które jednoznacznie kojarzą się z niezapomnianym „Leviathan”, choć wydają się bardziej wymuszone i nie tak finezyjne. Mamy tu zatem do czynienia z materiałem w znacznym stopniu zróżnicowanym, choć miejscami także dość niespójnym, a przez to nie sprawiającym tyle radości, co kilka wcześniejszych. Nie zmienia to faktu, że na Emperor Of Sand nie brakuje dobrej (niekiedy nawet bardzo dobrej) muzyki — mimo iż na te najlepsze utwory trzeba dłuższą chwilę poczekać — która jest świadectwem ogromnego talentu jej twórców. Dla mnie punktem zwrotnym albumu i momentem, kiedy zaczyna on nabierać prawdziwego rozpędu jest zagrany z dużym kopem „Roots Remain”. Później jest jeszcze lepiej za sprawą porządnie bujających „Word To The Wise” i „Ancient Kingdom”, jednak kulminacja zajebichy następuje dopiero w „Clandestiny” – rozbudowanym wewnętrznie, chwytliwym, niezwykle wciągającym i chyba najlepiej zaśpiewanym (te chórki!). Dla mnie to kawałek z gatunku tych, przy których robi się przynajmniej kilka powtórek, zanim zabierze się do następnego. Całe napięcie wywołane serią fajnych numerów opada wraz z zamykającym płytę „Jaguar God” – jest nawet niezły, taki nastrojowy i w ogóle, ale trochę za bardzo senny i w rezultacie nie zmusza do ponownego wciśnięcie „play” na pilocie, co w przypadku Mastodon nie powinno się zdarzać. Dlatego też Emperor Of Sand uznaję za album stosunkowo udany, choć wymagający większego niż zwykle skupienia – trzeba kilku uważniejszych przesłuchań, żeby się w niego dobrze wkręcić. Niestety i wtedy na łopatki nie rozkłada.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

11 listopada 2012

Abysse – En(d)grave [2012]

Abysse - En(d)grave recenzja reviewMało brakowało, a olałbym ten naprawdę ciekawy zespół. A wszystko przez to, że zasugerowałem się oklepaną i w sumie drętwą nazwą, równie kiepskim tytułem oraz mało precyzyjnym bełkotem wydawcy. Poza tym — co chyba było moim największym błędem — dałem En(d)grave za mało czasu. Na szczęście udało się to nadrobić i już po przekroczeniu magicznej liczby pięciu przesłuchań z rzędu, wciąż miałem ochotę na następne. Francuzi grają ciężki acz dynamiczny kawałek muzyki zbudowany na fundamencie sludge i pewnych progresywnych odjazdów. O porównania nie jest specjalnie trudno, zwłaszcza, że chłopaki sami się zdradzili, tytułując jeden z kawałków bardzo, ale to bardzo wymownie – „Mastodon”. Ale to nie wszystko, bo brnąc przez kolejne minuty (a tych jest 44), usłyszycie zagrywki charakterystyczne dla Gojiry czy nawet… Metallicy z okresu „Load”/„ReLoad”. Nie ma w tym wielkiej filozofii, nadęcia; wesołe melodyjki czy przesadnie techniczne kombinacje także nie są solą En(d)grave. Ta niewymuszona konstrukcja muzyki (ocierająca się niekiedy o improwizacje) oraz wykonawcza pewność sprawiają, że albumu — jak na krążek instrumentalny — słucha się z taką łatwością, o jaką bym go nie podejrzewał. Nawet te najdłuższe, 7-8 minutowe utwory przelatują niemal niepostrzeżenie, a do takiego „Ten Thousand Changes” wraca się wciąż i wciąż. Dobrze to świadczy o zespole, który ma pomysł na siebie, umiejętności i najwyraźniej odpowiednie środki, bo En(d)grave również brzmi niekulawo.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/abyssegroupe
Udostępnij:

17 października 2012

Cosmonauts Day – Paths Of The Restless [2011]

Cosmonauts Day - Paths Of The Restless recenzja reviewSludge zza wschodniej granicy nie jest czymś, z czym mam styczność na co dzień, ale jak pokazuje przykład Cosmonauts Day – trochę budzącej trwogę egzotyki zawsze można wrzucić na ruszt. Z pozytywnym skutkiem, bo poziom techniczno-kompozytorski tego zespołu jest zaskakująco wysoki, a realizacja materiału w zasadzie nie odbiega znacząco od standardów cywilizowanego świata. Kwartet z Moskwy (czy okolic) swoją muzyką na glebę jeszcze nie sprowadza jak wielcy z Ameryki, ale pewien potencjał jest zauważalny, i gdy tylko starczy im wytrwałości, to jakaś sensowna wytwórnia przybędzie oswoić ich tłustym kontraktem. Ale to akurat temat na przyszłość, być może nawet odległą. Nazwę chłopaki zaczerpnęli bodaj od radzieckiego święta upamiętniającego wysłanie Gagarina na orbitę, klimat mają zbliżony do teledysku do mastodonowskiego „Oblivion”, więc wszystko jest tu mniej więcej jasne – entuzjaści kosmicznych odlotów, czy swobodnego bujania w obłokach (obojętnie czego) powinni być zadowoleni. Mnogość motywów, częste zmiany tempa i nastroju nie przeszkadzają Rosjanom łagodnie kołysać; materiał łatwo się przyswaja, skutecznie rozleniwia i pozwala na chwilę oderwać się od niedostatecznie zadymionej rzeczywistości. Na Paths Of The Restless nie ma znaczenia, czy chłopaki grają ostro czy lajtowo – efekt przez cały czas jest ten sam. Wprawdzie do typowego amerykańskiego luzu trochę im brakuje, ale po odpowiednim doprawieniu się powinni to nadrobić, choć mogą mieć wtedy problemy z dojrzeniem instrumentów. Oprócz samej muzyki i pozytywnych reakcji, jakie wywołuje, Paths Of The Restless ma jeszcze tę zaletę, że oszczędza nam wysłuchiwania desperackich zmagań wokalisty z konwencją gatunku. Cosmonauts Day przyszło to łatwo i naturalnie, bo tak się składa, że w ogóle nie posiadają wokalisty. Potrafię sobie jednak wyobrazić, jak ktoś taki mógłby swoim pianiem zniweczyć wysiłki instrumentalistów i tym samym sprowadzić cały zespół do poziomu syfu. Na szczęście zwyciężył zdrowy rozsądek i żadnego wyjca na siłę nie zaangażowali. U mnie mają sporego plusa.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cosmonautsday

podobne płyty:

Udostępnij:

23 grudnia 2011

I'll Eat Your Face – Irritant [2010]

I'll Eat Your Face - Irritant recenzja reviewZjem twoją twarz… – konotacje z Hannibalem Lecterem i podobnymi wesołkami nasuwają się same, jednak irlandzki duet nie osiągnął jeszcze tego poziomu ekstremy. I raczej nie zanosi się na to, żeby kiedyś tego dokonali, bo raz, że trudno cokolwiek zjeść z rajstopami na głowie (taki sobie kolesie wymyślili image – gang Olsena i Benny Hill się kłaniają), a dwa, że Irritant to raczej stonowany miks patentów charakterystycznych dla death metalu, sludge, ambitniejszego rocka, a nawet jazzu. Należy szybko dodać, że miks nawet udany, bo mimo nietypowo dobranych elementów składowych, materiał udało im się nagrać dość spójny, ciekawy, dobrze brzmiący, przyciągający uwagę oraz — wbrew tytułowi — absolutnie nie drażniący. Jest to spory sukces, bo — o czym jeszcze nie wspomniałem, żeby nie odstraszać — Irritant to album instrumentalny. Obierając taki a nie inny kierunek, I’ll Eat Your Face na szczęście wyłamali się z tendencji do wypełniania miejsca na ewentualne wokale kolejnymi zawijasami i pustym mędzeniem, w czym celuje większość instrumentalnych kapel, i nagrali po prostu krótsze, bardziej zwarte oraz łatwiejsze do zapamiętania kawałki. Prosty zabieg (tylko czemu tak niewielu na to wpadło?), ale dzięki niemu wzrasta chęć ponownego odpalenia płytki. Na krótkości atuty Irritant się jednak nie kończą, bo największą radochę sprawia oczywiście sama muzyka – panowie skaczą po gatunkach, bawią się klimatem, a na końcu wywołują zdziwienie coverem… Mike’a Oldfielda. Z przyjemnością sprawdzę, co te czubki w przyszłości wykombinują, bo pomysłów zdaje się im nie brakować. Byle ich tylko nikt na leczenie nie posłał.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100063571157301
Udostępnij:

14 sierpnia 2010

Mastodon – Blood Mountain [2006]

Mastodon - Blood Mountain recenzja okładka review coverNieumiejętność rozpoznania Mastodona dla szanującego się metala jest, mniej więcej, równie wstydliwa, co załapanie swędzenia na jakimś festiwalu gotyckim. Dany osobnik powinien — dla dobra ludzkości — poddać się sterylizacji (żeby swoich durnowatych genów nie dodawał do puli), po czym zgłosić się na ochotnika do akcji kopania wzdłużnego tunelu pod Wisłą, ewentualnie jako królik doświadczalny dla środków przeciwgrzybiczych. Po prostu nie można nie znać tej kapeli, zwyczajnie nie wypada, bo to zwykły brak obycia i kultury. Trzeci longplej Amerykańców dostarcza słuchaczowi porządną dawkę pokręconych, zawiłych jak polskie przepisy, poczynań, przy których połowa członków Mensy powysiadałaby z wyczerpania. Przy Blood Mountain nawet „Leviathan” wydaje się jeno dziecinną zabawką — niewinną i prostą — a przecież wszyscy wiemy, że takową nie jest. To, co na poprzednim krążku dopiero kiełkowało, tu dało plon dziesięciokrotny, a nawet stukrotny. Jest bardzo, ale to bardzo progowo, nie tak przebojowo jak dwa lata wcześniej, ale za to o niebo dojrzalej. Z jednym wszakże, za to sporym zastrzeżeniem – owa przebojowość w niczym mi nie przeszkadzała, za to z tym kombinowaniem bywa różnie. Różnie, czyli w połowie przypadków przesadzenie. Sporo ostatnio słuchałem wspomnianych wyżej płytek, i o ile „Leviathan” łykałem bez popitki, o tyle Blood Mountain niekiedy nużył. Wszystko cacy, tylko czasami za dużo tego dobrego i koniec jest taki, że trochę bokiem wychodzi – jak kiść bananów na raz. Nie sposób nie zestawiać ze sobą tych dwóch wydawnictw, nie można też nie dostrzec pewnej ciągłości kompozycyjnej, która każe powiedzieć, że Blood Mountain jest logiczną kontynuacją „Leviathana”, a przynajmniej jedną z możliwych. Amerykańce zdecydowali się pójść drogą muzyki wolniejszej, nie tak bezpośredniej, a za to trudniejszej kompozycyjnie oraz percepcyjnie. Płyta napierdala po receptorach z siłą kafara i zmusza do tęgiego kminienia do tego stopnia, że człowiek jest dumny z siebie po przesłuchania całości. Ma to swój urok, nie przeczę, ale ma też swoją cenę – po Blood Mountain nie sięga się równie często, co po „Leviathana”. Tako rzekę.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

23 marca 2010

Mastodon – Crack The Skye [2009]

Mastodon - Crack The Skye recenzja okładka review coverCzołem złamasy! O pardon, chyba się zapomniałem… złamaski też. Ale na bok te uprzejmości, bowiem dziś kolejna nowość. Kapeli chyba specjalnie przedstawiać nie trzeba, bo wyczyny Amerykańców od jakiegoś czasu są na językach metalowej braci. Z metalowością Crack the Skye jest jednak problem – otóż wydaje mi się, że chłopaki jakby nieco jaja stracili. W wyniku częściowej kastracji dostajemy coś ponad 50 minut (co akurat uważam za rozsądne posunięcie, bo trwający około 20 minut więcej „Blood Mountain” był ciut przydługi) ostrawego rocka, który tylko w kilku momentach zahacza o metal. W mojej opinii, jakże skromnej i lichej, uważam to właśnie zdziadzienie za najpoważniejszy mankament Mastodona '09. Prawdę powiedziawszy – jedyny. Faktem natomiast niezmiennie pozostaje, że wciąż trzeba sporo się przekonywać do każdego z ich albumów. Moja pierwsza reakcja na Crack the Skye była, mniej więcej, taka: szit, ale smęty. Dzielnie jednak postanowiłem się przedrzeć przez swoje pierwsze wrażenia, co poskutkowało odkryciem niemałych pokładów zajekurwabistości. Nie przeczę – chłopaki z deka oklapli, niemniej jednak pomysły na granie wciąż mają nieziemskie. Multum melodii (i to w każdym, motyla noga, utworze), miriady nastrojów, niemałe pokłady techniki i umiejętności, a to wszystko podane w psychodelicznym klimacie (zgadniecie? organy Hammonda rulez). Można więc powiedzieć, że wszystko to, co sprawiło, że Mastodon jest tak wyjątkowy. To, co w kawałkach zwraca uwagę, to spora przestrzeń, dźwięki nie są przesadnie poupychane, nie ma więc zaduchu rodem z niewietrzonego strychu. Na wszystko jest czas i miejsce. Bardzo inteligentnie rozwiązane, wprowadzające jakiś tam, minimalny, minimalizm. Stąd właśnie bierze się wrażenie odpuszczenia i stonowania. Żeby jednak nie było wątpliwości – jak trzeba jebnąć, to bez wahania, jak np. w „Divinations”. Żeby jednak i tu nie było żadnych – jest tego mniej niż na „Blood Mountain” i dużo mniej niż na „Leviathan”. Sporo jest miejsc, w których muzyka opiera się na delikatnej gitarze podpartej, a i to nieobficie, sekcją. Nowością, o ile mnie pamięć nie myli, jest pojawiający się w Crack the Skye wrzeszczący wokal. Klawiszy też jakby więcej i ogólnie przesterów. A wraz z tym, więcej balladowości, baśniowości i delikatności, czego początek „The Czar” jest wręcz doskonałym przykładem. Natomiast motyw w połowie „The Last Baron” powinien znawcom skojarzyć się z… (konkurs: kto zgadnie, co przypomina końcówka kawałka; przysyłać tylko poprawne odpowiedzi). Zatrzęsienia nowości raczej nie ma (i dobrze), dzięki czemu cały czas mamy całkowitą pewność, że słuchamy Mastodona. Mastodona, który, mniej więcej, od początku swej kariery postawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko i za każdym razem mu się udaje. Takoż i tym razem.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

Mastodon – Leviathan [2004]

Mastodon - Leviathan recenzja okładka review coverMastodon nie miał u mnie dobrego startu, bo polecano mi ten zespół jako przykład super technicznej i brutalnej napierduchy na najwyższych obrotach, dzikiej i zakręconej. Przy tak ukierunkowanych oczekiwaniach (i wiedzy, że dwaj muzycy maczali paluchy w Today Is The Day) Leviathan w żadnym wypadku nie mógł się spodobać, bo z death-grindem czy inną ekstremą nie ma nic wspólnego. Ponowną szansę płyta dostała dopiero po kilku tygodniach, wtedy to okazało się, że przy odpowiednim nastawieniu (w tym przypadku neutralnym) Mastodon może się spodobać. I to jak cholera! Nie da się jednoznacznie określić, co grają Amerykanie (przynajmniej dla mnie jest to zadanie niewykonalne), ale jest w tym sporo techniki, wyobraźni i otwartości na rozmaite wpływy. Kawałki montują ciężkie, całkiem dynamiczne, zróżnicowane, z interesującymi progresywnymi ozdobnikami i sporą dawką rockowej chwytliwości. Ponadto nie raz i nie dwa zajedzie klimatami jak z Black Sabbath (także wokalnie!) czy Cathedral, co już może zaskakiwać. Najciekawsze w tym jest to, że pomimo nawiązań do zamierzchłej przeszłości metalu, całość brzmi bardzo świeżo i naturalnie – gluciane inspiracje w ogóle nie pozbawiły tej muzyki życia. Naprawdę nieźle prezentują się wokale – są mocne, wyraźne, a przy tym dalekie od wszelkich brutalnych wymiotów. No i te ziołowe zaśpiewy… Niewykluczone, że podczas takich przypalanych sesji wpadli na pomysł, by na warsztat wziąć "Moby Dicka" i w oparciu o tą książkę opracować teksty. Idea wypaliła (coś dużo tych „dymnych” skojarzeń dziś), dzięki czemu można poznać tę historię z bardzo udanymi muzycznymi ilustracjami. Niezależnie jednak od zabiegów „literackich” Leviathan ma dość mocnych punktów, żeby zainteresować słuchacza na długo.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: