Pokazywanie postów oznaczonych etykietą classical. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą classical. Pokaż wszystkie posty

7 listopada 2023

Apocalyptica – Cult [2000]

Apocalyptica - Cult recenzja reviewUwielbiam muzykę klasyczną. Zaczęło się od seksownej Azjatki Vanessa Mae (polecam użyć googleimage). Zakochałem się w Schubercie, Czajkowskim, Mozarcie (choć on robił tylko covery), Beethovenie (ale to był przechuj, najlepsze rzeczy robił jak stracił słuch), Chopinie, Vivaldim i tak kurwa dalej. Chopin to w ogóle klasyk, jeśli chodzi o nasz klimat, czyli smutny fortepian we wszystkim.

Promowanie muzyki poważnej w tak trudnym gatunku jak Metal to banał, bo to jest ta sama muzyka tak naprawdę, tylko my lubimy walić gitarami, zamiast pierdołami. Weź chłopie puść sobie Mayhem, Burzum, Marduk, Immortal. Morbid Angel, Deicide, Pestilence, Death, Atheist, Sadus, Dark Angel i puść wyżej wymienonych. To jest to samo. Te same przejścia, ten sam rytm, melodie.

Ale jest problem. Może i jestem kurde intelygentny i może wiem o co kaman, ale czy inni ludzie wiedzom? I tak sobie słucham głównego bohatera recenzji i jestem wkurwiony. Słynni bohaterzy, co to kowerowali Metallicę (no naprawdę wielki wyczyn), ale nigdy nic nie stworzyli czegoś od SIEBIE.

To jest marnotrawstwo talentu, bo potrafią zrobić naprawdę dobrą sztukę. „Hope” czy „Path” to jest dobry przykład tego, CZYM może być muzyka klasyczna, to są doznania, jakich nigdy nie poznasz gdzie indziej, ale to jest wszystko za mało. Weźmy losową płytę metalową. „Father Befouled”, „Occulsed”, „Gruesome”, „Skeletal Remains”, „Faceless Burial”, „Hath”. Itp itd. One mają ten sam talent i są techniczne, ale idą dużo dalej niż muzyka klasyczna.

Na pewnym etapie, muzyka Metalowa przewyższa muzykę klasyczną, bo ma więcej zmian, przejść i riffów. Ale nie stara się nikomu podobać. Po prostu istnieje i nie czeka na żadnego odbiorcę. Trochę jak smród w windzie, co to przeszkadza, ale nikt nie podniesie.

Ale, sęk w tym, że jak zjebię tą płytę, to zniechęcę ludzi do muzyki klasycznej i nikt nie sięgnie po Schuberta. Z drugiej strony, jako że wiem o co chodzi, to trudno mi być w podziwie nad tym, co usłyszałem od strony Apocalipticy. Zwłaszcza, że jest to niewykorzystany potencjał.

Cieszę się, że przestano promować taką muzykę na siłę, co nie znaczy, że jestem zadowolony z braku muzyki klasycznej w ogóle. To trzeba promować, ale warto byłoby nie bać się dobrych zespołów technicznie. Skoro takie gówno jak Amputated umiało zrobić piosenkę z gwiazdami Pop, to dlaczego Monstrosity nie miałoby zrobić czegoś, co by rozwaliło mózg.

Ale do tego trzeba odpowiedniej zachęty. Ta płyta, którą posiadam, jest moim niechlubnym początkiem, więc może przynajmniej zrobiła tyle dobrego, że wgryzłem się w coś mocniejszego. Ale naprawdę, puśćcie sobie Bacha, Handela, Haydna – tam jest w chuj więcej Metalu niż w samym Black Sabbath, Bathory, Celtic Forst, Judas Priest czy Metallice.


ocena: 4/10
mutant
oficjalna strona: www.apocalyptica.com
Udostępnij:

8 listopada 2013

Sigh – Hangman's Hymn: Musikalische Exequien [2007]

Sigh - Hangman's Hymn: Musikalische Exequien recenzja reviewJapończycy wciąż w wysokiej formie. Po odjechanym, ale także i genialnym przecież „Gallows Gallery”, muzycy raz jeszcze postanowili zaskoczyć i pobawić się w ciuciubabkę ze swoimi fanami. Więc i mnie się znienacka oberwało. Awangardowe kompozycje, saksofon, rockowy feeling – tym i mnóstwem innych rzeczy stał przywołany „Gallows Gallery”, Hangman’s Hymn zaś jest od niego tak różny, iż wydaje się być nagrany przez kogoś innego. Symfoniczny, surowy black metal z mnogością sampli, klasycznych odwołań i iście King-Diamondowskim klimatem. A to wszystko, ten cały soniczny misz-masz i burdel na kółkach postanowili Japończycy przyozdobić kilkoma chochelkami ironii i wypaczonej, kabaretowej atmosfery rodem z horrorów klasy B. Jednak, o zgrozo, wchodzi to elegancko – wszystkie elementy pasują do siebie, uzupełniają się wzajemnie, a kiedy potrzeba – wzmacniają. Słucham tego albumu i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że sprawdziłby się doskonale w roli musicalu o jakiejś groteskowej, grobowo-prześmiewczej tematyce typu Halloween w przycmentarnym psychiatryku. Kolejne utwory aż ociekają chorym patosem i pompatycznością i widok całego chóru ucharakteryzowanych aktorów śpiewających kolejne utwory, wcale nie wydaje się przesadzony. Nie zabrakło również kilku mistrzowsko wykonanych gitarowych solówek, zwykle neoklasycznych, ale w nieco offowej tonacji. Nie mógłbym nie wspomnieć także o garowym, bo jest on cichym (no, nie takim cichym) bohaterem tego albumu: napierdala jak szatan jeden motyw z zaangażowaniem godnym twórców brazylijskich telenowel. Sami zresztą przyznajcie – jechać przez trzy kwadranse albumu dwa riffy na krzyż i robić to cały czas równo i z mocą, to trzeba umieć. I mieć odpowiednio zryty beret. Wokalnie, poza oczywistym powrotem do źródeł: kilka ładnych, czystych linii, kilka — także wspomnianych — falsetów a’la King Diamond, oraz trochę, a jakże, bezpardonowych wyrzygów – w skrócie: wszystko i jeszcze więcej. Pochwalić również trzeba realizację i brzmienie, które uległo znacznej poprawie i w końcu płyta nie brzmi jak puszczana z gramofonu. Podsumowując – album może zaskakiwać i zaskakuje. Kto oczekiwał prostej kontynuacji „Gallows Gallery”, będzie musiał nieco zmienić optykę, bo jednak albumy dość znacznie się od siebie różnią. Nie na tyle jednak, by nie móc znaleźć wspólnego mianownika, tych cech wspólnych, które nadają muzyce Sigh posmaku wyjątkowości i niepowtarzalności. Za to, miedzy innymi, mają mój szacunek i pewność, że ich płyty będą się długo i wartko kręciły w moim playerze.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/SIGH-official-page/227550909275

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 lipca 2011

Elend – Les Ténèbres du Dehors [1996]

Elend - Les Ténèbres du Dehors recenzja okładka review coverLes Ténèbres du Dehors to druga część lucyferiańskiej trylogii autorstwa Francuzów z Elend. Dwa lata upłynęły od wydania części pierwszej, a zarazem debiutanckiego albumu zespołu, a ekipa jak nie znała angielskiego, tak go nie zna nadal. To, że śpiewają po angielsku, nie znaczy oczywiście, że śpiewać po angielsku umieją. Że śpiewać w ogóle umieją – prym wiodą tu faceci, których wokalizy potrafią niekiedy wywołać uśmiech politowania na obliczu. Tym śmieszniejsze jest więc, że lgną do tego angielskiego, jak diabły do smoły. Ma to oczywiście swój urok, więcej nawet – dzięki temu pokracznemu angielskiemu całość zyskuje na arystokratyczności i dystynkcji. Ale tak to chyba jest, kiedy za angielski zabierają się żabojady i doprawiają go swoim akcentem i piekielnym „rh”. Żarty jednak na bok, bo Les Ténèbres du Dehors to coś więcej niż radosna angielszczyzna, to przede wszystkim kawał porządnego, neoklasycznego ambientu, który jest dodatkowo ubogacony (że tak sobie zapożyczę amboniaste powiedzonko) poważną, niewyświechtaną liryką. Mogłem już o tym pisać, ale nie zaszkodzi powtórzyć – mimo całej swojej lucyferycznej ambientowatości, nie jest Elend kapelą dla różnej maści mew i fanów zabawy w zjadanie kotów pod nieobecność rodziców. Co to, to nie – Elend jest kapelą dojrzałą, świadomą własnej dojrzałości i gotową podjąć niełatwy temat. A jeśli już się na coś zdecyduje, to efekt jest fantastyczny. Les Ténèbres du Dehors łatwy nie jest, jest ciężki i niejednokrotnie dołujący, ale emocje towarzyszące lekturze albumu wynagradzają po stokroć czas nań poświęcony i chwile zwątpienia. Tym bardziej, że po dwóch latach przygotowanie kompozycyjne i warsztatowe stoi na znacznie wyższym poziomie i większości mankamentów udało się powiedzieć „au revoir”. Całość jest spójniejsza, lepiej przemyślana i zaaranżowana. Produkcja lekko odstaje, ale śmiem twierdzić, że jest to działanie zamierzone – w końcu historia jest rodem z piekła, a tam są tylko Kasprzaki. Podsumowując należy stwierdzić, że Elend nagrał płytę poważną, zmuszającą do skupienia i wymagającą. Jest to jednak taki rodzaj wymuszenia, które nie tyle nie męczy, lecz wręcz zachęca do skosztowania zawartej na Les Ténèbres du Dehors muzyki.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.elend-music.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 marca 2010

Die Verbannten Kinder Evas – Die Verbannten Kinder Evas [1995]

Die Verbannten Kinder Evas - Die Verbannten Kinder Evas recenzja okładka review coverCzas odetchnąć od łomotu siekących blastów, wrzasku bluźnierczych manifestów i nieustannej akceleracji. Czas zatrzymać się na moment i dać ponieść wyobraźni. Czas na Die Verbannten Kinder Evas. Więc zaparzcie sobie herbatkę, zamknijcie siostrę/żonę/dziewczynę w piwnicy (Trzymamy się austriackich standardów, co? – przyp. demo), wyłączcie komórkę i wygodnie rozsiądźcie się w fotelu. Play… W ciągu najbliższej godziny wasza wrażliwość i poczucie piękna zostaną naładowane potężnymi ładunkami wykwintności i dość ponurawej melancholii. Godzina ta wystarczy na rozluźnienie się i mentalne odpoczęcie. Po niej nawet (całkiem uzasadnione) ujadania wkurzonej siostry/żony/dziewczyny nie będą miały większego znaczenia. W pamięci bowiem wciąż będą się tliły resztki dźwięków i melodii wcześniej usłyszanych. Melodii nienatarczywych, delikatnych i ujmujących. Melodii powstałych po to, by uwznioślać, ale i odprężać. Szlachetnych. Nie wiem, czy taki właśnie zamiar przyświecał twórcom, ale dla mnie Die Verbannten Kinder Evas to esencja spokoju i opanowania. Ich muzyka przypomina mi niekiedy spokojne morze – majestatyczne i bezkresne. Szczególnie silne wrażenie sprawia olbrzymia pustka obecna w każdym utworze. Wydaje się ona kluczowym elementem muzyki, wokół którego budowane są rozliczne, acz ażurowe, byty dźwiękowe. Pojedyncze plamy i delikatne konstrukcje. Chyba dzięki temu właśnie muzyka ta tak silnie oddziałuje na słuchacza – nie napada na niego, nie zmusza do wysiłku. Muzyka jest niezaprzeczalnie obecna, ale dominująca w niej pustka sprawia, że człowiek wycisza się i budzi swoją wyobraźnię. Cały niezagospodarowany obszar zostaje oddany pod władzę słuchacza, który uzupełnia go według własnego uznania. Gdzie nie ma poznania, budzi się wyobraźnia. I to właśnie poczytuję sobie za największą zaletę Die Verbannten Kinder Evas.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.dvke.info
Udostępnij:

23 marca 2010

Hollenthon – With Vilest Of Worms To Dwell [2001]

Hollenthon - With Vilest Of Worms To Dwell recenzja okładka review coverBozie, jak ja uwielbiam Prokofiewa! Dla samego „Lords of Bedlam” warto zakupić ten album. Mówię wam – dla takiej interpretacji klasycznego motywu jakim jest „Taniec Rycerzy” warto byłoby czekać wieki, wciąż oglądać Jarka w tiwi, patrzyć jak nasi piłkarze grając jak nigdy, przegrywają jak zawsze, czy choćby słuchać jak Nergal opowiada o walorach artystycznych Doroty R. Tak bardzo jak na nic innego. Dlatego powiem to raz jeszcze – dla tego kawałka warto mieć ten album, choć jestem pewien, że wartość albumu nie kończy się na tym tracku. Ja miałem to szczęście, że znam album od kilku lat, wy natomiast możecie się z nim zapoznać zaraz po przeczytaniu recki (o ile nie mieliście podobnego szczęścia jak ja). Austriacy bardzo świeżo podeszli do nie-tak-znowu-otrzaskanego tematu, jakim jest symfoniczny death (choć ostatnie moje recki mogą temu przeczyć) i zapodali go w ciekawym stylu, unikając jednocześnie wtórności względem wzorcowego Theriona. Już nawet ilość załogantów musi zaskakiwać, bowiem w porównaniu ze sporą, choć nie na muzułmańskie standardy, rodziną jaką tworzy Therion, austriacka gromadka wypada bledziutko i trzyma model europejski – klasyczne 2 + 1. Jak się jednak mówi: nie ilość, a jakość (i wcale nie piję do jakości Szwedów). Jest jednak pewien wspólny mianownik, gdyż tak w jednym, jak i w drugim przypadku, za ideą stoi tylko jedna persona – tutaj Martin Schirenc. Trzeba oddać chłopakowi szacunek – wykombinował materiał, który majestatem i wzniosłością mógłby obdzielić masę metalowych sierot (muzycznych) szukających wyjścia klepiąc na parapecie niesłychane kombinacje. Tutaj wielkość symfonii jest wyraźnie odczuwalna, a całość rzeczywiście brzmi jak death metal zagrany w towarzystwie orkiestry. W końcu ktoś zrozumiał do czego służy sekcja smyczkowa i wykorzystał ją jako bazę dla tworzonej melodii. A wraz ze smyczkami skomponował ciekawe partie gitar, które dodają klasyce agresywności i wigoru. Ciekawie prezentuje się również główny motyw z pierwszego „Y Draig Goch” oraz „To Kingdom Come”, gdzie przez gitary przebija się metaliczny dźwięk trąbek i sekcji dętej. Bardzo przyjemne wrażenie akustyczne. Takie wspólne wykorzystanie ciężkiego riffowania i zimnych trąbek ubarwia muzykę, „metalizuje” ją i zwiększa siłę jej oddziaływania. Wydaje się, że każdy element został podporządkowany takiemu zadaniu; każdy użyty instrument, każda melodia ma na celu zwiększyć spektrum i różnorodność doznań słuchowych. Muzyka totalna, kompletna i wielka. Bardzo fajnie wygląda także sprawa wokali, których jest tu kilka – począwszy od wiodącego growlu, niezbyt niskiego, czytelnego i grubego, poprzez czyste linie kobiece (takie normalne) i męskie (podobnie), dwugłosy, a na chórach skończywszy. Te naprawdę dają popalić, mają odpowiednią moc i współczynnik mocarności. Ogólna aranżacja wokali jest dobrze przemyślana i sprawnie wykorzystuje niemały potencjał kapeli. Jeszcze kilka słów o, wspomnianych już, gitarach. Urzekło mnie bardzo solidne i rzeczowe ich potraktowanie, nie są one zepchnięte do jakiejś podrzędnej roli – ich miejsce jest w pierwszym szeregu. Jest więc sporo tremolo, kilka fajnych solówek też się znajdzie, ot choćby w „Woe to the Defeated” oraz „The Calm Before the Storm”. Od tej strony albumowi niczego nie brakuje. Słowa uznania należą się także perkusiście, który to odpowiada za całkiem żwawe i solidne rytmy. Motoryka i siła są lepiej niż poprawne – bez jakiegoś specjalnego szału, ale generalnie daje radę. Zbliżając się do końca, chciałem jeszcze zwrócić waszą uwagę na ostatni kawałek albumu pt. „Conspirator”. Chyba jeden z ciekawszych na płycie, z ciekawie brzmiącymi klawiszami, trochę „nawiedzoną” melodią, innym od pozostałych klimatem i — zawsze kapitalnym — klawesynem, który wieńczy album kapitalnym akcentem. Mi to pasi!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.hollenthon.com
Udostępnij:

Elend – Leçons de Ténebres [1994]

Elend - Leçons de Ténebres recenzja okładka review coverUpadek Lucyfera może stać się kanwą także dla dzieł lirycznych — klasycznych — zarówno w swej formie, jak i treści. Przedstawiając historię Gwiazdy Porannej francuskie trio Elend, postanowiło odwołać się do takich właśnie klasycznych wzorców: do miltonowskiego „Raju Utraconego”, do „Małej Pasji” Dürera czy „Le Burg a la croix” Victora Hugo. Zaowocowało to powstaniem albumu na wskroś poetyckiego, mocno zakorzenionego w europejskiej sztuce, a jednocześnie bardzo współczesnego – mrocznego, przytłaczającego i „zakazanego”. I choć próżno tu szukać całej blackowej stylistyki, złowrogich (;]) makijaży i poodwracanych krzyży, nie można przejść obok tego albumu z uśmiechem na twarzy. Muzyka odwołuje się do najciemniejszych zakamarków, najbardziej mrocznych emocji i bluźnierczych myśli. Mimo to jednak, nie jest prostacka ani prymitywna w swym wydźwięku, tak bardzo odległa od całego tabunu, jakże pretensjonalnych, blackowych nawoływań. Słychać w niej wiele rozpaczy, niepewności, ale także złości, gniewu i buntu. Tutaj treść idzie w parze z wokalami, których Francuzi mają kilka w użyciu. Począwszy od męskich, czystych, czasami jakby zafałszowanych linii wokalnych, poprzez kobiece soprany, na (blackowych) krzykach i wrzaskach skończywszy. I chyba największe wrażenie robią te właśnie opętańcze krzyki – są bardzo, ale to bardzo nienawistne, szalone i kipiące od bluźnierstwa. Odrobina wyobraźni i staje przed oczami odgrażający się Bogu Lucyfer, przepełniony gniewem, ale i szukający wolności. Teksty, o których wspomniałem, a które w dużej mierze są fragmentami „Raju Utraconego”, ukazują Lucyfera poszukującego własnego istnienia, który chce się wyzwolić spod bożego panowania. W tym właśnie widać odwoływanie się do europejskiej sztuki, głównie romantyzmu, do klasycznych motywów poszukiwania własnego jestestwa. Jednak także strona muzyczna nacechowana jest wieloma klasycznymi motywami. Takie formy jak: skrzypce z fortepianowym akompaniamentem, miniatury oparte na smyczkach czy partie organowe są dla twórczości Elend podstawowe i to na nich opiera się idea albumu. Opisując wokale wspomniałem o tym, że niekiedy są one jakby zafałszowane, poza kluczem, podobnie jest także w przypadku niektórych melodii, które sprawiają wrażenie źle zagranych. Podchodząc jednak do albumu całościowo, staje się jasnym, że w obu przypadkach są to świadome zagrywki stylistyczne, środki, dzięki którym muzyka staje się jeszcze bardziej nieprzewidywalna i opętańcza. Bardzo minimalne użycie instrumentów, często występujących pojedynczo, tylko uwydatnia ten zabieg i potęguje wrażenie. Powolne, melancholijne klawisze współgrają z zawodzącymi skrzypcami, wiją się i kluczą – ospale i niepokojąco i niekiedy tylko strzelają kanonadą mocniejszych akcentów. Melodie nie są skomplikowane, są raczej łatwe, co nie znaczy, że są tandetne. Cała muzyka żyje gdzieś w tle, na progu słyszalności – jest dodatkiem do wokali, treści i emocji. Tak właśnie prezentuje się „Leçons de Ténebres” – słucha się tego ciężko, mimo pozornej dźwiękowej pustki dzieje się wiele, trzeba się zaangażować i skupić. Na pewno nie jest to muzyka łatwa i przeznaczona dla każdego, jeśli jednak masz ochotę trochę odpocząć od gitarowo-perkusyjnych schematów (co nie znaczy, że odpocząć sensu stricte), to może warto założyć słuchawki na uszy i odpalić „Leçons de Ténebres”.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.elend-music.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Therion – The Miskolc Experience [2009]

Therion - The Miskolc Experience recenzja reviewWiele można o Therion powiedzieć, ale na pewno nie to, że brak im pomysłów na kolejne wydawnictwa, toteż płodzą je na potęgę. Najgorsze — z perspektywy fana — jest jednak to, iż wszystkie te cuda wianki są tak wysokiej jakości, że nie pozostaje nic innego, jak tylko je kupować. I tym razem warto wycisnąć z portfela trochę (umownie…) kasy, bo okazja jest naprawdę niczego sobie. The Miskolc Experience (zestaw: dvd + 2 cd) to trzecia w ciągu ostatnich pięciu lat koncertówka zespołu, więc musiała zawierać coś specjalnego, jakiś haczyk, który uzasadniałby jej wydanie i mógł przyciągnąć kupujących. I tak jest w istocie, bo zarejestrowany występ jest czymś, czego każdy fan kapeli (a przynajmniej jej działalności od „Theli”) chciałby zakosztować – Therion w towarzystwie orkiestry symfonicznej i prawdziwego chóru. To nie koniec atrakcji, bo na początek dostajemy „Clavicula Nox” zagrany wyłącznie przez orkiestrę, a potem spada na nas klasyczny repertuar – dobrze znane fragmenty dzieł Mozarta, Dvoraka, Saint-Saensa, Verdiego i Wagnera, z których najwięcej miejsca — co nie jest żadnym zaskoczeniem — poświęcono temu ostatniemu. Ale po kolei. Po przesłuchaniu tego, co zrobiono z utworami czterech pierwszych Mistrzów, człowiek zaczyna żałować, że to tylko ich krótkie części, bo w takiej rockowo-metalowej wersji ostro kopią i rozbudzają nielichy apetyt. Tym większa szkoda, że nie pokusili się o interpretacje Liszta, Griega, Bacha czy Vivaldiego… W przypadku Wagnera pozwolono sobie na bardziej rozbudowane partie, z odpowiednim potraktowaniem tych najbardziej podniosłych – nie ma co, z takiej potęgi brzmienia byłby dumny. Choć nie tylko on, bo wszystkie fragmenty w tej części koncertu zagrano wiernie, ale z takim uderzeniem, rozmachem i pompą, że ci kompozytorzy pewnie z radochy się w grobach przewracają. Druga część (albo płyta audio) to autorskie kawałki Therion w wersjach takich, jakie znajdują się na płytach, a więc dopracowanych do najdrobniejszego szczegółu. Nie ma w tym nic zaskakującego (może z wyjątkiem precyzji), ale nie musi być, bo oglądanie/słuchanie tych utworów w takim wykonaniu sprawia ogromnie dużo przyjemności. Setlistę dobrze przemyślano, choć oczywiście pewnych powtórek względem poprzedniej „Live Gothic” nie można było uniknąć, a ja dałbym deafowi głowę (jego) uciąć, żeby zobaczyć „To Mega Therion” w orkiestralnym full-wypasie. Ale i tak jest super, a „Eternal Return”, „Draconian Trilogy” i „Via Nocturna” robią tu spore wrażenie. Klimat rockowego koncertu udzielił się nawet solistkom, które podczas znakomitego „The Rise Of Sodom And Gomorrah” oddały się przytupom i gibaniu, co dało wyjątkowo komiczny efekt. Zabawnie obserwuje się także reakcje profesjonalnych muzyków na entuzjastyczny odzew publiki. Warto jeszcze wspomnieć o ważnej kwestii. Ten koncert to nie Therion plus plumkająca w tle orkiestra i nucący pod nosem chór. W tym układzie Szwedzi nie robią z siebie głównej atrakcji tak, jak Kiss czy Metallica (do których, zdaje się, Christofer — aka Wielka Mucha — pije w książeczce) podczas swoich „symfonicznych” występów. Tu wszystko bardzo dobrze zbalansowano, a momenty, w których zespół siedzi cicho, tudzież ogranicza się do prostego tremola nie należą do rzadkości. OK, więcej rozwodzić się nie muszę, bo i tak pewnie większość z was już wysyła zamówienia. Nie zawiedziecie się!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.therion.se

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: