Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Czechy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Czechy. Pokaż wszystkie posty

30 sierpnia 2023

Scabbard – Beginning Of Extinction [1996]

Scabbard - Beginning Of Extinction recenzja reviewOd razu, gdy płyta się rozpoczęła, niemalże pojawił mi się przed oczami obraz wydawnictw Death/Thrash równo z 1990 r. I patrząc na rok wydania debiutu tej czeskiej ekipy, można by się zdziwić, że ich pierwszy, pełnoprawny długograj, się spóźnił o tak wiele lat.

Wszystko tutaj właściwie przywodzi na myśl takie ciosy jak „Emerging from the Netherworlds”, „Signs of the Decline”, „The Sins of Mankind” itp. (celowo nie przywołuję pierwszoligowych płyt jak „Leprosy” czy „From Beyond”), ale z jedną zasadniczą cechą – grupa nie stara się grać za szybko, więc nie ma zbytniego pędzenia przed siebie, a co za tym idzie, należytej energii, co pewnie wynika z (braku) umiejętności perkusisty, wystukującego sobie na pełnym luziku proste rytmy. Ponadto, nie boją się wstawek akustycznych i okazjonalnego pianina. Wróć, wstawki są niemalże w każdym utworze!

I na tym etapie, albo ktoś machnie ręką i pójdzie dalej, albo jeszcze się wstrzyma i poczeka. Gitary tną co prawdą sobie pod typową Thrash’ową modłę, ale całościowo jest to nad wyraz łagodny album, o czym przypomina krótki instrumental „Tao”, występujący po i tak dość dwóch leniwych numerach otwierających płytę. Następujący po nim „Better to Die” ożywia jako-tako akcję, ale znów, tylko do połowy, gdzie znowu wchodzi kolejna delikatna melodyjka.

Dlatego, jak ktoś nie trawi tzw. „odprężającego” Death/Thrash’u, to szybciutko uśnie. To nie znaczy, że utwory są beznadziejne. Przykładowo środkowa część z dwoma rozbudowanymi kompozycjami – tytułowym trackiem, oraz „Poltergeist” potrafią należycie wciągnąć. Ale trzeba też przyznać, że brzmieniowo to nie porywa, nawet jak się lubi taki styl. Grupa próbuje nadrabiać braki w prędkości ciężarem i klimatem, ale niestety, wysiłki sabotuje im szumiąca, niedbała produkcja.

Podsumowując, wyszło im nieco takie czeskie „Arise”. Są ambicje stworzenia dzieła wiekopomnego, ale cały czas wystaje słoma z butów. Jest okej, ale to jeszcze nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Warto dodać, że zespół zaliczył niedawno powrót, na którym zdecydowanie porządnie dołożył do pieca pod względem brutalności, ale to już inna historia. Dla fanatyków staroci!


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Scabbard.band
Udostępnij:

29 sierpnia 2020

Brutally Deceased - Satanic Corpse [2016]

Brutally Deceased - Satanic Corpse recenzja reviewCzesi z Brutally Deceased wybrali sobie niezbyt oryginalną drogę do kariery: wzorem tysięcy kapel z całego świata rypią klasyczny death metal rodem ze Sztokholmu. W tak oklepanym stylu łatwo zginąć w tłumie, zwłaszcza tak gęstym tłumie, jednak nasi południowi sąsiedzi z płyty na płytę udowadniają, że przy odpowiednim podejściu można z takiego grania jeszcze sporo wyciągnąć, znaleźć w nim miejsce na rozwój, a przy okazji zabrzmieć świeżo i ekscytująco. Żeby nie było wątpliwości, zespół na Satanic Corpse nie robi absolutnie niczego niezwykłego, po prostu z dużym wyczuciem korzysta ze sprawdzonych wzorców i miesza je w różnych fajnych proporcjach.

Główna inspiracja Brutally Deceased od lat wydaje się niezagrożona, a wraz z kolejnymi krążkami zmieniają się tylko zapożyczenia poboczne, stąd też na Satanic Corpse mamy do czynienia z hołdem dla grania a’la wczesny Dismember (tak do trzeciej płyty), który często i gęsto doprawiono pierdolnięciem znanym z albumów Vomitory i miazgą w typie Bloodbath. Słucha się tego fantastycznie, bo Czesi mają dobre wyczucie konwencji, odpowiednie umiejętności techniczne i dość pomysłów, żeby do muzyki na żadnym etapie nie wkradła się nuda. Death metal w ich wykonaniu jest żwawy, chwytliwy (w „At One With The Dead” sprytnie dorzucili „okołomaidenowskie” patenty, jak to Dismember miał kiedyś w zwyczaju), treściwy (wyrobili się w pół godziny) i ma solidnego kopa (większego, niż kiedykolwiek wcześniej), więc nawet najbardziej wymagający miłośnicy „Indecent And Obscene”, „Nightmares Made Flesh” czy „Blood Rapture” powinni być tym materiałem wielce uchachani. Tak na dobrą sprawę Satanic Corpse poziomem zmiata większość gwiazdorskich superprojektów z Entombed A.D. na czele.

Jeśli już można się do czegoś w kontekście Satanic Corpse przyczepić, to chyba tylko wokalu, który sam w sobie nie jest zły i daje radę, ale tak ogólnie brakuje mu większej wyrazistości. Ot growl jakich wiele. Co innego brzmienie, bo chociaż zalatuje Szwecją na kilometr, to nie słychać w nim rozpaczliwego silenia się na oldskul, jak to bywa u innych kapel. Dźwięk na płycie Brutally Deceased jest naturalny i dobrze pasuje do muzyki, ale jest też w pełni współczesny, co nie znaczy, że całość wypolerowano do przesady.

Brutally Deceased po raz trzeci (i najlepszy) dostarczyli kawał znakomitego, nieskazitelnego szwedzkiego death metalu, z którym mogliby brylować na salonach, gdyby tylko Doomentia nieco bardziej przyłożyła się do promocji zespołu. Ode mnie mają pełną rekomendację!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brutallydeceased/

podobne płyty:

Udostępnij:

1 maja 2016

Fleshless – Hate Is Born [2008]

Fleshless - Hate Is Born recenzja okładka review coverMam co najwyżej średnie rozeznanie w dokonaniach Fleshless, ale liznąłem ich już na tyle, żebym mógł bez wahania napisać, że z ich obfitej dyskografii (a raczej tego, co już zasłyszałem) to właśnie Hate Is Born trafia do mnie najbardziej, chociaż może akurat dla Czechów nie jest jakoś wyjątkowo reprezentatywnym materiałem. Opisywana płyta to dziesięć (plus intro) niezbyt spójnych wewnętrznie kawałków, w których pomysły na zestawienie z sobą poszczególnych elementów ocierają się nieraz o absurd, a rozmaite rozwiązania kompozycyjne w swej skrajności zwyczajnie nie trzymają się kupy. Paradoksalnie, jako całość Hate Is Born, te numery spisują się naprawdę nieźle i — jak mi się zdaje — mają niemały potencjał koncertowy, bo trochę kopią, a chwytliwości im nie brakuje. Na monotonię w każdym razie nie można narzekać. Na brzmienie i wykonanie też nie, bo w tych punktach kolesie amatorki nie odstawiają. Znaki zapytania pojawiają się dopiero na poziomie ambicji zespołu oraz idei stojącej za muzyką. Fleshless próbują na Hate Is Born dokonać niemożliwego, czyli sprawnie połączyć błyskotliwą technikę Dying Fetus z prostą łupanką w typie Six Feet Under, a brutalność Cryptopsy ze szwedzkimi melodyjkami jak z najgorszej płyty Hypocrisy. Karkołomność tych starań (dodajmy, że nieporadnych) bywa zabawna, może nawet i pocieszna, ale nie na tyle, by wkurwiać. Muzycy porwali się na coś, co ich ewidentnie przerosło, ale mimo wszystko w jakiś dziwny sposób wzbudzają sympatię u słuchacza – cuś jak Krecik. Ja wiem, że brutalni deathmetalowcy powinni wywoływać nieco inne odczucia, ale co poradzić. Przynajmniej nie są tak żenujący, jak religijni emo-blackowcy, których u nas nie brakuje. No i opanowali instrumenty na całkiem przyzwoitym poziomie.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Fleshless-Official/320589007961874
Udostępnij:

5 września 2014

Appalling Spawn – Freedom, Hope & Fury [1998]

Appalling Spawn - Freedom, Hope & Fury recenzja okładka review coverSkoro ostatnio jesteśmy w nieco cięższych klimatach, pozwolę sobie przedstawić wam czeską kapelę o wdzięcznej nazwie Appalling Spawn i jej pierwszy długograj Freedom, Hope & Fury. Nieco ponad pół godziny porażającej nerwy sieczki w najlepszym stylu powinno zainteresować miłośników Cryptopsy, Gorguts oraz Demilich, choć nie zawiodą się także ci, którzy zwykle stronią a takich klimatów. Appalling Spawn nagrał bowiem krążek ciężki, maltretujący kichy niczym porządny kebab, a jednocześnie przemyślany, wielowymiarowy i ciekawy technicznie. Kilka lat temu opisałem na blogu (jedyne dotychczas) fenomenalne dzieło formacji Lykathea Aflame, której Appalling Spawn jest bezpośrednim poprzednikiem, a co za tym idzie – wiele elementów tworzących niepowtarzalny styl Lykathea Aflame, ma swoje źródło właśnie w muzyce Appalling Spawn. Choć chronologia jest przy tym opisie odwrotna, jest w tym pewien sens, albowiem Appalling Spawn jest jeszcze bardziej undergroundowy i nieznany niż, nie tak przecież znowu popularna, Lykathea. O ile jednak ta ostatnia kapela poszła na całość i eksperymentowała ze wszystkim, z czym się tylko dało, o tyle Appalling Spawn jest znacznie bardziej czysty gatunkowo i bezkompromisowy, co nie oznacza jednak, że prosty i głupi. Co to, to nie. Freedom, Hope & Fury to prawdziwa uczta dla ucha, rozjebująca bębenki i gniotąca mózg, ale uczta. I przy całej swojej brutalności – melodyjna i dziwnie łagodna. Album utrzymany jest raczej w średnich tempach – bezsprzecznie jednak miażdżących, ze sporą ilością interesujących solówek i technicznych zagrywek, oprawionych nieprzesadnie czystym brzmieniem. Bezspornym atutem są tu riffy, z których kilka masakruje bez pardonu, coś jak bojownicy z Państwa Islamskiego. Jednak tym, co wyróżnia Appalling Spawn spośród podobnych projektów, są kapitalne, wyciszające słuchacza zwolnienia oraz sielankowe (hmmm…) interludia bogato okraszające każdy niemal kawałek. Jeżeli więc oczekujecie od grindu czegoś więcej niż dobywającego się z kiszek bulgotu, luźno wiszących strun i hektolitrów świńskich flaków – Appalling Spawn jest jak znalazł. Warto więc poświęcić Czechom te pół godziny, a wynagrodzą je inteligentną i brutalną sztuką z najwyższej półki.


ocena: 9/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

23 marca 2010

Draco Hypnalis – Imagination [2007]

Draco Hypnalis - Imagination recenzja okładka review coverNiech mi nikt nie mówi, że Pepiczki nie są pogrzani w dekiel. Nie ma się jednak czemu dziwić, jeśli można tam legalnie posiadać Podręczny Zestaw Poprawiający Rozluźnienie — w skrócie PZPR — czyli dragi. Choć w sumie ja nie o tym, mimo iż temat wart rozważenia, tylko o muzyce, więc koniec dygresji. Wspomniane pogrzanie skutkuje niemałą ilością niecodziennych brzmień, które w kraju knedliczkami i piwem płynącym, powstają niczym partie przed wyborami – wystarczy wspomnieć opisywane już Lykathea Aflame, Parasophisma, bohatera dzisiejszego materiału, czy choćby czekający na swoją kolej !T.O.O.H.!. W tak doborowym towarzystwie wyczyny Draco Hypnalis wydają się jednak jakby lekko oklepane. Bez specjalnego problemu można bowiem odnaleźć odniesienia do Mozarta, Nocturnusa czy Dimmu Borgir. Niektóre rozwiązania stylistyczne i aranżacje są natomiast niemal bliźniaczo (hehe) podobne do tych, zaserwowanych przez Azure Emote, którego mózgiem jest niejaki Hrubovcak – brzmi czesko, więc nie ma się czemu dziwić, no nie? „Czeska teoria” ma się więc w najlepsze, nie ma wątpliwości. Imagination to przeszło godzina klimatycznego, nieco odjechanego technicznego death/blacku nagranego przez ludzi wybitnie lubiących klawisze i muzykę klasyczną. Jest tego po łupież w kłakach – klasycznych melodii, instrumentalnych interludiów, nawet całych kawałków opartych na muzyce poważnej. Ostatnie dwa tracki to instrumentalne wersje „The Ones In Shelter Know No Evil” i „The Intimate And The Severe”, które jeszcze bardziej ciągną klasyką niż ich nieukryte wersje. Mozart może czuć się doceniony. A jeżeli owe klasyczne motywy połączy się z niezłymi umiejętnościami gitarzystów, growlami i blastami, wyjdzie kawałek całkiem świeżego i ciekawego materiału; bardziej niż to wynika z opisu, choćby na ich majpejsie. Podobać się może praca gitar, szczególnie częste i owocne korzystanie z klasycznych melodii i motywów, chociaż na riffy także narzekać nie można. Moje poczucie estetyki urzekła olbrzymia przestrzeń i płynąca w niej linia gitary w „The Fortune That Shall Not End In Disorder”. Chłopaków można także pochwalić za dobry programming, bowiem nieobecności pałkera prawie nie czuć. Poprawnie prezentuje się też cała strona elektroniczna, przygotowana z rozmachem i oparta na niegłupim koncepcie – trochę industrialu, trochę tradycji. Tutaj wskazałbym na „The Catacombs Of Wild Passion”, gdzie klawisze wypadły niesłychanie melodyjnie i bardzo „borgirowo”, a cała oprawa – industrialnie. Można powiedzieć, że każdy kawałek ma jakiś błyskotliwy fragment, czasami w postaci gitarowej solówki, kiedy indziej nastrojowej melodii bądź klasycznego motywu, albo wszystkiego naraz jak w „United By The Bearers Of Strength”. Niestety, czasami to rozbudowanie odbija się czkawką, wszystkiego jest za wiele – mnogości zmian tempa, dziwnych dźwięków i zagrywek. I wszystko zaczyna nużyć do tego stopnia, że chce się płytę wywalić z odtwarzacza. Ale tylko niekiedy, bo generalnie jest w porządku.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: dracohypnalis.ic.cz
Udostępnij:

Parasophisma – A Variable Invariability Varied In Dependency On Variations Caused... [2007]

Parasophisma - A Variable Invariability Varied In Dependency On Variations Caused... recenzja okładka review coverCzesi z Parasophisma muszą być konkretnie jebnięci. Już na „dzień dobry” przekonuje nas o tym tytuł albumu, który w pełnej krasie brzmi: A variable invariability varied in dependency on variations caused by the invariability of invariability remains the same when all the variations of fractals of delight have been done (tym sposobem, nie robiąc nic, dołożyłem kilka linijek tekstu ;]). Wracając do samego tytułu warto zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze — co się natychmiast rzuca w oczy — długość; po drugie – treść, która sugeruje kompletny brak barier myślowych u twórców. Brakowi zahamowań wtóruje, co się dość szybko rzuca (tym razem) na uszy, konkretne zwariowanie muzyczne. Śmiało można powiedzieć, że dostajemy do rąk album eksperymentalny, który całymi garściami czerpie z jazzu, rocka, może nawet popu, a także całej masy innych podgatunków. Awangarda pełną gębą – dziwne instrumentarium (bo jak inaczej nazwać flet zaangażowany do ekstremy), niespotykane w metalu melodie, nawet radość i głupkowaty uśmiech towarzyszący słuchaniu (zdarza się) też jakoś mrokom nie przystaje. Niemniej jednak elementy charakterystyczne dla cięższych odmian metalu także daje się odnaleźć i to nawet nie tak trudno. Takie rzeczy jak growl, agresywne (jak na kapelę) riffy, czy szybkie (patrz wyżej) gary, to elementy, które każdy fan wygrzewu znać musi, a które pojawiają się na albumie i dodają kopa kombinatorstwu i eksperymentom. Wydaje się jednak, że metal jest tu podobnym źródłem inspiracji jak gatunki wspomniane wcześniej – trudno powiedzieć, by death, czy raczej doom, był dla kapeli punktem wyjścia, choć Czesi starają się o tym słuchacza dość często przekonywać. Jak im się udaje – musicie przekonać się sami. Jest tu tak wiele udziwnień, spokojnych, wręcz powolnych temp, damskich wokali, iście jazzowych rytmów, że metalowość albumu nie jest oczywista. Co nie znaczy, że nie ma jej wcale – posłuchajcie „Who Rejoices is Happy, Who Saddens Not Rejoices”, „Tips and Tricks for Successful Attaining One’s Goal (for Women Only)”, czy ostatniego „…with Accuracy Exceeding the Possibility of Its Achieving…”, a łatwo się przekonacie, że podgonić też potrafią. Wydaje się jednak, że najlepiej się czują, gdy mogą kombinować i łamać utarte schematy. Takich kawałków jest zdecydowana większość: począwszy od pierwszego „The Contrariety of Someone’s Generally Recognized „Common Thoughts”, który rozpoczyna się jazzową solówką, poprzez prawie folkowy „The vain effort of pedanties”, a skończywszy na wspomnianym już „…with Accuracy Exceeding…”, który, prócz kopnięcia, ma także nieliniową i połamaną strukturę. Pozostałe utwory, których wymienienie podwoiłoby długość tekstu, tylko potwierdzają takie odczucia. Fani czystości gatunkowej nie mają tu czego szukać – tu trzeba mieć szeroką tolerancję muzyczną. Warto też wspomnieć o technice sąsiadów z południa, bo jest ona niebanalna – jest to coś, co się niekiedy gubi, gdy kapela zbytnio stawia na kombinowanie. Stara się wtedy ukryć braki w umiejętnościach, udziwniając co się da. Tu jest wszystko jak należy. Gdyby jeszcze realizacja była ciut lepsza, szczególnie jeśli chodzi o dolne rejestry, które bywa, że są przesadzone. Generalnie jednak jest nieźle. Jak ktoś lubi.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.parasophisma.com
Udostępnij:

22 marca 2010

Lykathea Aflame – Elvenefris [2000]

Lykathea Aflame - Elvenefris recenzja okładka review coverW poszukiwaniu ekstremalnych doznań muzycznych zapraszam Was dzisiaj do Czech. I to nie jest żaden żart. Czeska Lykathea to jeden z najoryginalniejszych projektów, jakie miałem okazję usłyszeć. Powstały w 2000 roku album na nowo zdefiniował pojęcie brutalnej, technicznej i progresywnej muzycznej wygrzewy. Jest to muzyka dla tych, którzy uważają, że Originowi brakuje atmosfery, a Nile’owi pierdolnięcia. Krótko mówiąc – to piekielnie wybuchowa mieszanka brutalnej siły i mocy z niepowtarzalnym orientalnym klimatem. Słychać tu także pozostałości po grindowej przeszłości chłopaków – wokale potrafią wbić po jaja w ziemię. Sami więc przyznacie, że nie jest to coś, z czym macie na co dzień do czynienia. Tym bardziej, że utwory w swej strukturze zmieniają się tak szybko, jak rządy w Polsce: początkowo mamy klasyczny grind, by chwilę później posłuchać sobie instrumentalnej wstaweczki, a jeszcze za moment usłyszeć recytatorski fragment utworu. I jest to wszystko tak perfekcyjnie dograne, że rumieniec na lico wychodzi. Chciałbym wymienić kilka kawałków, które są, w mej nieskromnej opinii, lepsze od pozostałych, ale się nie da, bo wszystkie trzymają ten sam, niebotycznie wysoki, poziom. Spróbuję może jednak wskazać na te, przy których puszczają zwieracze: „Sadness and Strength” z fenomenalną melodyką i aranżacjami, „A Step Closer”, „To Become Shelter and Salvation” z tytanicznymi intrami, czy choćby „On the Way Home” z pojawiającym się w połowie utworu atomowym riffem. Przy pozostałych zwieracze nie mają już czego trzymać. Czy wspominałem już „Shine of Consolation”? Po prostu brakuje słów na opisanie genialności muzyki, jej doskonałego wykonania i bezbłędnego zrealizowania. Spróbuję może to opisać to w języku skretyniałej, plastikowej i pokemoniastej młodzieży, która tłocznie zalega na niezliczonej ilości blogach, fejsbukach czy innych portalach społecznościowych. Uwaga, uwaga! Lykathea Aflame jest: słitaśna, koFFana, LofFcIaNa i krejzolna. A teraz się muszę, qrwa, mentalnie umyć. Ale nic, wracam do normalności. Elvenefris to zdecydowanie jeden z najlepiej zagranych krążków w historii bezkompromisowego grania. Absolutnie żadnych niedomówień, a praca gitar, ich siła przebicia i monumentalność riffów oraz helikopterowe bębny siekące podwójnymi stopami jak działko napędowe, są nowym punktem odniesienia. Na koniec perełka: 11 minut wyciszenia i dochodzenia do siebie. No i posprzątania. To jest prawdziwy czeski metal!


ocena: 10/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij: