4 grudnia 2023

Benediction – The Grand Leveller [1991]

Benediction - The Grand Leveller recenzja reviewZaledwie rok wystarczył muzykom Benediction, żeby dokonać olbrzymiego postępu i z kapeli topornej i z lekka nieporadniej przekształcić się w sprawnie miażdżącą maszynkę do deathmetalowego mięsa, którą można stawiać w jednym szeregu z Massacre i Grave. W dużym stopniu wynika to z tego, że Anglicy nauczyli się wreszcie grać na miarę swoich ambicji i świadomie operują dźwiękami, nie zostawiając niczego przypadkowi. Poza tym nie bez znaczenia jest to, że trafili na całkiem sensowne studio i producenta, który dobrze czuje ciężkie granie.

Na „Subconscious Terror” było słychać spory potencjał, jednak ograniczenia techniczno-sprzętowe nie pozwoliły zespołowi w pełni go uwolnić. Gdyby to się nie udało na The Grand Leveller, o Benediction pewnie mało kto by już dzisiaj pamiętał. Na szczęście drugi krążek Anglików przerasta debiut w każdym, nawet najmniejszym elemencie – jest żwawszy, bardziej dynamiczny, wyrazisty, chwytliwy, dużo zgrabniej zaaranżowany i ma o wiele więcej odcieni. Utwory są dopracowane, stosunkowo różnorodne, a dzięki czepliwym melodiom szybko zapadają w pamięć, choć pod względem klimatu wcale nie ustępują tym z „Subconscious Terror”. I co ważne – ich poziom jest na tyle wyrównany, że przy wyborze swoich ulubionych trzeba się chwilę zastanowić; ja, stawiam na „Jumping At Shadows” (bezsprzecznie największy hit z tej płyty), „Child Of Sin” i „Born In A Fever”.

Rozwój techniczny muzyków Benediction nie podlega dyskusji, bo słychać go od pierwszego kawałka, w którym dzieje się więcej, niż na całym debiucie (wiem, że przesadzam, ale intencje mam dobre). Gitarzyści sprawniej przebierają paluchami po gryfach, perkusista nauczył się urozmaicać tempa (już nie męczy się przy średnich, acz ciągle robi tu za najsłabsze ogniwo) i stosuje ciekawsze wzory, a i basman czasem się przebija na powierzchnię, stąd też całość nabrała trochę polotu. Oczywiście to, co prezentują członkowie Benediction, jest techniką czysto użytkową i o instrumentalnej ekwilibrystyce na The Grand Leveller nie ma mowy. Zresztą o przywiązaniu do prostych rozwiązań dobitnie świadczy cover Celtic Frost, który gładko wtopił się w autorski materiał zespołu.

Co więcej, na tym etapie już nikt już mógł zarzucić kapeli, że jej jedynym atutem są wokale. Ingram zastępując Greenway’a nie miał łatwego zadania, bo raz, że jego poprzednik błyszczał na tle kolegów, a teraz koledzy się podciągnęli, a dwa, że dorobił się dużego nazwiska, w związku z czym odbiorcy na pewno byli mu bardziej przychylni. Mimo to Dave udanie wpasował się w zespół, uzupełniając muzykę porządnymi rykami o trochę szerszej skali niż pomruki Barney’a.

To na The Grand Leveller wykrystalizował się prawdziwy, rozpoznawalny styl zespołu, a płyta, choć nie idealna, stanowi jedno z największych osiągnięć Benediction. Przynajmniej dla mnie to numer dwa w dyskografii Anglików.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Benedictionband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 grudnia 2023

Ulcer – Heading Below [2016]

Ulcer - Heading Below recenzja reviewBędąc niezwykle zakochanym w „Dead Souls Cathedral” naturalna ciekawość sprawiła, że sobie obczaiłem zespół dokładniej, choć przyznam szczerze, nie spodziewałem się zbyt wiele. Niestety, ale często droga do świetności prowadzi przez średnie produkcje. No niemniej jednak, zapomniałem, że przecież trzon grupy stanowią konkretne wygi, gdzie każdy z członków ma zaliczone kilka niezłych kapel na koncie.

Przy odkrywaniu Ulcera, dowiedziałem się, że kiedyś byli bardziej hołdem dla szwedzkiej sceny, robiąc kopię Entombed/Dismember/Grave. Na szczęście dla nas wszystkich, dość szybko grupa poszła dalej w ambicjach, wykraczających poza szwedzkie standardy, bo można tutaj usłyszeć choćby echa Nile, albo Deicide. Ale nie umiałbym ich jednoznacznie porównać, to trzeba po prostu usłyszeć, ale nie uprzedzajmy faktów.

Materiał jest zresztą czymś dużo lepszym i większym, niż się to kiedykolwiek mieściło w głowach Szwedów. Heading Below jest superprodukcją w tym sensie, że poza graniem w sposób nowoczesny i z pełnym wykorzystaniem dobrodziejstw technologii, mamy nie tylko pierdolnięcie, monstrualny klimat, ale też mądrze napisane szlagiery. Co prawda, są one nad wyraz chwytliwe, co może być poczytane za wadę, gdyż jak coś zbyt łatwo wchodzi do głowy, to równie łatwo z niej wychodzi. Ja natomiast od początku do końca siedziałem sobie z rozdziawioną papą chłonąc track za trackiem, bo to jest jedna z tych produkcji, gdzie każdy dźwięk ci się podoba. Wszystko się rozwija logicznie, z punktu A do punktu B w utworach.

Czy są jakieś materiały na single do puszczania na studniówkach? No jakbyśmy mówili o jakieś komercyjnej artystce*, to jako ekwiwalent wymieniłbym np. „Down Below” albo „You Called, We Came”, ale to jest subiektywna ocena – po prostu mi się najbardziej spodobały. Ktoś, kto woli brutalność od melodii, pewnie będzie wolał taki szybszy „Howl of the Jackal”, a i jest też fajnie rozwijający się „The Phantom Heart”. Gdzieś tam może pod koniec uchodzi trochę tej energii, ale naprawdę nic, co by wchodziło w rejony miernoty i zaprzaństwa.

W tym wszystkim chyba najbardziej cieszy mnie fakt, że jak tak człowiek stanie z boku i popatrzy się na polską scenę, to chyba dawno już nie mieliśmy aż tak mocnych zawodników. Banisher, Cinis, Faeces, Dira Mortis, Sphere, Anthem, Cortege, Kingdom, czy też nawet i te mniej znane i lubiane, jak Ferosity, Offence, Pandemic Outbreak, Deviation i Masachist sprawiają, że można patrzeć na przyszłość naszej sceny nie tylko ze spokojem, ale i z radością w oczach.

Nie sposób jest mi wyłączyć entuzjazm i nawet jeśli miałbym być malkontentem, to tak na dobrą sprawę, o co miałbym się kurna przyczepić? Tu nawet nie ma wtórności, czy braku oryginalności, którego bym normalnie użył jako argumentu balansującego moje nadmierne zachwyty. Nie daję 10 punktów, bo to zostawiam na legendarne rzeczy typu „Altars of Madness”, co do których wszyscy się zgadzają. Ale w każdym bądź razie, nikomu nie stanie się krzywda jak tego przesłucha, wręcz przeciwnie, satysfakcja gwarantowana. Dobra, kończę, patrzcie ile już nasrałem słów, chyba wystarczy. Ale to jest ten 100% Death Metal, dzięki któremu człowiek dalej interesuje się tym gatunkiem.

*Chciałem zarzucić jakimś nawiązaniem do popkultury, ale kompletnie wybiegłem z obiegu, mógłbym co najwyżej wymienić Dodę, ale jaka z niej artystka, albo o zgrozo, ikona? Kto ją w ogóle dzisiaj kojarzy?


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ulcerdeathmetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 listopada 2023

Cytotoxin – Nuklearth [2020]

Cytotoxin - Nuklearth recenzja reviewPo dużym sukcesie ze wszech miar zajebistego „Gammageddon” muzycy Cytotoxin najwyraźniej doszli do wniosku, że wycisnęli z tego stylu wszystko, jeśli chodzi o szybkość, brutalność i stopień zakręcenia. Oczywiście Niemcy mogli dalej przesuwać granice ekstremy (i ludzkich możliwości), jednak istniało pewne ryzyko, że przy okazji stracą na wypracowanej na trzeciej płycie fajności, która tak bardzo wyróżniła ich na tle innych brutalistów. Dlatego też Nuklearth w pierwszym kontakcie wydaje się albumem nie aż tak wstrząsającym, jak jego poprzednik – zbliżonym do niego, a mimo to nieco innym.

Na Nuklearth Niemcy trochę odpuścili w kwestii ekstremalności muzyki, co jednak nie oznacza, że nagrali krążek dla przeciętnej gospodyni domowej z tadżyckiej wsi. Materiał aż kipi od pojebanych zagrywek, efektownych solówek, wściekłych wokali i szaleńczych blastów, ale nie ma w tym przesady i komplikowania dla samej idei komplikowania. Wszyscy doskonale wiedzą, na co stać ten zespół – oni nie muszą nikomu niczego udowadniać i wymyślać brutalnego i technicznego death metalu na nowo. W ciągu ostatnich lat Cytotoxin nie tylko rozwinęli umiejętności, ale i dojrzeli jako kompozytorzy, stąd też pozwalają sobie na więcej. Zespół bez obaw sięga po wolne tempa, klimatyczne partie (kapitalne outro – pianino, smyczki, ciarrry…) czy zadziwiająco przejrzyste patenty i sprawnie łączy je z typowymi dla siebie, bardziej zaawansowanymi formami, co świetnie wpływa na dynamikę i bardzo urozmaica całość.

Poza tym trzeba zwrócić uwagę na poziom chwytliwości Nuklearth, bo jest naprawdę wysoki! Samo wysłuchanie trzech kwadransów (z taką objętością mamy tutaj do czynienia) brutal/tech bywa niekiedy męczące, zaś wyłapanie z takiego hałasu jakichkolwiek wybijających się fragmentów kwalifikuje odbiorcę do medalu za spostrzegawczość. W przypadku czwartego albumu Cytotoxin nie ma takiego problemu, bo muzycy zadbali o to, żeby każdy kawałek zawierał coś charakterystycznego tylko dla siebie, odpowiednio się wyróżniał, a jednocześnie nie zaburzał spójności. Dzięki temu płyta nie ma prawa nudzić ani męczyć, a wraca się do niej w sposób naturalny – nie tylko po dawkę solidnego napierdalania, ale przede wszystkim dla całej masy wpadających w ucho numerów, których nie znajdzie się u konkurencji.

Jak więc widać, przy odrobinie chęci i ponadprzeciętnych umiejętnościach nawet w takim, wydawać by się mogło, hermetycznym stylu można zrobić coś wyrazistego i nie do pomylenia z innymi. Kibicujcie Cytotoxin, bo w pełni na to zasługują!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Cytotoxinmetal

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

25 listopada 2023

Nordor – Honoris Causa – Τιμής ένεκεν [2008]

Nordor - Honoris Causa - Τιμής ένεκεν [2008] recenzja reviewGrecki zespół, ale wydany przez niszową polską wytwórnię o nazwie trudnej do wymówienia, Honoris Causa – w-tym-Heineken (dla niepoznaki napisany po grecku), daje po garach rockowymi gitarami, grubym basem i szaleńczymi popisami melodyjnymi z domieszką Grindcore. Ponadto pojawiają się wstawki instrumentalne między każdym utworem, nie inaczej jak było to w Acheron.

Nordor jednak poza jakimiś dziwnymi rytuałami w midi/keyboardzie dorzuca jeszcze takie rzeczy, jak atmosferyczne serenady solówkowe do księżyca, delikatny ambient, czy wręcz jakieś wstawki etniczne nie inaczej jak to robił Nile, np. w „Condemned to Be Acquainted With”. Niektóre z tych przejściówek na dobrą sprawę można by zaklasyfikować jako pełnoprawne utwory, ale bez wokalu. Zdarza się czasem też głupawy śmieszek jak w „For the Strength”, który raczej przyprawi ludzi o zażenowanie. Jest jednak różnorodność, dzięki czemu płyta nie nudzi.

Za główną wadę tej produkcji bym uznał wokal – ni to growl, ni to skrzek, trochę szeptania i dużo pogłosu, co sprawia, że brzmi trochę to nieporadne i bez mocy. Koleś głównie wykrzykuje rytmiczne frazy w rytm riffów, podobnie jak Nergal, tylko wolniej. Mała ciekawostka: płyta się kończy tak samo jak się zaczyna, tworząc w ten sposób zapętlenie.

Program składa się aż z 17 numerów, ale żaden z tracków nie przekracza zbyt wiele poza 2 minuty, co daje nam razem, zgadliście, jakieś 36 minut szybkiej jazdy. Całościowo się to prezentuje jako zgrabny kawałek ceremonii okultystycznej zarówno dla mniej wybrednych maniaków, takich jak ja, jak i również i koneserów, co to się nie boją zrelaksować.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/666NORDOR666
Udostępnij:

22 listopada 2023

Blood Incantation – Timewave Zero [2022]

Blood Incantation - Timewave Zero recenzja reviewCzterech niezaprzeczalnie utalentowanych muzyków, tona drogiego sprzętu, rok wytężonych prac… Tyle zachodu tylko po to, żeby zarejestrować trzy, trwające łącznie 68 minut… intra. W ramach eksperymentów, czy na co ich tam naszło pod wpływem tego i owego, Blood Incantation poszli w ambient. Timewave Zero to zestaw ciągnących się w nieskończoność (słowo-klucz?) klawiszowych plam, szumów, plumknięć, kilku smyrnięć akustyka i tym podobnych ambitnych środków artystycznych, które do mnie zwyczajnie nie trafiają.

Z kronikarskiego/recenzenckiego obowiązku uściślę tylko, że wspomniany rok Blood Incantation dłubali jedynie przy dwóch pierwszych intrach (którym dorobiono cuś w rodzaju zalatujących niuejdżem „wizualizacji” w wersji na blureja – usypiają jak seans „Eternals”), trzecie, najdłuższe, jest natomiast rezultatem improwizacji w studiu. Czy zatem są między nimi jakieś wyczuwalne różnice? Eee, no nie. Wszystko sprowadza się do paru bliźniaczo podobnych zapętlonych motywów (to chyba za duże słowo), klawiszowych plam, szumów, plumknięć, kilku smyrnięć akustyka… i tak dalej, przez 68 minut. Nie wiem, czy w większym stopniu mnie to nudzi, czy irytuje, bo przez tyle czasu nic się tu nie dzieje.

Jeśli cenicie dotychczasowy deathmetalowy dorobek Blood Incantation, z szacunku do zespołu (i własnego portfela) Timewave Zero możecie sobie darować. Ani to ciekawe, ani udane, ani tym bardziej potrzebne. Ja daję temu pół punku, choć tak naprawdę nie ma tu czego oceniać.


ocena: 0,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/BloodIncantationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 listopada 2023

Infestdead – Satanic Serenades [2016]

Infestdead - Satanic Serenades recenzja reviewPrzejdźmy do rzeczy, to jest kolekcja obu płyt Infestdead + epka. Nie zdobędziecie oryginałów, chyba że na allegro, za ciężkie pieniądze. Nie mam też ochoty recenzować każdej z płyty z osobna, bo są do siebie podobne. Tak więc dostaniecie recenzje dwóch płyt w cenie jednej.

Infestdead to kolejny z wielu projektów Dana Swanö, wraz z Andreasem Axelssonem na wokalu. Jakby nie patrzeć, jest to powiązane z Edge of Sanity, z tą różnicą, że mamy do czynienia z tributem dla Deicide. Oczywiście, jest to szwedzkie, a co za tym idzie, wolniejsze i bardziej swojskie, ale tak, dostajemy tutaj antychrześcijańskie hymny zrobione w bardzo zapomnianej formie, jeśli mówimy o Death Metalu jako sztuce.

I okej, płyta z ’97 i ’99 roku, to nie ten sam poziom kultu, co płyty z lat ’90-94 i można się czepiać perkusji, bo brzmi nieco jakby była zaprogramowana, choć Dan jak najbardziej potrafi grać też na perce, poza gitarami… Tak więc wbrew roku wydania, zaliczyłbym to do oldskulu.

Teksty są wyjątkowo prześmiewcze i satyryczne, wśród tytułów są takie smaczki jak „Evil2” (zło do kwadratu), „Antichristian Song #37”, „Christinsanity”, tak więc walenie w wyznawców boga, ale z jajem. Były też niby jakieś problemy, przez które „Christian Genocide” musiało zmienić nazwę na „Bestial Genocide”. Ogólnie niby nic odkrywczego, ale wbrew pozorom, jest to napisane ciętym, inteligentnym językiem. Sam projekt powstał nieco na zasadzie beki, bo Dan sobie zrobił riffa w starym klimacie sam dla siebie i poszło to na jakąś kompilację i spodobało się to ludziom na tyle mocno, że zaraz dostał zamówienie na pełną płytę. A potem na kolejną…

A ponieważ omawiam dwie płyty naraz, to w dużym skrócie „JesuSatan” jest tą lepszą płytą, gdzie koncept i talent został uwypuklony w pełni, a „Hellfuck” to była zaledwie rozgrzewka. Nie żeby coś tam brakowało, ale widać to już po samej ilości utworów – drugi album ma ich 12, a pierwszy 23 + 6 bonusów z epki. I „JesuSatan” jest bardziej dopracowany i bez zbędnego pieprzenia.

Mi osobiście bardzo brakuje grup, które potrafiłyby naśladować Deicide. Zbyt często mamy do czynienia z kalką Morbid Angel, Death, Autopsy, Obituary, Suffocation, a za rzadko ktoś potrafi przyBentonować czy też przyGlennić (jak kto woli). Innymi słowy, wypadałoby, abyście mieli ten materiał opanowany w jednym palcu. To jest ta prawdziwa biblia Death Metalu, jego podstawa i jakakolwiek ignorancja, brak niewiedzy, nie jest wytłumaczeniem. Tak więc w poniedziałek robię klasówkę i będę przepytywać z poszczególnych utworów. Proszę się przygotować.


ocena: 9/10
mutant
Udostępnij:

16 listopada 2023

Gridlink – Coronet Juniper [2023]

Gridlink - Coronet Juniper recenzja reviewGridlink zakończyli działalność niedługo po wydaniu „Longhena”, ale nie miałem im tego za złe. Wszak zrobili tyle dobrego dla światowej kultury, że stali się boscy i nietykalni, więc wybaczyłbym im nawet udział w „Tańcu z gwiazdami”. Nie liczyłem też na ich powrót, bo jak mało kto – nie musieli niczego udowadniać. Wszak zrobili tyle dobrego dla światowej kultury i tak dalej… A tu niespodzianka, najwyraźniej Takafumi Matsubara nie do końca realizował się w innych projektach, bo w końcu poczuł potrzebę ponownego zebrania zespołu do kupy. Nie śmiałbym prosić o więcej.

W stosunku do Coronet Juniper nie miałem żadnych konkretnych oczekiwań, bo i po co – oczywistą oczywistością było, że czwarta płyta Gridlink zostawi po sobie jedynie zgliszcza, że pozamiata ewentualną konkurencję, że w momencie premiery trafi do kanonu gatunku i będzie wspominana przez lata… Tak po cichu liczyłem tylko na to, że album będzie „długi”, może nawet i dwudziestominutowy… No i proszę – wszystko się sprawdziło! To doskonały materiał w totalnie rozpoznawalnym i w sumie niepodrabialnym stylu, którego zgłębienie zajmuje sporo czasu, ale i dostarcza mnóstwo radości.

Każdy z jedenastu utworów zawiera od groma fenomenalnych i często zaskakujących pomysłów, na które wpaść mógł tylko Takafumi Matsubara z kolegami. Każdy też jest osobnym, wyrazistym tworem, który wnosi coś istotnego do całości. Wszystkie natomiast są imponująco spójne, choć niekoniecznie łączą się w oczywisty/przewidywalny sposób. Muzycy Gridlink utrzymali zatrważająco wysoki poziom „Longhena”, co oznacza, że przez większość czasu płyta jest niemal absurdalnie szybka, niesamowicie intensywna, szalenie zróżnicowana, technicznie pokombinowana i nie trzyma się żadnych sztywnych ram. Coronet Juniper jest prawdziwie bezkompromisowa i wręcz kipi od rozsadzających ją od środka emocji, a jednocześnie przewijają się w niej dźwięki po prostu piękne, które z pozoru do niczego tu nie pasują. Poza tym album nie traci niczego z selektywności nawet w najbardziej zakręconych fragmentach.

Liderzy oryginalnego grindu powrócili na tron (na którym była tabliczka „zarezerwowane”) w wielkim stylu, więc każdy, kto mieni się miłośnikiem DOBREJ MUZYKI, powinien się jak najszybciej zapoznać z zawartością Coronet Juniper. Ten krążek koniecznie trzeba mieć w kolekcji i słuchać go do upadłego, bo kto wie, czy Gridlink zaraz się znowu nie rozpadną. I tym razem nie miałbym im tego za złe. Wszak zrobili tyle dobrego dla światowej kultury i tak dalej…


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GridLink512
Udostępnij:

13 listopada 2023

Criminal Element – Criminal Crime Time [2015]

Criminal Element - Criminal Crime Time recenzja reviewIstnieją takie grupy, które miały tak duży przemiał członków, że potrafią potem po wyrzuceniu z macierzystej kapeli zakładać własne zespoły. Tak było np. z Malevolent Creation, In Flames, czy właśnie Dying Fetus, którego ex-muzycy zebrali się razem i stworzyli mocno uliczny, gangusowo-patusowy projekt.

Normalnie, to ja się zżymam na takie klimaty i też nie ukrywam, że pierwsze odsłuchy trzeciej płyty kryminalistów potraktowałem z pobłażaniem. Ot prymitywne granie z nieco hardkorowym klimatem. No ale niestety, im dalej las, tym więcej drzew. Jak to czasami bywa, niektóre rzeczy zyskują przy bliższym poznaniu i nawet po początkowej niechęci zaczyna się do czegoś wracać.

Jest tu jak najbardziej obecny duch Dying Fetus, przefiltrowany przez Napalm Death i trochę tej starej Sepultury. Pierwsze co zaczęło mi się podobać to solówki, bo bardzo sprytnie komplementują riffy i prowadzą za rękę słuchacza poprzez poszczególne części składowe utworu. Jest też i głośno plumkający bas, choć może to przez brzmienie gitar, które przywodzi na myśl późne lata ’80, wczesne ’90. Riffy trzymają się jednego, określonego stylu, ale starają się jako tako urozmaicać różnymi tempami.

Płyta tworzy pewną spójną całość (nie mylić z monotonnością) i zdaje się mieć jakiś przewodni koncept, który opisuje jakieś, nazwijmy to, „kwestie systemu więziennego” i porównania takowego systemu do U.S.A. jako całości. Całość trwa zaledwie 31 minut, więc nie ma większego ryzyka wypalenia się, choć muza pod koniec już trochę traci na energii i zdarza się jedna balladka.

Ogólnie jest to płytka do potupania nóżką i zażycia czegoś relaksacyjnego. Można też się wyłożyć na leżaczku i puścić w wakacje, co też gorąco polecam.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CriminalElementDC
Udostępnij:

10 listopada 2023

Rebaelliun – Under The Sign Of Rebellion [2023]

Rebaelliun - Under The Sign Of Rebellion recenzja reviewZacznę od tego, że sam fakt kontynuowania działalności Rebaelliun bez Fabiano od początku uważałem za absurdalny. Przez lata to właśnie on był pierwszoplanową postacią w zespole i odpowiadał za utrzymanie właściwego kursu, więc nie wyobrażałem sobie, jak by to niby miało wyglądać bez niego. Pytania o sens dalszego grania pod tą nazwą pogłębiła śmierć basisty – dla większości ludzi byłby to jasny sygnał, żeby wreszcie dać sobie siana. O dziwo perkusista Sandro Moreira postanowił ciągnąć ten wózek dalej z, jak się okazało, całkiem przyzwoitym rezultatem.

Tytuł płyty i jej okładka jednoznacznie sugerują, że nie ma się co nastawiać na nową jakość czy eksperymenty w wykonaniu Brazylijczyków – Under The Sign Of Rebellion zrywa z irytującym niedookreśleniem (czy tam próbą unowocześnienia stylu – do dziś nie wiem) „The Hell’s Decrees” i przynosi nam niecałe 40 minut muzyki, z jakiej Rebaelliun zasłynęli w końcówce lat 90. Oczywiście materiał poziomem kompozycji czy nawet stopniem ekstremalności nie dorasta do klasycznych już dokonań zespołu, ale momentami naprawdę może się podobać, głównie dlatego, że po prostu słychać w nim ducha Rebaelliun, a nie zlepek przypadkowych dźwięków, które można przypisać każdemu.

Zespół z powodzeniem korzysta ze swoich starych patentów, uzupełniając je jeszcze starszymi, obcego pochodzenia, które robią trochę zamieszania, bo odwołują się niemal do prehistorii death metalu albo jego kalekich lokalnych odmian. Nie za bardzo wiem jak to traktować (specyficznie pojmowany ukłon dla oldskula?), bo gdzieniegdzie, zwłaszcza w solówkach, wkrada się jakaś taka hmm… techniczna nieporadność, która nie przystoi tak doświadczonym muzykom. W ten sposób obok typowych dla dawnego Rebaelliun chwytliwych riffów i fajnej jazdy na blastach pojawiają się klisze i straszne banały, których obecność naprawdę trudno uzasadnić, no i które nikogo na glebę nie powalą.

Poza stylem, Under The Sign Of Rebellion od „The Hell’s Decrees” różni podejście do produkcji. Czwarta płyta Brazylijczyków brzmi niezbyt okazale (a mniej oględnie – najsłabiej ze wszystkich) – dźwięk jest surowy i ewidentnie niedopieszczony, ale nawet nieźle pasuje do raczej prostej i bezpośredniej muzyki, nadaje jej jeszcze bardziej pierwotnego/podziemnego charakteru. Swoją drogą bardzo podobnie brzmiała większość deathmetalowych brazylijskich kapel, które dwie dekady temu pozazdrościły Krisiun sukcesu.

Jak to wynika z powyższego tekstu, Under The Sign Of Rebellion dupy nie urywa. To dość przyjemna w odbiorze płytka, choć nie do końca wiem, dla kogo. Fani Rebaelliun to, co najlepsze, mają już na półkach i taki, co najwyżej, średniak nie jest im do szczęścia niezbędny. Natomiast ewentualni nowi mogą tu znaleźć za mało argumentów, żeby zagłębić się w przeszłość kapeli.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Rebaelliun

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

7 listopada 2023

Apocalyptica – Cult [2000]

Apocalyptica - Cult recenzja reviewUwielbiam muzykę klasyczną. Zaczęło się od seksownej Azjatki Vanessa Mae (polecam użyć googleimage). Zakochałem się w Schubercie, Czajkowskim, Mozarcie (choć on robił tylko covery), Beethovenie (ale to był przechuj, najlepsze rzeczy robił jak stracił słuch), Chopinie, Vivaldim i tak kurwa dalej. Chopin to w ogóle klasyk, jeśli chodzi o nasz klimat, czyli smutny fortepian we wszystkim.

Promowanie muzyki poważnej w tak trudnym gatunku jak Metal to banał, bo to jest ta sama muzyka tak naprawdę, tylko my lubimy walić gitarami, zamiast pierdołami. Weź chłopie puść sobie Mayhem, Burzum, Marduk, Immortal. Morbid Angel, Deicide, Pestilence, Death, Atheist, Sadus, Dark Angel i puść wyżej wymienonych. To jest to samo. Te same przejścia, ten sam rytm, melodie.

Ale jest problem. Może i jestem kurde intelygentny i może wiem o co kaman, ale czy inni ludzie wiedzom? I tak sobie słucham głównego bohatera recenzji i jestem wkurwiony. Słynni bohaterzy, co to kowerowali Metallicę (no naprawdę wielki wyczyn), ale nigdy nic nie stworzyli czegoś od SIEBIE.

To jest marnotrawstwo talentu, bo potrafią zrobić naprawdę dobrą sztukę. „Hope” czy „Path” to jest dobry przykład tego, CZYM może być muzyka klasyczna, to są doznania, jakich nigdy nie poznasz gdzie indziej, ale to jest wszystko za mało. Weźmy losową płytę metalową. „Father Befouled”, „Occulsed”, „Gruesome”, „Skeletal Remains”, „Faceless Burial”, „Hath”. Itp itd. One mają ten sam talent i są techniczne, ale idą dużo dalej niż muzyka klasyczna.

Na pewnym etapie, muzyka Metalowa przewyższa muzykę klasyczną, bo ma więcej zmian, przejść i riffów. Ale nie stara się nikomu podobać. Po prostu istnieje i nie czeka na żadnego odbiorcę. Trochę jak smród w windzie, co to przeszkadza, ale nikt nie podniesie.

Ale, sęk w tym, że jak zjebię tą płytę, to zniechęcę ludzi do muzyki klasycznej i nikt nie sięgnie po Schuberta. Z drugiej strony, jako że wiem o co chodzi, to trudno mi być w podziwie nad tym, co usłyszałem od strony Apocalipticy. Zwłaszcza, że jest to niewykorzystany potencjał.

Cieszę się, że przestano promować taką muzykę na siłę, co nie znaczy, że jestem zadowolony z braku muzyki klasycznej w ogóle. To trzeba promować, ale warto byłoby nie bać się dobrych zespołów technicznie. Skoro takie gówno jak Amputated umiało zrobić piosenkę z gwiazdami Pop, to dlaczego Monstrosity nie miałoby zrobić czegoś, co by rozwaliło mózg.

Ale do tego trzeba odpowiedniej zachęty. Ta płyta, którą posiadam, jest moim niechlubnym początkiem, więc może przynajmniej zrobiła tyle dobrego, że wgryzłem się w coś mocniejszego. Ale naprawdę, puśćcie sobie Bacha, Handela, Haydna – tam jest w chuj więcej Metalu niż w samym Black Sabbath, Bathory, Celtic Forst, Judas Priest czy Metallice.


ocena: 4/10
mutant
oficjalna strona: www.apocalyptica.com
Udostępnij: