8 kwietnia 2023

Dione – Cosmosphere [2023]

Dione - Cosmosphere recenzja reviewOtrzymując tę EP do recenzji nie wiedziałem o zespole (lub też bardziej jednoosobowym projekcie) nic. Ot, czy nie zechcę owego tworu przedpremierowo ocenić. Podszedłem zatem do materiału bez uprzedzeń i oczekiwań. Po wielokrotnym przesłuchaniu sprawdziłem sobie postać twórcy Krystiana. Jest to postać obeznana w procesie twórczym, gdyż ma w swoim muzycznym CV już kilka zespołów i wiele wydawnictw. Ja nie wiedząc tego (zabieg specjalny) podchodziłem do materiału jak do dziewicy czystej i niewinnej. Dostrzegając nazwę „Cosmosphere” domyśliłem się z czym mogę mieć tutaj do czynienia. Kosmos i jego bezkresna otchłań to tematyka wielu black metalowych zespołów. Pierwsze pytania, które mnie naszły polegały na tym czy ów twórca Krystian poszedł bardziej w klimaty np. Darkspace, czyli blacku połączonego z ambientem, zaiste kosmiczne granie, czy coś bardziej klasycznego. Drugie pytanie to jak długa będzie ta Ep-ka. Pytanie może tendencyjne, ale kiedy możesz mieć do słuchania materiał wyrywający się wręcz ze wszelkich ram gatunkowych może być to ciężkie doznanie. Pierwsze światełko w tej ciemności kosmosu dostrzegłem widząc jej długość. Mam przed sobą niespełna 20 minut podzielone na 4 utwory. No i na koniec wątpliwości, czy materiał nie będzie przekombinowany? Będę obcować z zimnym, niczym kosmos, wyrachowanym procesem twórczym, czy może prądem przewodnim będzie galaktyczny chaos? Czas zatem zgłębić się w entropię Cosmosphere.

Pierwszy utwór „Moon” rozwiał wszelkie moje obawy z jaką muzyką będziemy tutaj obcować. Tytułowy „Księżyc” to siarczysty, klimatyczny black metal. Spojlerowo mogę dodać, że tak zostanie do końca epki, jeśli chodzi o gatunek muzyczny. Co innego to różnorodność zaprezentowanego materiału. „Moon” atakuje nas na dzień dobry solidną i przyjemną napierdalanką. Wokal raczej niski z domieszką growlu dopełnia dzieła. Nie ma jednak mowy o nudzie. Znajdzie się tutaj wątek nieco wolniejszy, ale Krystian nie pozwala odpocząć zbyt długo i perka raz po raz będzie nam wymierzać kopniaki ku gwiazdom.

„Cosmological Fractals” kontynuuje dzieło „Moon”, co usłyszymy przy zakończeniu „Moon” i rozpoczęciu tego utworu. Muzyczne jest to również szybkie tempo, ale nadal wyczujemy tutaj klimat i ciekawe aranżacje muzyczne nie pozwalające na nudę.

Tutaj niejako dochodzimy do połowy materiału, dwa kolejne tracki zmieniają tempo na wolniejsze, spokojniejsze i przez to również bardziej klimatyczne. Nie jest to jednak materiał na dobranoc! Krystian świetnie bawi się tempem akcji dlatego też „From Obliteration to Macrocosm” stopniowo będzie zwalniać, lecz z początku nie ma szans na przebacz, otrzymując solidną dawkę ostrej i konstruktywnej łupaniny. Trzeci track to najdłuższe dzieło gdańszczanina. Trwa niemal 6 minut i jest to jak sądzę spowodowane potrzebą zwolnienia tempa. Od połowy dostaniemy nieco wytchnienia (nie całkowitego), lecz nie jest monotonnie! Bardzo przemyślana i inteligentna gra powoduje, że nie zaśniemy rozmyślając o tym, co nad nami.

Ostatni „Resonance Above the Unknown” jest zwieńczeniem całej EP. 5 minut instrumentalnego, wolniejszego grania utwierdzi nas jedynie w przekonaniu, że Krystian wiedział co tworzy, w co mierzy i wie jak tam dotrzeć. Idealne zakończenie, które niejako podsumowuje z czym mieliśmy do czynienia.

Kilka słów o warstwie lirycznej Cosmosphere. Jako iż były one dołączone do całości mogłem się im przyjrzeć. Sam niegdyś pisałem teksty, dlatego skupiam się również na nich. Teksty o tematyce wiadomej, są rozbudowane i spójne. Autor zdecydowanie wiedział o czym pisze i co chce przekazać. Oddziałują na wyobraźnię, co jest tylko zaletą.

Mini-album Cosmosphere jest to bardzo przemyślany, klimatyczny, niewtórny i nienudzący, co nie jest takie łatwe do osiągnięcia tworząc tego rodzaj muzyki. Jestem bardzo ciekaw, co dalej Dione zaprezentuje i jak się rozwinie, bo pierwsza EP jest bardzo obiecująca.

Cytując pewne znane show: jestem zdecydowanie na tak.


ocena: 7/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dionefb
Udostępnij:

5 kwietnia 2023

Faeces – Nihilominus [2021]

Faeces - Nihilominus recenzja reviewPierwsza dekada działalności to dla Faeces okres bytności w głębokim podziemiu, w dodatku praktycznie na obrzeżach lokalnej sceny. Ta sytuacja w pewnym sensie uległa zmianie za sprawą „Upstream” – materiał zaistniał na szerszą skalę, został pozytywnie odebrany (gównie za granicą), trafił też do podsumowań, tylko… nic za tym nie poszło. Zespół zamilkł na dekadę, więc wracając z Nihilominus musi na nowo budować swoją pozycję. Na szczęście, z muzyką na takim poziomie nie powinno to być trudne.

Niby wiedziałem, że po Faeces mogę się spodziewać przynajmniej dobrej płyty, ale to, co usłyszałem na Nihilominus, zdecydowanie przerosło moje oczekiwania. Zespół powrócił w kapitalnej formie, z masą świeżych pomysłów i nietuzinkowych rozwiązań. Materiał jest dużo mocniejszy od poprzedniego, a przy tym o wiele bardziej spójny i dynamiczny. Faeces postawili na techniczne, brutalne i zaskakująco przebojowe granie, a wszelkie nastrojowe partie (tak przecież liczne na „Upstream”) zredukowali do minimum. Dzięki temu krążek ma odpowiedniego kopa, rzadko spotykany (zwłaszcza w polskim death metalu) feeling, potrafi zaskoczyć, a miejscami nawet ociera się o oryginalność, mimo iż wyraźnie odwołuje się do dziedzictwa Death, Gorguts czy Sadist.

Faeces w ciągu dekady bardzo rozwinęli swój zmysł kompozytorski, stąd też Nihilominus nie rozjeżdża się stylistycznie i jest pozbawiony jałowych wypełniaczy czy przypadkowych partii wyrwanych z kontekstu. Tu każdy fragment ma swoje uzasadnione miejsce i logicznie łączy się z pozostałymi, choć niekoniecznie zawsze w najbardziej oczywisty sposób. Najwięcej dobrego dzieje się chyba w „Company Of Cold Skulls”, w którym aż roi się od zmian tempa i motywów, a riffy i solówki to prawdziwy miód. Muzyka na Nihilominus jest urozmaicona i dość złożona, a jednak wchodzi gładko od pierwszego przesłuchania, bo podano ją z polotem i dużym wyczuciem. Zespół nie próbuje być ani brutalny, ani techniczny na siłę – te elementy służą zbudowaniu dobrego utworu, nie są zaś celem samym w sobie.

Jedynym, do czego mogę się przyczepić, jest brzmienie materiału – szorstkie, dość surowe i chyba nie do końca dopasowane do stylu zespołu. Jest w tym ciężar i nawet niezła selektywność, ale brakuje ostatecznego szlifu. Najbardziej ucierpiał na tym bezprogowy bas, bo w porównaniu z „Upstream” stracił na sile przebicia, a naprawdę wyraźnie daje o sobie znać tylko w break’u w „Infirmity” (powiewa Obscurą…). Jestem zajebiście ciekaw, jak bardzo Nihilominus by kosił z produkcją z wyższej półki.

Tym albumem Faeces zawiesili wysoko poprzeczkę – nie tylko dla siebie, ale i dla ewentualnej konkurencji. Technicznego grania mamy obecnie pod dostatkiem, jednak rzadko kiedy jest podane tak dojrzale i w tak klasyczny, pozbawiony udziwnień sposób. Trzymam kciuki za zespół, żeby z kolejnym materiałem poszło im szybciej.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/faecespoland

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 kwietnia 2023

Perpetual Demise – Arctic [1996]

Perpetual Demise - Arctic recenzja reviewHolandia, jak na mały kraj, miała dysproporcjonalnie dużą ilość jakościowych grup. Posunąłbym się nawet dalej i zapytał, czy w ogóle istniała jakaś kiepska grupa z tego kraju, grająca Death Metal w latach ’90? Owszem, nie wszystkie wydawnictwa wyglądały zachęcająco, jak np. dzisiejszy protagonista, a nawet wręcz tego typu grafika nie kojarzyła się z ekstremalnym graniem, a już tym bardziej na dobrym poziomie. Aczkolwiek na szczęście re-edycja Vic Records ma już bardziej „normalną” i pasującą okładkę.

Swego czasu był też pewien odsetek zespołów, które potrafiły płynnie łączyć Doomowy klimat z kreatywnością. Perpetual Demise należy więc do kategorii grania niezbyt brutalnego, ale za to z polotem i pomysłem, podobnie jak robił to Afflicted czy Brutality, choć brzmieniowo bliżej im swych krajanów z Consolation czy Nembrionic.

Mamy zastosowane średnie tempa, a nawet i wolniejsze. Zapomnijcie o blastach. Gitarki lubią sobie dodać akustycznej kultury dla „arktycznego” efektu, a i trafia się też mała instrumentalna miniaturka. Gdzieniegdzie pojawi się również riff zahaczający o progresywność, ale zastosowane są głównie prostsze i przyjazne do zapamiętania motywy. Album zresztą bardzo szybko mija mimo 40 minut trwania, choć pod koniec zespół zaczyna za bardzo zjadać własny ogon i trochę się pomysły kończą, ale i tak trzeba przyznać, że utwory gładko przechodzą jeden za drugim w sposób płynny.

I powiem też, że stosunkowo często wracam do tego materiału niezmiennie od 10 lat i wciąż mi się on podoba. Dużą zasługę w tym miał wyjątkowo energiczny numer „The Tower”, który oczywiście polecam jako jeden z większych Death Metalowych hitów w ogóle. Nie jest to płyta może specjalnie efektowna, a raczej niszowa, ale ma swój przyciągający charakter, potrafiący zwrócić na siebie uwagę i który prawdopodobnie dobrze się sprawdzał na koncertach. To i też dlatego będzie wysoka nota na koniec.


ocena: 8,5/10
mutant
Udostępnij:

30 marca 2023

Immortal – Battles In The North [1995]

Immortal - Battles In The North recenzja reviewWedług oficjalnej doktryny dopiero trzecia płyta Immortal wywindowała zespół do blackmetalowej czołówki, choć obiektywnie patrząc, na jej szczycie byli już dwa lata wcześniej. Której wersji by się nie trzymać, faktem jest, że Battles In The North mocno wpłynęła na pozycję Norwegów na świecie, a przy okazji dobitnie podkreśliła ich odwagę i indywidualne podejście do gatunku, bo po raz kolejny zrobili coś, co nijak się miało do szczegółowych wytycznych spisanych ongiś w piwnicy Helvete.

Podobnie jak na „Pure Holocaust”, za cały materiał odpowiada duet Abbath-Demonaz (przy zachowaniu identycznego podziału obowiązków) i chociaż w ciągu dwóch lat ich podejście do grania nie zmieniło się znacząco (o ile w ogóle), to album okazał się bardzo inny od poprzedniego. Jak dla mnie – niestety na minus. Płyta jest szybka, chyba nawet szybsza od poprzedniej, jednak ta szybkość została okupiona taką se precyzją wykonania, a w sferze kompozycji – jednostajnością i małym urozmaiceniem. „Pure Holocaust” również opierał się na gęstym blastowaniu, ale towarzyszyły mu znacznie ciekawsze i bardziej wyraziste riffy – odpowiednio melodyjne i podane z fajnym feelingiem. Na Battles In The North tego zabrakło, więc większość utworów, mimo równego i raczej wysokiego poziomu, wygląda bardzo podobnie, stąd też gdzieniegdzie wkrada się monotonia. Ponad tą jednostajną sieczkę nieznacznie wybijają się „Moonrise Fields of Sorrow”, „Through The Halls Of Eternity”, numer tytułowy oraz wizytówka tej płyty, wieńczący ją „Blashyrkh (Mighty Ravendark)”, który na tle pozostałych kawałków Immortal wyróżnia się rozbudowaną strukturą, zróżnicowanym tempem i większą dawką klimatu.

Na niekorzyść Battles In The North i mój mało entuzjastyczny odbiór tej płyty działa również brzmienie. Immortal po raz trzeci skorzystali z usług Grieghallen i producenta Eirika Hundvina, więc — bazując na wcześniejszych doświadczeniach — powinni uzyskać co najmniej przyzwoite rezultaty. Coś im jednak nie pykło – album bzyczy i trzeszczy w taki dość irytujący sposób. Może i nie jest to jeszcze typowo norweskie antybrzmienie, ale i tak należy je traktować jako krok wstecz względem „Pure Holocaust”. Ponadto nie pojmuję, o co chodzi z tym ucinaniem utworów w pół riffu – czy to awangardowy zamysł artystyczny czy zjebka przy realizacji.

Battles In The North sprawia wrażenie materiału nagranego w pośpiechu i nie do końca dopracowanego. Jest szybki i brutalny, jednak nie kopie tak mocno, jak powinien, bo brakuje mu ostatecznych szlifów i przede wszystkim sensownej oprawy. W surowym black metalu nie takie fuszerki urastały do rangi kultu, ale akurat Immortal już wcześniej udowodnił, że stać go na dużo więcej.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

27 marca 2023

Warhammer – The Doom Messiah [2000]

Warhammer - The Doom Messiah recenzja reviewIstnieje pewne tabu, jeśli chodzi o plagiatowanie… ups, znaczy „inspirowanie” się daną grupą. Nikt nie widzi problemu w tym, że ktoś na bezczela zżyna od CC, Slayer, albo Suffocation, ale z jakiegoś powodu kalkowanie Hellhammera jest bardzo niu niu niu niedobre, wręcz źle widziane w Metalowym światku. Po części na pewno wpływ ma na to status legendy, ale pewnie jest to przede wszystkim odbierane jako sztuczna próba grania amatorskiego, w celu bycia „kvlt”.

I przyznam się szczerze bez bicia, że zrozumienie, o co chodziło Frankowi Krynojewskiemu (frontman) nie jest wcale takie proste i zajęło mi trochę czasu. Prawdą też jest, że nie ma z drugiej strony AŻ TAK WIELE klonów Hellhammer, bynajmniej nie na tyle, żeby z tego powodu wytaczać jakieś działa. A i zawsze dobrze jest też posłuchać sobie jakiegoś prostszego Metalu przy piwku.

Niekoniecznie może trzeba znać całą dyskografię Warhammera i długo zastanawiałem się, który album polecić i stwierdziłem, że ich trzecie podejście, The Doom Messiah, jest wg mnie ich najlepszym. Już otwierający „Remorseless Wargrinder” potrafi przypomnieć, za co się kocha ten gatunek i ma dość dużo pokładów energii, aby skopać dupy różnej maści pozerom. Reszta płyty składa się z podobnych, krótkich tracków, tak w granicach 3 minut, za wyjątkiem środka, gdzie dostajemy dwie 5/6-minutówki. Przyznam, że jak na odgrzewane patenty, to udaje się utrzymać uwagę słuchacza i nie zanudzić go w ciągu 37-minut trwania płyty.

Sam Franek nigdy nie był specjalnie zadowolony z efektów końcowych, jako że chciał dosłownie zrobić kopię 1:1 swojej ukochanej muzyki, nawet męcząc Toma Warriora mailami o info odnośnie sprzętu, jakiego używał. Jednakże wbrew zamierzeniom, Warhammer zachował szczątki własnej odrębności i charakteru. Warto więc dać szansę temu projektowi na zasadzie rekreacji i relaksu.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathDoomBrigade

podobne płyty:

Udostępnij:

24 marca 2023

Severed Savior – Brutality Is Law [2003]

Severed Savior - Brutality Is Law recenzja reviewTen pozornie typowy amerykański zespół zaczynał przygodę z muzyką w 1997 jako Christ Denied, by po dwóch latach — z własnej inicjatywy bądź też wskutek nacisków Dave’a Rottena — przechrzcić się na Severed Savior. Już pod nowym szyldem chłopaki nagrali jedno takie se demo oraz mizernie brzmiącą epkę „Forced To Bleed”, która zapewniła im papiery z Unique Leader. W jakim stopniu w zdobyciu kontraktu pomogło im to, że bardzo starali się grać jak Deeds Of Flesh, a w składzie mieli byłego muzyka Deeds Of Flesh – to pewnie pozostaje ich tajemnicą, choć ja mam na ten temat pewne przypuszczenia…

Jak nietrudno wywnioskować z powyższego akapitu i samego tytułu płyty, Brutality Is Law to brutalny i techniczny death metal w stylu typowym dla zachodniego wybrzeża USA – szybki, intensywny i bulgotliwy, ale również trochę jednowymiarowy i zdecydowanie nie zaskakujący. Zespół napiera na wysokich obrotach, warsztatowo nie można mu niczego zarzucić, jednak już oryginalność nie jest jego najmocniejszą stroną. Co ciekawe, Severed Savior odłożyli na później co ambitniejsze patenty z epki, skupiając się jedynie na lunatycznym napierdalaniu. Naturalnie w utworach występują pewne urozmaicenia (głównie w postaci całkiem niezłych solówek), jednak nie ma ich na tyle, żeby stały się w mig rozpoznawalne. Na dobrą sprawę drastycznie wybija się wyłącznie zamykająca płytę instrumentalna miniatura-hołd dla zmarłego kolegi, w której pojawiła się gitara akustyczna, a jej punktem kulminacyjnym jest solówka Steve’a Smyth’a.

To, że Severed Savior nie grają naBrutality Is Law niczego odkrywczego, nie znaczy, że grają słabo albo bez pomysłu – nic z tych rzeczy. Było nie było to napierdalanka dla koneserów gatunku, a nie poszukiwaczy egzotycznych doznań. W ogólnych założeniach materiał jest baaardzo podobny do twórczości Deeds Of Flesh, a mimo to wchodzi trochę łatwiej (i w sumie też chętniej się do niego wraca), bo — choćby wzorem Gorgasm — w riffach częściej pojawiają się jakieś melodie (najlepiej pod tym względem wypadają „Bloody Prolapse”, „Blessed By The Beast” i „Severed Savior”), a całość jest mniej poszatkowana rytmicznie i charakteryzuje się większą czytelnością.

Największą bolączką Brutality Is Law wbrew pozorom nie jest brak oryginalności, a przeciętna produkcja, która spłaszcza muzykę i skutecznie odziera ją z mocy, którą ta powinna przecież emanować. Członkowie zespołu przekonywali, że brzmienie płyty jest dla nich wielkim krokiem naprzód, że deklasuje epkę, jednak zapomnieli sprecyzować, że to wciąż żadna wysoka półka, o czym zresztą w każdej sekundzie przypomina perkusja.

Reasumując, mamy tu do czynienia z solidnym ochłapem brutalnego death metalu, który nawet pomimo ewidentnych niedoskonałości obecnie już chyba może uchodzić za klasyk takiego grania. Severed Savior zaprezentowali się z naprawdę dobrej strony, a najlepsze, że ich potencjał miał dopiero eksplodować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SeveredSavior
Udostępnij:

21 marca 2023

Coffins – The Other Side Of Blasphemy [2006]

Coffins - The Other Side Of Blasphemy recenzja reviewCzy jest coś przyjemniejszego na jesienno-zimowe wieczory, niż poza grubym sweterkiem, opatulić się ciepłym kocykiem, zrobić sobie klasyczne kakałko z pianką i łyżką miodu, schrupać sobie rogalika z nadzieniem, wrzucić trochę drewna do kominka (jak się takowy ma) i wczuć w pełni w komfortową atmosferę, puszczając sobie zacną twórczość japońskiego Coffins? Dla mnie na pewno nie.

Drugi oficjalny długograj tej legendarnej, aczkolwiek z tego co widzę, bardzo niedocenianej kapeli, zdecydowanie bardziej cechował się grobowym echem starego Autopsy (tak z okresu „Mental Funeral”), niż wczesnego Celtic Frost, jak to bywało później. Utworów też jest mniej i trwają one średnio powyżej 6 minut.

Początki kapeli charakteryzował również brud, dużo więcej brudu i przester ustawiony na maksa, dając nam cudowne rzężenie gitar, jakby dławiły się własnymi rzygami. Czysty orgazm dla zmaltretowanej duszy. Poprzez taki odpowiednio zaaplikowany ciężar gatunkowy, mało wyszukane riffy nabierają dziewiczych rumieńców.

To nie znaczy, że wszystko jest le magnifique – od drugiego, tytułowego kawałka, tak do „Destiny to Suffering” włącznie, grupa ma nieco problem z zapodaniem jakiegoś konkretu, który by umiał wbić w ziemię, przez co musimy poczekać łącznie jakieś 21 minut, zanim pojawią się udane, wręcz wyśmienite „Countless Grave” i „Only Corpse”. Niestety, po nich płyta się kończy zmysłowym outrem. Na pocieszenie jest szeroko dostępna re-edycja, która zawiera pyszny bonus w postaci „In Bloody Sewage”, oraz jeden live na deser po obiadku.

Pomimo, iż czas spędzony przy słuchaniu muzyki można uznać za rozkoszny, to niemniej jednak pozostaje pewien niedosyt. Na szczęście Coffins z czasem dopracował swoją formułę i wykonał pozytywny progres przy następnych albumach, ale to jest już niestety osobny temat i na tym pozostaje mi zakończyć swoje niezwykle błyskotliwe impresje. Włączcie sobie odpowiednio głośno – podobno wysokie decybele czyszczą woskowinę w uszach.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/intothecoffin

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 marca 2023

Severe Torture – Feasting On Blood [2000]

Severe Torture - Feasting On Blood recenzja reviewSevere Torture nie potrzebowali dużo czasu, żeby za sprawą jednej demówki i dużej aktywności koncertowej wyrobić sobie niezłą renomę na scenie. Ugruntowali ją wydanym ledwie trzy lata po założeniu kapeli debiutem, za sprawą którego szturmem wdarli się do czołówki holenderskiego death metalu, w wadze ciężkiej detronizując nawet Sinister. Przy okazji to właśnie oni, wespół z Houwitser i Centurian, zapoczątkowali w Niderlandach wysyp młodych gniewnych, którzy za nic mieli rodzime (czy ogólniej – europejskie) wzorce, a główne inspiracje czerpali od kapel zza oceanu.

Na przełomie wieków debiutanci dysponujący niezłą techniką i przyzwoitym brzmieniem byli w zasadzie już normą, a mimo to poziom, z jakiego wystartowali Severe Torture, robił wrażenie. W ciągu 34 minut Feasting On Blood Holendrzy nie odstawiają fuszerki i w żaden sposób nie zdradzają oznak młodzieńczego wieku, z wyjątkiem jednej – zapatrzenia w idoli. W muzyce zespołu nie brakuje mniejszych lub większych wpływów Malevolent Creation, Immolation czy wczesnego Sinister, ale wszystkie one stają się nieistotne w kontekście tego, ile zaczerpnęli od Cannibal Corpse.

Nie popadając w przesadę, Severe Torture można w skrócie określić jako solidnie przyspieszony, zbrutalizowany i trochę mniej techniczny Cannibal Corpse. Młodzi Holendrzy podpatrzyli (dosłownie – basman brał lekcje u Webstera) u Amerykanów praktycznie wszystko, co najlepsze i przerobili to na swoją modłę, dbając o jak największą intensywność. Podkręcili nawet przekaz, dorzucając do tematyki gore trochę wątków antychrześcijańskich. Dzięki temu Feasting On Blood to esencja krwistego death metalu korzeniami tkwiącego w starej szkole. Tu nie ma miejsca na ozdobniki, nowoczesność na siłę, progresywne pasaże czy czytelne wokale – nic z tych rzeczy. Choć trzeba uczciwie przyznać, że trafiają się tu numery szczątkowo chwytliwe, z jakimiś ochłapami melodii w riffach czy wolniejszym tempem. Moim zdecydowanym faworytem jest „Decomposing Bitch” – najdłuższy, najbardziej złożony i najciekawiej zaaranżowany. W tym kawałku Severe Torture pokazują pełnię swoich możliwości oraz to, że stać ich na mniej oczywiste rozwiązania.

Podstawowa obiektywna wada Feasting On Blood, a więc ogromne podobieństwo do Cannibal Corpse, dla części słuchaczy może być nawet zaletą, wszak fanów Amerykanów nie brakuje, ale… Debiutujący Severe Torture stworzyli świetnie zrealizowany i bezbłędnie zagrany materiał, ale odbyło się to kosztem własnej tożsamości. Wysoki poziom muzyczny (zwróćcie uwagę chociażby na bardzo aktywny i wyraźny bas) czy totalnie brutalny bulgot nie zmieniają tego, że Feasting On Blood z oryginalnością nie ma nic wspólnego.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 marca 2023

Wombbath – The Great Desolation [2018]

Wombbath - The Great Desolation recenzja reviewWombbath, jak wiele innych deathmetalowych przypadków, przez długi czas był „zespołem jednej płyty”. W sensie, że nagrał pomniejszego klasyka i potem sobie zniknął niezauważony przez nikogo. No dobra, była jeszcze epka, ale o tym nie będziemy gadać. I również jak wiele innych, podobnych im gagatków, gdy pojawiła się koniunktura na różnej maści powroty, zdecydowali się przypomnieć młodzieniaszkom o sobie i trochę namieszać na scenie. Można nawet powiedzieć, że od 2014 r. powiększyli swoją dyskografię dosyć imponująco.

Jako że nigdy nie obijam w bawełnę, to powiem wprost, że nie słyszałem „Downfall Rising” (2015) i nie wiem, kiedy nadrobię tę zaległość. Kupiłem sobie to, co było tanio do wzięcia i stwierdziłem, że osądzę cały nowszy dorobek na podstawie tej jednej płytki i sprawdzę, ile tak naprawdę Panowie są warci. Tak więc wóz albo przewóz.

I coś czuję, że chyba będę jednak musiał sobie sprawić resztę dysko, bo to kawał całkiem niegłupio napisanego Death Metalu. Dobrym przykładem niech będzie tytułowy numer wkraczający w melodyjne rejony przypominające poczciwy Paradise Lost, „Cold Steel Salvation” z wyrazistą solówką (swoją drogą, kiedy to człowiek ostatni raz rozkminiał jakieś solo w życiu?), oraz kompletną zmianą klimatu dzięki spokojniutkiemu początkowi „Hail the Obscene”. Każdy z numerów buja na swój sposób i ze sprawną motoryką (zawsze chciałem użyć tego słowa w recenzji, tylko zawsze o nim zapominam).

Motywy są wplecione dość subtelnie i przykryte typowo szwedzkim wygarem – pod tym względzie na zachodzie bez zmian. Największym atutem jest autentyczna energia płynąca z dźwięków, co wpływa decydująco na całokształt. Tego się nie da oszukać i każdy chyba potrafi poznać, kiedy ktoś tworzy na siłę, a kiedy ma coś do zaprezentowania szczerze i z serca.

Całkiem więc miłe to było zaskoczenie i muszę stwierdzić, że tym albumem Wombbath udowodnił swoją wartość na tzw. „rynku”. No może nie jest to jakiejś ponadczasowe mega-arcydzieło i nie każdy riff wprawia w osłupienie, ale… mało kto potrafi utrzymać pozytywny poziom i nie zanudzić słuchacza. „Embrace Death”? Ależ oczywiście!


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Wombbath
Udostępnij:

12 marca 2023

Father Befouled – Crowned In Veneficum [2022]

Father Befouled - Crowned In Veneficum recenzja reviewWszyscy jako tako zorientowani miłośnicy brutalnego grania doskonale zdają sobie sprawę, z czego słynie Father Befouled, toteż, zapewne dla zmyłki, Amerykanie rozpoczęli Crowned In Veneficum motywem żywcem ściągniętym od… Azarath, tyle że, zapewne dla zmyłki (bis), podanym na zwolnionych obrotach. Na tym jednym fragmencie wszelkie ekstrawagancje się kończą, bo pozostałe 35 minut to już typowa dla nich esencja ponurego death metalu wyciśnięta z pierwszych płyt Incantation.

Father Befouled z bycia Incantation zrobili sobie patent na karierę, więc nie ma się czemu dziwić, że na przestrzeni lat ich muzyka nie zmieniła się w jakiś odczuwalny sposób. Wiadomo, z płyty na płytę Amerykanie poprawiają się warsztatowo i brzmieniowo, ale to tylko kwestia doświadczenia, ewentualnie dostępnych środków, bo w podejściu do grania to ciągle ten sam ślepy Incantation-worshipping posunięty niemal do granic absurdu. Crowned In Veneficum nic w tym temacie nie zmienia – oryginalności w tym za grosz. W przeciwieństwie do takiego Dead Congregation, Father Befouled nie wprowadzają do tego stylu nic od siebie, ale, ale – to wcale nie musi być wada. Przynajmniej nie dla wszystkich.

Biorąc pod uwagę zniżkową formę ekipy Johna McEntee i nie do końca zrozumiałe ciągoty lidera do polerowania brzmienia, Crowned In Veneficum wydaje się materiałem całkiem sensownym i atrakcyjnym – zwartym, czystym w formie i naturalnym. Father Befouled trzymają się z daleka od plastikowego brzmienia, unikają niepotrzebnych dłużyzn (i nadmiernych wpływów doomu), a wokalne pomruki Stubbsa obliczono tak, żeby nie przesłaniały muzyki. Utwory poskładano z dobrych i sprawdzonych patentów, stąd też wszystkie trzymają równy poziom i są pozbawione mielizn. Poza tym sporym atutem krążka są rozbudowane solówki, które z całą pewnością wprowadzają więcej klimatu, niż monotonne charczenie na podkładzie z dwóch mielonych przez dziesięć minut akordów.

Jak by nie patrzeć, mamy tu do czynienia z najlepszą płytą Incantation od paru dobrych lat, którą na nieszczęście Incantation nagrał ktoś inny. W jakimś sensie Father Befouled osiągnęli na Crowned In Veneficum mistrzostwo, ale… nie mam złudzeń, że nawet tak dobrze podane odtwórcze granie w końcu wyjdzie wszystkim bokiem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/FatherBefouled
Udostępnij: