16 grudnia 2022

Maul – Seraphic Punishment [2022]

Maul - Seraphic Punishment recenzja reviewTen pochodzący z Północnej Dakoty zespół to jakiś ewenement na tle innych, pojawiających się jak grzyby po deszczu kapel mielących death metal w starym stylu. Nie chodzi mi w tym miejscu o muzykę — która w zasadzie niczym nie zaskakuje — a o ich dotychczasowy dorobek. W przeciwieństwie do większości „konkurencji”, Maul nie wyskoczyli znikąd, od razu z materiałem na pełny album. Amerykanie w ciągu pięciu lat działalności natrzaskali sporo pomniejszych wydawnictw — demówek, epek, splitów, a nawet koncertówkę — i dopiero po takim czasie zdecydowali się na debiut z prawdziwego zdarzenia.

Z powyższego opisu można wywnioskować, że chłopaki mocno przykładają się do swojej muzyki, cierpliwie rozwijają umiejętności i niczego nie zostawiają przypadkowi. Tymczasem pierwsze sekundy otwierającego płytę „Of Human Frailty” to tak toporna łupanka, że aż w zębach trzeszczy; Six Feet Under w najbardziej prymitywnej formie się kłania. Z czasem Maul trochę się rozkręcają, ale nie na tyle, żeby w pełni zamazać niekorzystne wrażenie wywołane wstępem. Ta sztuka udaje im się dopiero w kawałku tytułowym, który jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem Seraphic Punishment i ma potencjał na hit. Fajny groove, nośne riffy i jakieś namiastki kombinowania sprawiają, że numer wchodzi od pierwszego przesłuchania i trudno się od niego uwolnić.

Kolejne utwory nie dobijają już do tak wysokiego poziomu, choć trafiają się wśród nich naprawdę udane strzały w postaci „Deity Demise”, „Infatuation” czy „Carrion Totem”. Po części wynika to z samego stylu – Maul postawili na prosty, chamski, pozbawiony subtelności i niezbyt szybki death metal, co samo w sobie nie jest niczym złym, ale niektóre stosowane przez nich rozwiązania są wręcz prostackie (co się tyczy głównie wyczynów perkmana), a większości kawałków na Seraphic Punishment brakuje jakichś wyraźnych urozmaiceń. Ponadto zespół wypada ciekawiej, gdy przyspiesza do średniego tempa, bo w tych najwolniejszych ma tendencje do przynudzania i za bardzo stawia na prostotę.

Na obecnym etapie muzyka Maul jeszcze nie porywa, przynajmniej dla mnie to, co mają do zaoferowania na Seraphic Punishment, to trochę za mało. Zespół ma fajne przebłyski, porządnego wokalistę, mocarne brzmienie i ogólnie niezły potencjał (taki w kierunku Necrot), ale rozwinięcie go będzie wymagało od chłopaków sporo pracy, a być może i pewnych korekt w składzie.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MAULND/
Udostępnij:

14 grudnia 2022

Mystic Circle – Mystic Circle [2022]

Mystic Circle - Mystic Circle recenzja reviewMystic Circle mają opinię wiejskich głupków w środowisku, ale w przeciwieństwie do innych „wieśniaków” (tak, czasami tak patrzę na ciebie Belphegorze), nie umieją grać za dobrze. A mimo to, z uporem maniaka grają. Wydawać by się mogło, że po 2006 r. (ostatni album), dadzą sobie wreszcie spokój i nie będą klecić kolejnych gniotów, a tu proszę, przypomnieli o sobie… i… hmmm… Zaraz…

Ostatnie kilka lat jest w ogóle co najmniej ciekawe. Pomijając wirusy i wojny, ludzie chyba się przebudzili z letargu i zaczynają mieć inspirację nie tylko do tworzenia, ale i redefiniowania siebie na nowo. Przy czym to, co teraz proponują Mystic Circle to już nie jest badziewny Symfoniczny Black Metal jaki kiedyś robili, a Melodyjny Blackened Death Metal. I dlatego też zdecydowałem się pacnąć poniższą reckę.

Wychodzi na to, że z chwilą, kiedy dana grupa zaczyna modyfikować swój styl pod granie Death Metalu, to z miejsca ich jakość podnosi się dwukrotnie. I z niemałym bólem przyznaję, że się łapię na tym, że zacząłem uważniej się przyglądać zespołom łączącym style Black i Death, bo z roku na rok wychodzi to coraz ciekawiej. Dość wspomnieć równie udany Agathodaimon „Seven”, gdzie jest bliźniaczo podobna sprawa. Ale o ile odpuściłem sobie pisanie o Agatce, tak tutaj się w końcu przełamałem, bo jak nigdy nie przepadałem za takimi melanżami, tak tu mnie wciągnęło…

Już otwierający numer, o jakże typowo kretyńskim dla Black Metalu tytule „Belial Is My Name” (ale przynajmniej nie nazywa się Slim Shady) jest niepokojąco zachęcający do przesłuchania reszty. „Seven Headed Dragon” również mnie mocno odurzył, a „Hell Demons Rising” i stosunkowo długi, bo 7-minutowy „Letters from the Devil”, to wręcz zachwyciły, mimo iż ten drugi ma quasi-śpiewane partie pod koniec. Nawet kiczowato odwołujący się do norweskich hord „The Arrival of Baphomet” ma zalety. A „Curse of the Wolf Demon” ma logicznie rozwijający się główny motyw idący w poszczególne części. Aha, są jeszcze syntezatory, które nie wiem czemu, przywodzą mi na myśl Rammstein… choć jakoś niespecjalnie zwracałem na nie uwagę, gdyż grzecznie siedzą sobie w tle.

Tak więc dostajemy dźwięki, które niemiłosiernie infekują ucho, a jednocześnie przez swój mrok i obskurność nie są rzygliwe. Wokal też mi pasuje, bo potrafi zarówno bezlitośnie zaskrzeczeć, jak i zaryczeć rasowym growlem. Masywna, ale wciąż okultystyczna i lekko niedopieszczona produkcja dodaje ostatecznego smaczku do zabawy. Aczkolwiek perkusja brzmi nieco plastikowo, co należy zaliczyć jako duży minus.

Wychodzi na to, że zespół dojrzał i wracając na scenę, dał symboliczny manifest swej siły. Wymowny cover Possessed „Death Metal” na sam koniec troszkę psuje całość, bo raz, że źle zrobiony, a dwa, że zaburza flow, mówiąc po „warszafsku”. Ogólnie więc, przy tej całej aberracji, jaką prezentuje sobą Black Metal, jestem w stanie zaakceptować i polubić taką formułę grania. Mimo to, z czystej, pieprzonej złośliwości obniżę jeszcze troszkę ocenę. Tak na wszelki wypadek, żeby nie było, że dostałem fiksum dyrdum i że zdradziłem Death Metal…


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MysticCircleOfficial/





Udostępnij:

12 grudnia 2022

Therion – Leviathan II [2022]

Therion - Leviathan II recenzja reviewPierwsze wzmianki o pomyśle na trylogię Lewiatanów zwyczajnie zignorowałem – uznałem, że to plotki, że przywidzenia, że coś mi się w głowie popierdoliło, bo tego by już było zbyt wiele, nawet dla zdeklarowanych fanów zespołu. No i tyle z tych moich urojeń, że właśnie piszę o części drugiej, której zawartość tak się ma do zapowiedzi, że to zasługuje na typowy polski stand-up z gęstym chujowaniem. Leviathan II w zamyśle miał być materiałem mrocznym, ciężkim i melancholijnym, a jest… landrynką z paskudną okładką.

Obstawiam w ciemno, że główną inspiracją Christofera Johnssona przy pracach nad Leviathan II były reklamy żelków Haribo i dlatego całość jest milusia, słodziusia i fajniusia. Lukier leje się strumieniami, zespół nie żałuje kolorowej (być może tęczowej) posypki, a trzustka słuchacza nie wyrabia z produkcją insuliny, żeby ten burdel jakoś ogarnąć. I nawet nie chodzi o to, że materiał jest wyjątkowo melodyjny, bo nie jest; jest miętki, mięciusi i rozmemłany.

Doszło do tego, że muszę w muzyce Therion doszukiwać się śladów gitar. Zespół tak mocno zapędził się ze zmiękczaniem i upraszczaniem stylu, że w większości utworów przesterowane gitary, jeśli występują, są sprowadzone do pojedynczych smyrnięć głęboko w tle – o mięsistych riffach można zapomnieć. Gdyby nie efektowne solówki (brawa dla Christiana Vidala, bo choć on się dobrze spisał), byłoby naprawdę biednie i banalnie. Czy w związku z tym Leviathan II jest albumem obliczonym na symfoniczny rozmach? Ano nie, jest operowo-piosenkowy – z jednej strony przeładowany słodkimi chórkami, z drugiej zaś sprawia wrażenie posklejanego z samych refrenów. Skojarzenia z ABBĄ są jak najbardziej na miejscu…

Plusy… hmm… Leviathan II jest nieco bardziej spójny muzycznie i brzmieniowo od pierwszej części, ponadto został lepiej zaśpiewany – w tym przez wokalistki, które zawaliły poprzednio. Dobrze wypadają też nieliczne mocniejsze fragmenty (i tylko fragmenty) „Lucifuge Rofocale”, „Marijin Min Nar” i „Cavern Cold As Ice” (ten break w połowie jest świetny), w których słychać oczywiste nawiązania do „Theli” i utworów takich jak „Cults Of The Shadow”, choć oczywiście w zdecydowanie lżejszej wersji. Cała reszta jest natomiast tak ładna, że aż bezbarwna, więc przelatuje dość szybko i nie zostawia większego śladu w pamięci.

Gdyby w powstanie trylogii Lewiatanów był zaangażowany Sasin, mógłbym spać spokojnie w przekonaniu, że projekt nigdy nie zostanie doprowadzony do końca. Niestety, 70-milionowego knura w składzie nie widać, a sam Christofer już straszy folkiem i eksperymentami.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.therion.se

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

10 grudnia 2022

Darkthrone – Astral Fortress [2022]

Darkthrone - Astral Fortress recenzja reviewDarkthrone to legenda. To oczywiste jak śnieg w Norwegii. Dwaj Skandynawowie dawno już opuścili wszelkie ramy gatunkowe pozwalając sobie na niczym nieskrępowaną twórczość i wystawiają obrazowego „faka” każdemu, komu się to nie podoba. I chwała im za to. Takie poczynania tylko potęgują zainteresowanie każdym kolejnym albumem od czasów „The Underground Resistance”, gdyż osobiście okres romansu z punkiem podczas 3-ech poprzedzających podany wyżej album nie interesuje mnie mówiąc krótko. Doceniam jednak tę kontrowersyjną, ale patrząc przez pryzmat czasu, udaną próbę wyjścia poza ramy black metalu.

Na najnowszy album Astral Fortress powiem szczerze nieco się napaliłem. Po usłyszeniu singlowego „Caravan of Broken Ghosts” poczułem miłe wibracje, które przyniosły mi brzmienia „Arctic Thunder”, najlepszej jak dla mnie płyty od czasu „punkthrona” i powrotu do bardziej metalowych brzmień. Black metalowy odór wzmaga także okładka, choć dziwna, przedstawia osobę jadącą na łyżwach w piękny, norweski dzień, w bluzie „Panzerfausta”. Czyżby podpowiedź, w którą stronę podążą Norwegowie? Pozostało tylko czekać…

I jakoś w listopadzie wreszcie mogłem założyć słuchawy na czerep i zagłębić się niemal z wypiekami na licach, niczym młodociana panna, w najnowsze wydawnictwo Ciemnego Tronu.

Tak jak już wspomniałem, „Caravan of Broken Ghosts” skutecznie wzmógł mój apetyt na płytę, tak kolejne kęsy wzmagały przekonanie, że coś tu nie gra. Utwór wita nas gitarą klasyczną, w tle burczy elektryk, po chwili dołącza reszta akompaniamentu. Gdzieś, niczym z głębi, dobiega wokal Nocturna. Wolne tempo z początku rozpędza się na chwilę, by znów wrócić do wolniejszego rozgrywania. I taka huśtawka przez prawie 8 minut. Niemniej, czas dzięki zmiennemu graniu i zróżnicowaniu riffów nie dłuży się, co jest sukcesem.
Drugi utwór „Impeccable Caverns of Satan” wita nas również wolniejszym początkiem, przez niemal 6 minut dostajemy trochę kalkę z poprzedniego utworu, tylko nieco krócej. Płomień zachwytu nieco ostygł, ale przecież to dopiero 2 utwór z 7.

„Stalagmite Necklace” to ponownie wolne tempo… i ponownie mógłbym zrobić kopiuj-wklej poprzedniego utworu, ale do chuja pana, nie o to tutaj chodzi, dlatego przejdę do sedna sprawy.

Cała płyta jest zasadniczo wolna i przynudza. Trudno tutaj wyróżnić jakikolwiek utwór. Chyba, że „The Sea Beneath the Seas of the Sea”, gdyż jest to 10 minut kombinatorskiej gry i chyba tylko dzięki temu na nim nie zaśniemy. Jeszcze „Eon 2” jest wart uwagi, bo odnosi się do utworu (tadam!) „Eon” z debiutu Norwegów. Czy zatem dostaniemy tutaj coś z death metalowym zacięciem? Ależ skąd. Początek sugeruje, że coś się z tego wykluje, ale potem dostajemy (ro)zwolenie i wszystko wraca do normy albumu.

„Kevorkian Times” to wyróżniający się utwór, gdyż poświęcony jest amerykańskiemu patologowi, zwolennikowi eutanazji Jackowi Kevorkianowi, który jak sam twierdził, asystował przy 130 takich zabiegach. W 1998 roku w telewizji CBS przedstawił on film ukazujący śmierć pacjenta poprzez wykonanie eutanazji (która nie jest dozwolona w Illinois, więc nazwano to wspomaganiem samobójstwa), co dalej poskutkowało skazaniem lekarza za morderstwo drugiego stopnia.

Jeżeli chodzi o produkcję i mastering, to oczywiście nie mam się do czego przyczepić. Wszystko brzmi jak brzmieć powinno w przypadku Darkthrone.

Podsumowując: Darkthrone gra tutaj trochę jak Black Sabbath (?). Astral Fortress można spokojnie zapuścić w tle na jakiejś imprezie, gdyż nie spowoduje, ani zniesmaczenia, ani zachwytu. Ot, taka muzyczka w tle. Nie wiem czy tego akurat oczekujemy od dwóch panów z Norge, ale do mnie to nie trafia.

Wstydu nie ma, ale i chwały niewiele.


ocena: 6,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Darkthroneofficial/
Udostępnij:

8 grudnia 2022

Final Breath – Of Death And Sin [2018]

Final Breath - Of Death And Sin recenzja reviewNiemieccy Death/Thrasherzy (czasem bardziej Thrash niż Death) od niemal zawsze są sami sobie sterem, okrętem, żeglarzem, a nawet kotwicą. Wydawali swoje mało ciekawe krążki na własny koszt, aczkolwiek umieli sobie załatwić topową dystrybucję (np. NUCLEAR BLAST). Sęk w tym, że byli bardzo mierni i słabi. Parafrazując Prof. Miodka, byli wręcz „nudni stylistycznie”!

To i też zajęło im 25 lat, zanim udało im się zrobić nie tylko słuchalny Death/Thrash, ale to na takim poziomie, że aż zapragnąłem sobie ich sprawić (unglaublich!). 14 lat, które minęły od ich ostatniego albumu były właściwie spożytkowane, zwłaszcza jak się patrzy na opisy w książeczce, gdzie od groma ludzi brało udział przy tworzeniu materiału.

Sama perkusja miała aż dwóch inżynierów dźwięku! Peter „Hipokryta” Tägtgren również zaszczycił swoją obecnością i dołożył swoich kilka euro do masteringu i mixu. Przy takiej superprodukcji ktoś mógłby pomyśleć, że mamy do czynienia z pierwszoligowym zespołem. Morał z tego taki, że nie ma słabych bandów, jest tylko skromny budżet na nagrywanie.

Żeby tradycji stało się zadość, zapodam wam faworyta, mianowicie track „Yearning For Next Murder” (bardzo pewny siebie tytuł utworu, nie powiem). Płyta ma dużą rozpiętość, bo są i epickie 5-minutówki, jak i szybkie, półtoraminutowe petardy. Pojawiają się co prawda jakieś intra i zwolnienia, ale nie ma mowy o zamulaniu – cały czas leci czysty i krwawy Death/Thrash, no niech ja w domu nie nocuję! Wokal mógłby być mniej core’owy i z mniejszą ilością efektów, ale ma on swój własny sznyt, co jest czymś, czego brakuje wielu współczesnym grajkom.

Czy o coś można się doczepić? No na pewno trzeba się nieco osłuchać z materiałem, bo nie łudźcie się, że od razu to wejdzie, choć zapewne jakiegoś hita uda się wam wyłapać. Produkcja mi osobiście pasi, ale jest ona nowoczesna i dopieszczona, co niektórych lubujących się w surowości może razić. Reasumując, zdecydowanie najlepsza rzecz w dorobku Final Breath i 10 smacznych kąsków na zabicie głodu. Smacznego.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/finalbreathofficial
Udostępnij:

6 grudnia 2022

Corpsessed – Succumb To Rot [2022]

Corpsessed - Succumb To Rot recenzja reviewCo jakiś czas dochodzę do punktu krytycznego, kiedy już rzygam graniem pod Incantation, a wtedy pojawia się nowa płyta Corpsessed i nagle cudownie mi przechodzi. W przypadku Succumb To Rot było to o tyle łatwiejsze, że Finowie wyraźnie ograniczyli wpływy zespołu na „I”, a ich miejsce wypełnili głównie patentami zaczerpniętymi z klasycznego okresu Morbid Angel. Dzięki takiej stylistycznej mini-wolcie Finowie zabrzmieli intensywniej, ich muzyka zyskała inny feeling i chyba stała się łatwiejsza w odbiorze.

Wprawdzie krótki utwór tytułowy zapowiada materiał podobny do poprzednich — potężny, dostojny i wgniatający w podłoże — ale wraz z „Relentless Entropy” napięcie trochę opada, a na pierwszy plan przebija się chęć dopierdolenia bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Takie jawnie ofensywne nastawienie zespołu niekoniecznie musi spasować wszystkim miłośnikom „Abysmal Thresholds” i „Impetus Of Death”, podobnie jak mocno wyeksponowane (jednak nie do takiej przesady, jak u ich rodaków z Gorephilia) fascynacje Morbidami, ale bez obaw – każdy słuchacz bez problemu znajdzie na Succumb To Rot niemal wszystkie elementy, za które uwielbia poprzednie wydawnictwa Corpsessed – choćby w rozbudowanym i bardzo dla nich typowym „Pneuma Akathartos”.

Finowie w różnych konfiguracjach połączyli swój dotychczasowy styl z morbidowymi riffami i rytmiką, dzięki czemu materiał z Succumb To Rot jest dość szybki, zwarty i zaskakująco chwytliwy, nawet jeśli początkowo zaskakuje swoją innością. Na płycie nie brakuje zwolnień i kultowych melodii („Spiritual Malevolence”!), ale są one zaaranżowane trochę inaczej niż w przeszłości, częściej też poprzecinano je wysokiej klasy gęstym blastowaniem, co bardzo dobrze wpłynęło na dynamikę całości. Ze zwiększeniem obrotów wiąże się mniejsza niż zwykle objętość płyty — akuratne 36 minut — która skłania do kolejnych przesłuchań.

Brzmienie krążka prawie nie budzi moich zastrzeżeń. Prawie – bo o ile do dźwięku i produkcji gitar czy wokalu nie mogę się przypieprzyć (zwróćcie uwagę na cudne brzmienie basu – aż szkoda, że bardziej go nie wyeksponowano), tak przy perkusji odrobinę bym pomajstrował i wyrównał z resztą instrumentów. Dotyczy to zwłaszcza centralek, które wydają się być ustawione z myślą o zupełnie innym zespole. W wolnych partiach to nie przeszkadza, ale przy przyspieszeniach mogą już drażnić.

Duży plus Succumb To Rot widzę w tym, że nie powiela starych schematów, proponuje jakąś namiastkę finezji w miejsce surowizny i gruzu, a przede wszystkim – nie nudzi. Nie wiem, czy Corpsessed przebili nim pierwsze dwa krążki, ale mi wchodzi równie dobrze jak one.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Corpsessed



Udostępnij:

4 grudnia 2022

Tenebris – Only Fearless Dreams [1996]

Tenebris - Only Fearless Dreams recenzja reviewSłuchając całej dyskografii Łodzian pod rząd jest zauważalna pewna prawidłowość, choć bardziej pasowałoby określenie „pogłębiająca się schizofrenia muzyczna”. I album ten, diametralnie inny od debiutu, jest nie tylko początkiem owej dźwiękowej choroby psychicznej, której następne etapy miały znaleźć swą logiczną ewolucję na kolejnych krążkach formacji, ale również jednym z lepszych przykładów ambitnego, acz przyswajalnego Death Metalu z ciągotkami Symfoniczno-Tech-Prog-Fusion – określenia, które jednocześnie nie są w stanie oddać w pełni treści tego dzieła.

Spośród ciekawszych zmian w stosunku do surowego „The Odious Progress”, wymieniłbym większą różnorodność wokali (m.in. zwykły, blackowy, growling), jazzowy bas, oraz sporą przestrzenność dźwięku. Ponadto, klawisze mają zdecydowanie dużo więcej do powiedzenia (dla niektórych może nawet będzie to za dużo). Całość jest bardzo poukładana i mniej chaotyczna niż poprzednio. I o ile jedynka starała się być grobowa i czeluściowa, to dwójka choć wciąż mroczna, stawia bardziej na kosmiczny/metafizyczny klimat. Jeśli wcześniej bliżej było do My Dying Bride/Paradise Lost, to tutaj mam skojarzenia z Emperor.

Co prawda, płyta zaczyna się jeszcze standardowo, ale już przy trzecim utworze o wymownym tytule „Atmosphere” robi się pełna jazda bez trzymanki. Każdy utwór zachwyca czymś innym. Mnie bardzo urzekł popis w „Space Dancer”, piosence bez wokalu, przywodzącą na myśl stare jam sessions, albo gitara prowadząca w „Immortal”, czy choćby klimaty Prog Rocka z lat ’70 w „Give Me the Gods”. Jest w czym wybierać i cały czas coś się dzieje.

Na zakończenie dostajemy też odświeżoną wersję „Mesmerized”, w ramach kontrastu między „wtedy” a „teraz” i choć nie jest to „słaby” numer, to faktycznie, rozwój stylistyczny na przestrzeni tamtego okresu jest co najmniej zauważalny, żeby nie powiedzieć, rażący.

Jak już było to wspomniane na początku, grupa rozwijała dalej pomysły rozpoczęte na Only Fearless Dreams ale ze zdecydowanie mniejszą ilością Death Metalu w muzyce, co czyni ten album de facto ostatnim 100% ekstremalnym wygarem. Osobiście, z klasycznego okresu osobiście preferuję pierwszy album, ale jednocześnie nie mam żadnych zarzutów do powyższego klasyka. Ocena ma znaczenie tylko symboliczne, każdy i tak powinien się sam zetknąć z twórczością Tenebris.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 grudnia 2022

Septicflesh – Modern Primitive [2022]

Septicflesh - Modern Primitive recenzja reviewByłem przekonany, że tak spektakularne wydawnictwo jak „Infernus Sinfonica MMXIX” musi mieć jakieś głębsze znaczenie, a najbardziej do tej hipotezy pasowało mi podsumowanie i zamknięcie pewnego rozdziału w historii Septicflesh. Wiecie, moment przełomowy, po którym nastąpią wielkie zmiany i zespół zaproponuje coś nowego, świeżego i zaskakującego. Błąd, na Modern Primitive mamy do czynienia jedynie z rozwinięciem dotychczasowego stylu, w dodatku na tyle subtelnym, że mógłbym w tym miejscu wkleić połowę recki „Codex Omega” i wszystko by pasowało.

Od początku „The Collector” dostajemy dokładnie to, z czego Grecy zasłynęli za sprawą „Communion”, tyle że we wzbogaconej doświadczeniem i podkręconej wersji. Muzyka Septicflesh z płyty na płytę staje się coraz cięższa, masywna, bardziej rozbudowana, bombastyczna, a ostatnio także agresywna. Produkcja jest lepsza, pełniejsza, potężniejsza, a zespół z coraz większą swobodą korzysta z dobrodziejstw chóru i orkiestry. Innymi słowy – Septicflesh wyciskają z tego stylu ile tylko się da, bez uciekania się do drastycznych zmian, które mogłyby nadszarpnąć ich reputację.

Dzięki licznym trasom muzycy Septicflesh doskonale wiedzą, jakie utwory mają największe branie wśród fanów, dlatego też na Modern Primitive można łatwo wychwycić powtarzalność konkretnych patentów i rozwiązań aranżacyjnych charakterystycznych dla poprzednich płyt. Już w trakcie pierwszego przesłuchania przynajmniej połowa kawałków brzmi bardzo znajomo i przystępnie, a także zdradza duży potencjał „hiciorowy” – zwłaszcza „Hierophant”, „Neuromancer” i „A Desert Throne” (nananana…). Trzeba uczciwie przyznać, że jest w tym i wtórność, i przewidywalność, ale to właśnie dzięki nim tak łatwo wciągnąć się w resztę materiału.

Na Modern Primitive nie wyłapałem zbyt wielu elementów, które w zauważalny sposób wyłamują się z wypracowanych schematów, co nie znaczy, że takie nie występują. Owszem, pojawiają się, jednak w większości przypadków są sprowadzone do detali i nie mają decydującego wpływu na kształt utworów. Jedynym kawałkiem, który mocniej różni się od pozostałych i może być (i oby był!) zwiastunem czegoś nowego jest bardzo gwałtowny i śmielej zaaranżowany „Coming Storm”. Wprawdzie epickością nie dorównuje takiemu „Enemy Of Truth” (bo i jemu nic nie dorównuje…) z poprzedniego krążka, ale ma nieliche pierdolnięcie i w udany sposób podnosi ciśnienie.

O wykonawczej ekstraklasie poszczególnych muzyków nie ma sensu się szerzej rozpisywać, warto natomiast zauważyć, że cały materiał został skomponowany tak, żeby Kerim miał większe pole do popisu przy regulowaniu dynamiki. Przełożyło się to na gęściej zabudowane zwolnienia oraz ilość partii z ostrym grzańskiem (z kulminacją we wspomnianym „Coming Storm”, gdzie cuda robi również Seth).

Modern Primitive należy traktować jako kolejne potwierdzenie klasy i wysokiej (a nawet szczytowej, kto wie) formy zespołu, jednak raczej nic ponadto. Być może niektórymi odważniejszymi fragmentami Septicflesh przygotowali grunt pod coś nowego, ale już nie spodziewam się po nich przełomu. Przynajmniej nie następnym razem.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.septicflesh.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

30 listopada 2022

Nervecell – Psychogenocide [2011]

Nervecell - Psychogenocide recenzja reviewGwoli wprowadzenia, Nervecell jako swoją siedzibę podaje Zjednoczone Emiraty Arabskie, aczkolwiek członkowie tam sobie pochodzą z Jordanu, Libanu i jeszcze jakiegoś innego zadupia arabskiego (nie pamiętam i nie chce mi się sprawdzać).

Płyta zaczyna się obiecująco, bo od orientalnego intra i dla mnie jest to zawsze na plus. Ale na obietnicy się kończy, bo dalej leci już standardowy Death Metal na modłę Nile. Owszem, zarówno „All Eyes on Them”, jak i wieńczący koniec „Nation's Plague” potrafią nawet zachwycić, ale całościowo to raczej wychodzi drugim uchem. Wszystko jest poprawne, techniczne, ale bez jakiś większych mocnych strzałów. A nawet zespół się trochę za bardzo powiela jeśli chodzi o schemat czy riffowanie.

Zawsze to będzie dla mnie pewne kuriozum, że Amerykanin udający Egipcjanina doprowadził do tego, że prawdziwi Egipcjanie (i inne kraje z tego regionu) zaczęli naśladować Amerykanina. Zresztą, nie wiem czy wiecie, ale na jednym z tracków, „شنق - Shunq (To the Despaired… King of Darkness)” gościnnie na wokalu pojawia się sam Karl Sanders! Ja bym tego nawet nie zauważył, gdybym nie przeczytał w książeczce. Wokale obu panów są nie do odróżnienia. Niestety.

Wielka szkoda, że takie grupy, jak libański Litham, nie miały większego wpływu na całą scenę tamtego regionu, bo wyszłoby to zdecydowanie bardziej na zdrowie. To żadna sztuka grać standardowo, tu cały wic rozchodzi się o posiadanie własnej osobowości. Ale o ile mogę wybaczyć naśladowcom z Europy lub USA, o tyle w tym przypadku jest to zmarnowany potencjał i równocześnie zły przykład dla kolejnych pokoleń i kolejnych egzotycznych krajów. Bądźcie sobą.


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/nervecell
Udostępnij:

27 listopada 2022

Rotheads – Slither In Slime [2022]

Rotheads – Slither In Slime recenzja reviewPrzy okazji debiutu Rotheads nie miałem pewności, czy aby na pewno chłopaki zagrali tak, jak chcieli czy może tak, jak im wyszło i na ile starczyło funduszy. Slither In Slime rozwiewa wszystkie domysły w tym temacie – Rumunów jednoznacznie ciągnie do pierwotnego i syfiastego death metalu w europejskim stylu. Zespół dołożył starań, aby praktycznie każdy element albumu kojarzył się z demówkami circa 1989, a do pełni szczęścia zabrakło im pewnie tylko xerowanych okładek i wydania jedynie na trzeszczącej kasecie.

Początkowo odebrałem te zabiegi jako uwstecznianie się na siłę i sztukę dla sztuki, trochę na zasadzie cepelii, jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem byłem coraz bardziej na tak – Slither In Slime zdecydowanie zyskuje po bliższym poznaniu. Rotheads całkiem dobrze wychodzi składanie do kupy rozbudowanych utworów, które przywołują klimat nagrań sprzed ponad trzech dekad, ale nie są jedynie ich marną kopią. Podstawowa różnica dotyczy rzecz jasna zaplecza technicznego muzyków, z którego robią niezły użytek. Rumuni nie udają, że mają problemy z obsługą instrumentów, bo w każdym kawałku wcisnęli więcej motywów, niż młody Johnny Hedlund byłby w stanie sobie wyobrazić.

Slither In Slime nie jest także kopią debiutu, mimo iż objętościowo są niemal identyczne. Na „Sewer Fiends” dominowały wpływy kapel amerykańskich, tym razem głównych źródeł inspiracji Rotheads należy szukać w północnej Europie, zwłaszcza w Finlandii i Szwecji. Najlepiej to słychać w melodiach, podejściu do zwolnień, riffowaniu (w tym pod Unleashed!) oraz specyficznym balansie między brutalnością a klimatem, który był czymś charakterystycznym dla Convulse, Funebre i Purtenance. Muzyce w pierwotnym (ale pozbawionym pierwiastka chaosu) stylu towarzyszy odpowiednio pierwotne brzmienie – surowe, przytłumione i z dużym pogłosem. Produkcja jest spójna i przemyślana (solówki nie są już tak wyeksponowane, jak na debiucie), choć pod względem czytelności wypada tak se i dla niektórych może być barierą nie do przejścia.

Nie mam pojęcia, czy Slither In Slime wywoła podobny hajp co „Sewer Fiends”, ale raczej nie nastawiałbym się na pierwszą dziesiątkę listy Billboardu. Materiał Rotheads trzyma dobry poziom i słucha się go naprawdę przyjemnie, jednak ze względu na — z braku lepszego określenia — wysoki próg wejścia, początkowo może nawet odrzucać. Cóż, potraktujcie ten krążek jako test na własną oldskulowość.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/rotheads/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: