2 grudnia 2022

Septicflesh – Modern Primitive [2022]

Septicflesh - Modern Primitive recenzja reviewByłem przekonany, że tak spektakularne wydawnictwo jak „Infernus Sinfonica MMXIX” musi mieć jakieś głębsze znaczenie, a najbardziej do tej hipotezy pasowało mi podsumowanie i zamknięcie pewnego rozdziału w historii Septicflesh. Wiecie, moment przełomowy, po którym nastąpią wielkie zmiany i zespół zaproponuje coś nowego, świeżego i zaskakującego. Błąd, na Modern Primitive mamy do czynienia jedynie z rozwinięciem dotychczasowego stylu, w dodatku na tyle subtelnym, że mógłbym w tym miejscu wkleić połowę recki „Codex Omega” i wszystko by pasowało.

Od początku „The Collector” dostajemy dokładnie to, z czego Grecy zasłynęli za sprawą „Communion”, tyle że we wzbogaconej doświadczeniem i podkręconej wersji. Muzyka Septicflesh z płyty na płytę staje się coraz cięższa, masywna, bardziej rozbudowana, bombastyczna, a ostatnio także agresywna. Produkcja jest lepsza, pełniejsza, potężniejsza, a zespół z coraz większą swobodą korzysta z dobrodziejstw chóru i orkiestry. Innymi słowy – Septicflesh wyciskają z tego stylu ile tylko się da, bez uciekania się do drastycznych zmian, które mogłyby nadszarpnąć ich reputację.

Dzięki licznym trasom muzycy Septicflesh doskonale wiedzą, jakie utwory mają największe branie wśród fanów, dlatego też na Modern Primitive można łatwo wychwycić powtarzalność konkretnych patentów i rozwiązań aranżacyjnych charakterystycznych dla poprzednich płyt. Już w trakcie pierwszego przesłuchania przynajmniej połowa kawałków brzmi bardzo znajomo i przystępnie, a także zdradza duży potencjał „hiciorowy” – zwłaszcza „Hierophant”, „Neuromancer” i „A Desert Throne” (nananana…). Trzeba uczciwie przyznać, że jest w tym i wtórność, i przewidywalność, ale to właśnie dzięki nim tak łatwo wciągnąć się w resztę materiału.

Na Modern Primitive nie wyłapałem zbyt wielu elementów, które w zauważalny sposób wyłamują się z wypracowanych schematów, co nie znaczy, że takie nie występują. Owszem, pojawiają się, jednak w większości przypadków są sprowadzone do detali i nie mają decydującego wpływu na kształt utworów. Jedynym kawałkiem, który mocniej różni się od pozostałych i może być (i oby był!) zwiastunem czegoś nowego jest bardzo gwałtowny i śmielej zaaranżowany „Coming Storm”. Wprawdzie epickością nie dorównuje takiemu „Enemy Of Truth” (bo i jemu nic nie dorównuje…) z poprzedniego krążka, ale ma nieliche pierdolnięcie i w udany sposób podnosi ciśnienie.

O wykonawczej ekstraklasie poszczególnych muzyków nie ma sensu się szerzej rozpisywać, warto natomiast zauważyć, że cały materiał został skomponowany tak, żeby Kerim miał większe pole do popisu przy regulowaniu dynamiki. Przełożyło się to na gęściej zabudowane zwolnienia oraz ilość partii z ostrym grzańskiem (z kulminacją we wspomnianym „Coming Storm”, gdzie cuda robi również Seth).

Modern Primitive należy traktować jako kolejne potwierdzenie klasy i wysokiej (a nawet szczytowej, kto wie) formy zespołu, jednak raczej nic ponadto. Być może niektórymi odważniejszymi fragmentami Septicflesh przygotowali grunt pod coś nowego, ale już nie spodziewam się po nich przełomu. Przynajmniej nie następnym razem.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.septicflesh.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

30 listopada 2022

Nervecell – Psychogenocide [2011]

Nervecell - Psychogenocide recenzja reviewGwoli wprowadzenia, Nervecell jako swoją siedzibę podaje Zjednoczone Emiraty Arabskie, aczkolwiek członkowie tam sobie pochodzą z Jordanu, Libanu i jeszcze jakiegoś innego zadupia arabskiego (nie pamiętam i nie chce mi się sprawdzać).

Płyta zaczyna się obiecująco, bo od orientalnego intra i dla mnie jest to zawsze na plus. Ale na obietnicy się kończy, bo dalej leci już standardowy Death Metal na modłę Nile. Owszem, zarówno „All Eyes on Them”, jak i wieńczący koniec „Nation's Plague” potrafią nawet zachwycić, ale całościowo to raczej wychodzi drugim uchem. Wszystko jest poprawne, techniczne, ale bez jakiś większych mocnych strzałów. A nawet zespół się trochę za bardzo powiela jeśli chodzi o schemat czy riffowanie.

Zawsze to będzie dla mnie pewne kuriozum, że Amerykanin udający Egipcjanina doprowadził do tego, że prawdziwi Egipcjanie (i inne kraje z tego regionu) zaczęli naśladować Amerykanina. Zresztą, nie wiem czy wiecie, ale na jednym z tracków, „شنق - Shunq (To the Despaired… King of Darkness)” gościnnie na wokalu pojawia się sam Karl Sanders! Ja bym tego nawet nie zauważył, gdybym nie przeczytał w książeczce. Wokale obu panów są nie do odróżnienia. Niestety.

Wielka szkoda, że takie grupy, jak libański Litham, nie miały większego wpływu na całą scenę tamtego regionu, bo wyszłoby to zdecydowanie bardziej na zdrowie. To żadna sztuka grać standardowo, tu cały wic rozchodzi się o posiadanie własnej osobowości. Ale o ile mogę wybaczyć naśladowcom z Europy lub USA, o tyle w tym przypadku jest to zmarnowany potencjał i równocześnie zły przykład dla kolejnych pokoleń i kolejnych egzotycznych krajów. Bądźcie sobą.


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/nervecell
Udostępnij:

27 listopada 2022

Rotheads – Slither In Slime [2022]

Rotheads – Slither In Slime recenzja reviewPrzy okazji debiutu Rotheads nie miałem pewności, czy aby na pewno chłopaki zagrali tak, jak chcieli czy może tak, jak im wyszło i na ile starczyło funduszy. Slither In Slime rozwiewa wszystkie domysły w tym temacie – Rumunów jednoznacznie ciągnie do pierwotnego i syfiastego death metalu w europejskim stylu. Zespół dołożył starań, aby praktycznie każdy element albumu kojarzył się z demówkami circa 1989, a do pełni szczęścia zabrakło im pewnie tylko xerowanych okładek i wydania jedynie na trzeszczącej kasecie.

Początkowo odebrałem te zabiegi jako uwstecznianie się na siłę i sztukę dla sztuki, trochę na zasadzie cepelii, jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem byłem coraz bardziej na tak – Slither In Slime zdecydowanie zyskuje po bliższym poznaniu. Rotheads całkiem dobrze wychodzi składanie do kupy rozbudowanych utworów, które przywołują klimat nagrań sprzed ponad trzech dekad, ale nie są jedynie ich marną kopią. Podstawowa różnica dotyczy rzecz jasna zaplecza technicznego muzyków, z którego robią niezły użytek. Rumuni nie udają, że mają problemy z obsługą instrumentów, bo w każdym kawałku wcisnęli więcej motywów, niż młody Johnny Hedlund byłby w stanie sobie wyobrazić.

Slither In Slime nie jest także kopią debiutu, mimo iż objętościowo są niemal identyczne. Na „Sewer Fiends” dominowały wpływy kapel amerykańskich, tym razem głównych źródeł inspiracji Rotheads należy szukać w północnej Europie, zwłaszcza w Finlandii i Szwecji. Najlepiej to słychać w melodiach, podejściu do zwolnień, riffowaniu (w tym pod Unleashed!) oraz specyficznym balansie między brutalnością a klimatem, który był czymś charakterystycznym dla Convulse, Funebre i Purtenance. Muzyce w pierwotnym (ale pozbawionym pierwiastka chaosu) stylu towarzyszy odpowiednio pierwotne brzmienie – surowe, przytłumione i z dużym pogłosem. Produkcja jest spójna i przemyślana (solówki nie są już tak wyeksponowane, jak na debiucie), choć pod względem czytelności wypada tak se i dla niektórych może być barierą nie do przejścia.

Nie mam pojęcia, czy Slither In Slime wywoła podobny hajp co „Sewer Fiends”, ale raczej nie nastawiałbym się na pierwszą dziesiątkę listy Billboardu. Materiał Rotheads trzyma dobry poziom i słucha się go naprawdę przyjemnie, jednak ze względu na — z braku lepszego określenia — wysoki próg wejścia, początkowo może nawet odrzucać. Cóż, potraktujcie ten krążek jako test na własną oldskulowość.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/rotheads/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 listopada 2022

Speckmann Project – Fiends Of Emptiness [2022]

Speckmann Project - Fiends Of Emptiness recenzja reviewOstatnio złapałem smaka na Emanzipation records i to co tam sobie wychodzi od nich, więc po kolei sobie sprawdzam każdą rzecz. I proszę, proszę, co ja tu widzę… Odrobina edukacji: z debiutem Mastera były jajca, bo był nagrywany kilka razy, z różnych powodów. Pierwszy Speckmann Project był po prostu jedną z wersji owego debiutu, który nie był wydany, bo był zbyt czysty, mimo iż był nagrany tylko i wyłącznie przez to, że poprzednia wersja była za brudna. Tia…

Nadążacie jeszcze? Wydawać by się więc mogło, że „projekt” ten spełnił swoją zasadniczą rolę. Ale historia lubi się powtarzać… No może nie do końca. Tym razem nikt niczego nie odrzuca, ale Speckuś w wywiadach stwierdził, że najnowszy album dua „Johansson & Speckmann” będzie wydany pod starym szyldem, ze względów marketingowych, aby więcej ludzi się zainteresowało. I chyba się udało, przynajmniej w moim wypadku, bo łagodnie mówiąc, rzygam na potęgę twórczością Roggi, ale z ciekawości sprawdziłem. Co prawda, skapnąłem się, że tu Rogga gra po fakcie, ale mniejsza o to.

Płyta ma bardzo chamskie, amerykańskie brzmienie i riffy, takie charakterystyczne dla lat ’90, mimo iż Rogga jest Szwedem. Nie chcę stosować tutaj porównania do analogicznej sytuacji jak na „Octagon” Bathory, bo to się źle skojarzy, ale mamy trochę tej jankeskiej bucowatości w tym jak to brzmi. Przy czym tutaj to brzmi bardzo dobrze i bez żadnych zarzutów.

Muzycznie dostajemy szybką (utwory średnio po 2 min.), prostą łupaneczkę, która o dziwo nie nudzi i się nawet podoba. Riffy pewnie już słyszałem nie raz u lepszych zespołów, choć nie mogę za bardzo sobie przypomnieć gdzie, ale to nie szkodzi – i tak wszystko już było. Mimo owej wtórności, to dzięki entuzjazmowi i sile wokalnej Paula, brzmi to stosunkowo świeżo. Nawet się parę numerów wyróżnia i brzmi świetnie, np. „The Corporate Twisted Control”.

Na osobną pochwałę zasługują też liryki – krytyka pewnego koncernu farmaceutycznego, który terroryzował ludzi przez ostatnie lata, obu opcji politycznych w USA, jak i różnych ruchów liberalno-lewicowo-społecznych-blablabla. To ostatnie mnie najmilej zaskoczyło, zważywszy na poglądy Speckmanna. Co jak co, ale prędzej bym się spodziewał u niego odwrotnych trendów lirycznych. Świadczy to więc o jego uczciwości intelektualnej, że jeśli ktoś zasługuje na krytykę, to może się spodziewać, że się mu oberwie. Wkurwienie w tym, jak Paul wypluwa z siebie słowa i je akcentuje, robi pozytywne wrażenie.

Zdziwił mnie nieco ostatni track, jakieś dziwne odgłosy, plus recytacja słów po czesku… Książeczka ma tłumaczenie po angielsku, więc nikt się chyba nie zgubi. Ot takie dziwne outro.

Co więc sądzę o całości? Ano, że to niegłupia rzecz, nawet wręcz dużo lepsza, niż ma do tego prawo. Czy więc polecam? Nie skłamię jeśli powiem, że zapewne są ciekawsze i jeszcze lepsze rzeczy do sprawdzenia. Ale jeśli ktoś spisał ten duet na straty, to może się nieco zdziwić. Niby nic specjalnego, a jednocześnie powyżej przeciętnej.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

21 listopada 2022

Hath – All That Was Promised [2022]

Hath - All That Was Promised recenzja reviewDebiutem sprzed trzech lat Amerykanie zrobili spore wrażenie na wielbicielach świeżego podejścia do death metalu, więc nie ma się czemu dziwić, że oczekiwania w stosunku do jego następcy były już mocno wyśrubowane. Pierwszy singiel, niemal genialny „Kenosis”, zaostrzył apetyty na coś naprawdę wyjątkowego, bo zgrabnie łączył to, co najlepsze na „Of Rot And Ruin” z gęstym klimatem i blackowym zacięciem. No i cóż… gdyby wszystkie utwory Hath trzymały taki poziom, to nie byłoby czego zbierać, a ja właśnie pisałbym o murowanym kandydacie do tytułu płyty roku. Tak dobrze jednak nie jest, a mój pierwszy kontakt z All That Was Promised zakończył się srogim rozczarowaniem.

Z mojej perspektywy krążek nie dostarcza „wszystkiego, co było obiecane” (niezależnie od tego, co by to miało być), a już na pewno nie tego, co ja sobie po nim obiecywałem. Czyżby muzycy Hath nie udźwignęli ciążącej na nich presji? Nie, oni po postu mieli inną wizję tego materiału. Ja poniekąd liczyłem na powtórkę z rozrywki i więcej tego, co im najlepiej wyszło na debiucie, natomiast Amerykanie postawili na dość daleko idące zmiany. Zespół ujednolicił stylistycznie utwory, wyrównał je także pod względem długości, więc mogło by się wydawać, że całość będzie bardziej zwarta i komunikatywna. Okazało się, że przez pewne zabiegi jest jednak odwrotnie – materiał wymaga więcej uwagi i skupienia.

Podstawowym problemem All That Was Promised, a przynajmniej czymś, co do mnie zupełnie nie trafia, jest nagromadzenie akustycznych partii, jakiegoś niby klimatycznego plumkania, ambientów, wyciszeń… Takie dodatki występują w różnym natężeniu w większości utworów, a poza jednym-dwoma przypadkami, kiedy przywodzą na myśl Ulcerate, niczego wartościowego ze sobą nie niosą. Te wtręty i ich na oko przypadkowe rozmieszczenie w strukturach dość mocno wybijają z rytmu i zakłócają brutalną spójność materiału. Może i zespołowi chodziło o stworzenie kontrastu, ale niestety wyszło skakanie ze skrajności w skrajność – albo brutalny łomot albo łagodne plumkanie, bez czegoś pomiędzy. Tych wątpliwych atrakcji uzbierałoby się z 10 minut, a ja mógłbym się bez żalu z nimi pożegnać.

Po odarciu All That Was Promised ze wspomnianych przeszkadzajek zostaje znakomity, pomysłowy, miażdżący ciężarem i potężnie brzmiący (produkcja to ponownie zasługa perkmana) death metal z większymi niż ostatnio wpływami blacku (głównie w riffach i jadowitych wokalach). W takim graniu Hath już są bezkonkurencyjni i właśnie tego powinni się trzymać. Tym bardziej, że jak chcą, to potrafią doskonale urozmaicać utwory bez uciekania się do niemetalowych patentów. Podobnie jak na debiucie, większość kawałków ma jeden konkretny punkt kulminacyjny – czy to krzyczane/śpiewane chórki, czy wypasioną, rozbudowaną solówkę. Po „Of Rot And Ruin” spodziewałem się, że zespół chętniej i gęściej będzie korzystał z tych elementów, tymczasem oba występują jedynie w singlowym „Kenosis”.

Czy wobec powyższych jojków mogę uznać All That Was Promised za album lepszy od debiutu? Nie, nie da rady, wymienione minusy są dla mnie nie do przeskoczenia. Materiał Hath jest zbyt poszarpany i trochę za wolno się rozkręca, żeby odpowiednio porwać słuchacza, a przekonanie się do niego wymaga sporo czasu i uwagi.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HathBand

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

18 listopada 2022

Wehrmacht – Shark Attack [1987]

Wehrmacht - Shark Attack recenzja reviewW czasach, kiedy gatunki się dopiero formowały, wiele grup prześcigało się w tym, która zagra najszybciej i najostrzej. Wśród wielu pretendentów do tytułu, do historii przeszedł m.in. Wehrmacht, jako kultowy reprezentant Crossover/Thrash, gdzie wiele elementów ich muzyki dało podwaliny pod Grindcore jak i Death Metal, czyniąc ich honorowymi bohaterami ekstremalnego Metalu, nawet jeśli sama grupa ideowo miała luźne podejście, czyli tzw. 3 x P — pizza, piwo i panienki — wartości bardzo ważne dla dorastającej młodzieży zarówno wtedy, jak i teraz (pewne rzeczy się nigdy nie zmieniają). Zresztą wystarczy popatrzeć na okładkę albumu – brudny wojownik Metalu surfujący na rekinach w kanałach – koncept nie do przebicia.

Ich debiutancki album był wydany przez New Renaissance Records – wytwórnię, o której wypadałoby napisać osobny artykuł, jako że miała kluczowe znaczenie dla Pierwszej Fali Death Metalu. Dość wspomnieć, że wydali m.in. debiut Necrophagii, albo składankę „Satan’s Revenge III” (pierwsze oficjalne wydawnictwo Morbid Angel, oraz Necrovore). Zresztą ich cały katalog zawierał w dużej mierze zespoły będące istotnym pomostem między Thrash a Death Metalem (poza wymienionymi wcześniej, dość wspomnieć o np. Post Mortem, Blood Feast, Dream Death, czy takim The Unsane, choć to nie wszystko).

I czasem zastanawiam się, na ile kultowy status albumu wynika z samej prędkości i agresji, a na ile z talentu muzyków. Nie brakuje jednakże atrakcji na płycie, można usłyszeć na niej następująco: motyw z filmu „Szczęki”, odgłosy rzygania w toalecie, popisy gitarowe w jakże oczywistym numerze „Fretboard Gymnastics”, dużo hymnów młodości, troszkę wojennych tematów i różne rozkminy na losowe tematy życiowe. Opakowane jest to w sprawnie wymyślone i cięte jak salami riffy i napastliwą perkusję, która brzmi jakby miała się zaraz rozlecieć.

Produkcji brakuje wiele do ideału i nawet remaster nie jest w stanie naprawić wszystkich niedociągnięć, a i całościowo też album stosunkowo szybciutko się zwija, nie zostawiając też aż tak wiele mięsa, aby się nasycić. Zważywszy jednak na to, że choć się nie wychowałem w tamtych czasach, a mimo to mam nostalgię do Shark Attack, to można nieśmiało mówić o pewnej magii, która pozwala wybaczać wszelkie braki i zrozumieć, dlaczego jest to tak bardzo ceniona płyta.

A jako, że raczej nie zamierzam recenzować drugiego ataku Wehrmachta („Biermacht”), to potraktujcie ocenę końcową jako równoznaczną z podsumowaniem całej ich twórczości. Dość tylko wspomnieć, że sequel, choć lżejszy, kontynuował myśl zawartą na debiucie, czasami nawet jeszcze bardziej humorystycznie i szybciej.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/WehrmachtOfficial
Udostępnij:

15 listopada 2022

Disentomb – The Decaying Light [2019]

Disentomb - The Decaying Light recenzja reviewPo pierwszych taktach otwierającego The Decaying Light „Collapsing Skies” łatwo popaść w zachwyt i przekonanie, że Disentomb należycie wykorzystali pięć lat, które upłynęły od poprzedniego krążka. Podobnie jak na „Misery”, intro miażdży i robi zajebiście gęsty klimat, który, w przeciwieństwie do tamtej płyty, nie rozwiewa się całkowicie wraz ze startem drugiego kawałka. Na tym elemencie istotne zmiany się nie kończą, bo Australijczycy wpuścili do swojego stylu trochę powietrza i uczynili go bardziej elastycznym, choć i może trudniejszym w odbiorze.

Trzonem The Decaying Light jest oczywiście dość techniczny i brutalny death metal (charakterystyczny dla Defeated Sanity, Inherit Disease czy późnego Disgorge), który został ciekawie uzupełniony jęczącymi gitarami w stylu Immolation, dziwnymi melodiami kojarzącymi się z Ulcerate oraz nastrojowymi partiami typowymi dla Gorguts. Mamy zatem do czynienia z muzyką, która pod względem zróżnicowania i zaawansowania przerasta tą z „Misery”; jest znacznie ambitniejsza, na pewno nie jednowymiarowa, jednak wcale nie traci przez to na ogólnej brutalności. Disentomb nauczyli się, jak podejść do tematu w mniej oczywisty sposób, nie ograniczając się tylko do generycznej miazgi. Australijczycy nie napieprzają na oślep, bo nie ma takiej potrzeby, za to swobodniej korzystają ze zwolnień (choćby w „The Droning Monolith” czy „Invocation In The Cathedral Of Dust”) i pozwalają sobie na nieortodoksyjne rozwiązania, jak chociażby spokojne akustyczne outro. Ponadto zespół bardzo dobrze wyszedł na zmianie basisty. Adrian Cappelletti gra dużo, efektywnie i efektownie, a przy tym cały czas wyraźnie go słychać. Jego poprzednik tylko głupio wyglądał.

Dla mnie największą zaletą The Decaying Light (i potwierdzeniem rozwoju Disentomb) jest to, że poszczególne elementy kompozycji — zarówno te stare, jak i świeżo wprowadzone — są lepiej zbalansowane, a przez to album jako całość jest bardziej dynamiczny, zniuansowany, ma lepszy flow i nie zamula już w połowie. Ten balans ma również duży związek z wokalami, bo Jordan James został nieco cofnięty w mixie i już nie przesłania muzyki swoimi bulgotami. A propos wokali – w „Your Prayers Echo Into Nothingness” gościnnie udziela się wielki i niepowtarzalny Matti Way, choć akurat tym razem jakoś mocniej nie zaznaczył swojej obecności.

The Decaying Light to z całą pewnością najciekawszy i najdojrzalszy materiał, jaki Disentomb dotąd nagrali. Album Australijczyków odważnie wykracza poza typowy brutalny death metal, aczkolwiek zachowuje typową dla tego stylu intensywność. Jeśli o mnie chodzi, to dzięki tej płycie Disentomb awansowali do czołówki brutalnego grania.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/disentomb

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

12 listopada 2022

Skinless – Only The Ruthless Remain [2015]

Skinless - Only The Ruthless Remain recenzja reviewBezskórni panowie, bezskórni panowie, bezskórni panowie dwaj
Już szron na głowie, już nie to zdrowie, a w sercu ciągle krwawy Death Metalowy raj

- przedwojenna piosenka ludowa

Witamy w kolejnym odcinku z cyklu „jakim cudem się nie mówi o tym zespole”. Wszak nazwa Skinless jest powszechnie znana ludziom zarówno dobrej, jak i żelazowej woli. Możliwe, że rozpad kapeli, w wyniku którego była prawie 10-letnia przerwa wydawnicza między Only the Ruthless Remain a gorąco przyjętym poprzednikiem „Trample the Weak, Hurdle the Dead” nie pomogła w zachowaniu pamięci wśród Metalowej wiary.

Renoma i urok osobisty tego zespołu jest tak wielka, że nawet ludzie, którzy normalnie wręcz gardzą Brutalnym Death Metalem, zakochują się od razu w tej muzyce i proszą o więcej. Nie wiem, czy jest to kwestia poczucia humoru, lekkości i finezji, z jaką zespół sobie pozwala grać i pisać teksty, czy może to po prostu kwestia umiejętnego klecenia przemyślanych kompozycji, ale zarówno proporcje, jak i sposób dawkowania masywnej kawalkady decybeli bezproblemowo potrafią się wślizgnąć do nawet tych najbardziej zmurszałych serc.

Każdy, dosłownie każdy utwór się tutaj podoba, choć trochę ich jest mało, bo tylko siedem. Nie będę oryginalny i powiem, że „Flamethrower” jest świetną wizytówką całości, nawet jeśli reszta materiału w niczym mu nie ustępuje. Zaskakiwać może natomiast spokojniejszy „Funeral Curse”, jeśli się nie mylę, to chyba jest to dosłownie pierwszy wolny numer w całym dorobku formacji.

Jedyne co mnie powstrzymuje od dania pełnej oceny jest to, że mimo ogromnej zajefajności płyty, jest ona zbyt krótka i za mało pomysłowa, aby przejść do historii i stać się legendą. I trzeba też niestety powiedzieć, że mimo wszystko, album nie jest aż tak brutalny, jak zwykło to bywać u ekipy w przeszłości. Nie zmienia to faktu, że grupa wykonuje swoją robotę więcej niż wzorowo i chciałbym, aby było to normą w Brutalnym Death Metalu. Takiej porządnej dawki energii, to aż chce się słuchać i to wręcz na okrągło.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Skinless



Udostępnij:

9 listopada 2022

Vomit The Soul – Cold [2021]

Vomit The Soul - Cold recenzja reviewPrzyznaję, że początkowo uznałem powrót Vomit The Soul po dziesięcioletniej przerwie za kompletne nieporozumienie – po jakiego wała im to potrzebne, nikt po nich nie płakał, swoje już zrobili, niech się teraz młodzi wykazują, itp., itd. Szanowałem ich za dokonania z przeszłości, więc nie uśmiechało mi się patrzenie na to, jak się błaźnią na stare lata. Okazało się, że nie doceniłem potencjału Włochów, bo Cold to nie tylko ich najlepszy album, ale i jeden z największych wyziewów w ramach brutalnego death metalu, z jakimi miałem styczność w ostatnim czasie.

Na Cold wszystko jest podporządkowane czystej, niczym nie pudrowanej brutalności. Szybkie tempa, gęste struktury i jeden wielki bulgot. Jakby tego było mało, Włosi podciągnęli się warsztatowo, więc od strony technicznej również niekiepsko wywijają. Ogólny poziom intensywności muzyki jest zatem zajebiście wyśrubowany i momentami aż trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób można by to jeszcze podkręcić nie zatracając resztek czytelności. Vomit The Soul nie przewidzieli żadnej taryfy ulgowej dla mniej wyrobionych słuchaczy, którzy potrzebują czasu, żeby się oswoić z takim hałasem. Cold to jedna z tych płyt, których brutalność w pewnym momencie przytłacza i fizycznie męczy.

To, że Vomit The Soul po przerwie zaproponowali trochę bardziej zaawansowaną muzykę, nie oznacza, że nagle naszło ich na unowocześnienie stylu i wciskanie sweepów w co drugi riff. Nic z tych rzeczy, Włosi trzymają się dotychczasowej, sprawdzonej formuły i korzystają z tego, czego nauczyli się przez lata, a skoro potrafią więcej, to i grają więcej, w dodatku z pewną dbałością o różnorodność materiału. Szczególnie miłym urozmaiceniem są nawiązania do klasyki brutalnego death metalu w typie pierwszych płyt Cryptopsy, które zespół sprawnie powplatał w ten nowojorsko-kalifornijski łomot.

Do realizacji Cold w zasadzie nie mogę się przyczepić – krążek brzmi tak, jak tego oczekuję od rozsądnie wyprodukowanego brutalnego death metalu. Wprawdzie wydaje mi się, że brzmienie „Apostles Of Inexpression” było nieco tłustsze, ale też nie jestem przekonany, czy tamten sound również sprawdziłby się przy muzyce mocniej naszpikowanej zmianami tempa. Jedno przesłuchanie Cold w zupełności wystarczyło, żeby mój brak wiary w Vomit The Soul całkowicie wyparował. Teraz zżera mnie ciekawość, co też wysmażą z drugim gitarniakiem i Davide Billia, który ostatnio zastąpił oryginalnego perkusistę.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vomitthesoulbrutal

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

6 listopada 2022

Crescent – The Order Of Amenti [2018]

Crescent - The Order Of Amenti recenzja reviewWiecie za co najbardziej lubię Nile? Że zainspirowali prawdziwych Egipcjan do grania Metalu. Crescent pochodzi aż z samego Kairu, ale obecnie działa w Niemczech, z dość oczywistych przyczyn – granie Metalu w arabskim świecie może skończyć się źle (dość wspomnieć przypadki irańskich zespołów Arsames i Confess, które zostały skazane przez tamtejsze sądy na karę śmierci, przez co musiały uciekać z kraju prawdopodobnie na zawsze). Dlatego tym bardziej doceniam to, że nasz ulubiony gatunek znalazł swoich wyznawców również w tak odległych rejonach, mimo niebezpieczeństw, jakie im towarzyszą.

Crescent jest też bardzo starą ekipą. Pierwsze demo wydali już w 1999 r. i początkowo woleli grać bardziej Black Metal. Na szczęście, z tematu na temat coraz bardziej odchodzili od niego na rzecz naszego ukochanego Death Metalu. The Order of Amenti to druga pełna płyta, ale jednocześnie jest to pierwszy album dla poważnej wytwórni (niezastąpione Listenable Records) i jak najbardziej używają swojego pochodzenia jako imidżu, prezentując egipską kulturę w mainstreamowy sposób.

Sama okładka nawiązuje do słynnego wierzenia, gdzie wg starożytnych Egipcjan, po śmierci Anubis miał za zadanie ocenić nasze życie, kładąc nasze serce na jednej szali, a tzw. „pióro prawdy” na drugiej. Jeśli serce było cięższe od pióra, kończyło jako pokarm dla Ammuta/Ammita (bóg z ryjem krokodyla), a dusza takiej osoby przestawała istnieć. Jeśli było lżejsze, delikwent taki był godzien życia wiecznego w raju. Tytuł płyty nawiązuje z kolei do świata umarłych, zwanego również jako Duat, będącego bezpośrednim protoplastą mitycznej krainy Hades. Ale to tak mówię wam w bardzo dużym skrócie i uproszczeniu.

Crescent nie stara się być jakoś specjalnie orientalny muzycznie i egipskie klimaty są bardziej ozdobą, niż integralną częścią muzyki, co może trochę rozczarować, jeśli chce się usłyszeć jakiś ludowy instrument, lub motyw. Owszem, jest trochę ezoterycznego przepychu przywodzącego na myśl bardziej symfoniczne grupy, w „Obscuring the Light” przewija się etniczna perkusja i nie brakuje chórków w tle robiących inwokacje, ale głównym mięchem i strawą jest mroczny Death Metal utrzymany w średnich tempach. Riffowo jest podobnie do Nile, a co za tym idzie, słychać również i wpływy Morbid Angel. Zaskakiwać może też długość utworów, bo średnio tracki trwają powyżej 6-8 minut, z dosłownie jednym wyjątkiem, instrumentalnym, 4-minutowym „The Twelfth Gate”.

Całościowo można zarzucić zbytnią zachowawczość i zbyt ciasne trzymanie się głównego motywu, bez odrobiny szaleństwa. To sprawia, że album ten, bardzo zresztą przystępny w odsłuchu, jest troszkę przewidywalny i zbyt szybko wam spowszednieje, gdyż przyswojenie sobie zawartości krążka przyjdzie wam z niesłychaną łatwością. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak warto choćby i z ciekawości się zapoznać z zawartością.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Crescentband
Udostępnij: