5 kwietnia 2022

Rapture – Malevolent Demise Incarnation [2021]

Rapture - Malevolent Demise Incarnation recenzja okładka review coverMalevolent Demise Incarnation to kolejna zacna płyta w dorobku Rapture, ponownie jeszcze lepsza od poprzedniej. Z materiału na materiał Grecy poprawiają, co w ich mocy i rozwijają się w naturalny sposób, choć niektórzy powiedzieliby, że nie rozwijają się wcale – bo jedynie odgrzewają znane od wieeelu lat patenty. Prawda leży gdzieś pośrodku? Chyba tak, bo to, że w muzyce Rapture nie ma nic rewolucyjnego, wiadomo już od dawna. Wszystkie — albo prawie wszystkie — pomysły zawarte na tym krążku zostały przewałkowane przez Demolition Hammer, Devastation, Hellwitch, Sadus czy Dark Angel, a tu są jedynie podane we współczesnej oprawie. Prawdą również jest, że za każdym razem zespół podnosi sobie poprzeczkę, staje się coraz bardziej ekstremalny, a nagrywane utwory – mocniej rozbudowane.

Każdy element, który przemawiał do mnie na „Paroxysm Of Hatred”, znalazł się także na Malevolent Demise Incarnation, ale w jeszcze lepiej dopracowanej i brutalniejszej formie. Chłopaki z Rapture postawili na wściekły i bezkompromisowy napieprz jednoznacznie ukierunkowany na klasyczny death metal – więcej blastów, głębokie growle (jako urozmaicenie „mameliowskich” wrzasków), dzikie solówki (szczególnie fajnie wypadają te z pogłosem), bardziej techniczne riffy. To niemal lunatyczne dążenie do sonicznej agresji mogło skutkować spłaszczeniem muzyki, uczynieniem z niej jednorodnej i koniec końców monotonnej papki, ale Grecy sprytnie się wybronili, bo zachowali dużo thrash’owej motoryki i takiż feeling.

W strukturach utworów, w sposobie ich prowadzenia nie wprowadzono zbyt wielu zmian, może poza tym, że odrobinę mocniej zaakcentowano w nich kontrasty i skoki dynamiki. Trzon Malevolent Demise Incarnation to intensywne napieprzanie, więc jeśli coś takiego was męczy, spokojnie możecie sobie odpuścić ten krążek, tym bardziej, że na chwilę wytchnienia trzeba czekać do ostatniego kawałka. Podobnie jak na poprzedniej płycie, tak i tutaj utwór wieńczący całość jest stosunkowo urozmaicony, pokombinowany i ponadprzeciętnie rozbudowany. W „Requiem For A Woeful Dynasty (Memento Mori)” (swoją drogą tytuł i tekst wydają mi się jakieś takie dwuznaczne w kontekście zmiany wytwórni) muzycy Rapture zaszaleli, mieszając spokojnie partie z maniakalnym blastowaniem, dziwnymi solówkami i mniej standardowymi riffami – mamy tu przekrój wpływów od Slayera po Morbid Angel. Wypada to całkiem ciekawie, ale mimo wszystko zespół lepiej sprawdza się w krótszych formach.

Brzmienie, jakim może się pochwalić Malevolent Demise Incarnation, to miód na moje serce, zwłaszcza, że kojarzy mi się z wczesnymi produkcjami Scotta Burnsa z „Tortured Existence” na czele. Jedyne, czego mi brakuje, to wyraźniejsza praca basu, bo na dobrą sprawę przebija się tylko we wspomnianym „Requiem For A Woeful Dynasty (Memento Mori)”. Poza tym szczegółem jest super. Czekam na więcej.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: https://www.facebook.com/ThrashRapture

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 kwietnia 2022

Defiled – Divination [2003]

Defiled - Divination recenzja reviewJaponia to dziwny kraj i zupełnie obca mentalność. Weźmy takiego np. Defiled – grupa wychodzi z założenia, że reszta świata to ich bezpośrednia konkurencja (głównie Szwecja i USA), to żeby wejść do wyższej ligi, wypełniają wszelkie podpunkty i standardy, aby być „true”.

Na zdjęciach zespołu – koszulki Immolation i Incantation, żeby było wiadomo, że mają dobry gust. Materiał – zmiksowany w Morrisound (Tampa, Floryda), aczkolwiek nie został tam nagrany. No niemniej jednak kolejny plus dla fanatyków tego brzmienia. Okładka Wesa Benscotera dla dopięcia całości. A to wszystko po to, aby fan Death Metalu zwrócił na nich uwagę, nawet jeśli nie ma o nich bladego pojęcia.

A Defiled jest tak naprawdę zdecydowanie bardziej przeznaczony dla koneserów, niż muzycznych przechodniów, ale nie dlatego, że jest dobry (bo jest przeciętny), ale dlatego że nawet jak na ten gatunek jest po prostu inny. Stylistycznie chciałoby się to nazwać Brutalny Deathgrind, ale nie jest to typowa sieczka, a zdecydowanie coś bardziej abstrakcyjnego ze względu na dźwięk gitary, przypominającej huragan.

Również i struktury utworów nie są typowe, gdyż dużo z nich brzmi jakby były posklejane z kilku osobnych pomysłów. I czasami to wychodzi, a czasami nuży. Mam kilku swoich faworytów jak „The Dormant Within”, „Fast Decline”, „Swollen Insanity”, które mi najbardziej zapadły w pamięć ze względu na większą dawkę groove i bujania w riffach. No i oczywiście, im częściej się tego słucha, tym lepiej wchodzi, co też jest plusem, że muzykę odkrywa się stopniowo i po czasie, gdy pierwszy szok po anihilacji dźwiękowej już opadnie.

Jak na swój debiut w dużej wytwórni, ośmieliłbym się powiedzieć, że Defiled z pewnością pokazało charakter i osobowość i nie jest to bynajmniej kiepski album. Ale trudno mi też udawać wielki zachwyt. Jest to z pewnością fajna pozycja do posiadania (a ja jako maniak oczywiście mam to na półce), ale też wydaje mi się, że przeciętny zjadacz ekstremy niekoniecznie będzie zainteresowany tym materiałem.

Niemniej jednak, szczerze zachęcałbym chociaż do spróbowania i zmierzenia się z zawartością krążka.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 marca 2022

Shattered – Wrapped In Plastic [2004]

Shattered - Wrapped In Plastic recenzja okładka review coverChciałbym zaznaczyć, że nie jestem specjalnie fanem Melo-Death. dlatego tym bardziej chciałbym zwrócić uwagę na jeden z bardziej nadających się do słuchania albumów z tej nieco cukierkowej odmiany Metalu. Możliwe też, że wyraźne wpływy Thrash Metalu zaważyły na mojej sympatii do muzyki zawartej na tym krążku.

Shattered istniał już w 1996, ale zanim udało im się w końcu zadebiutować, to namęczyli ok. ośmiu taśm demo, o których nie słyszał nikt, poza samym zespołem. Ostatecznie związali się z Black Mark Productions, który znany był z tego, że miał rewelacyjne zespoły, ale beznadziejne zarządzanie. Trzeba też powiedzieć, że się nieco spóźnili o 6 lat, gdyż moda na tego typu granie w 2004 r. już dawno minęła. Grupa rozpadła się po śmierci brata frontmana, Jimi Andersona w 2006 r.

To tyle, jeśli chodzi o historię, przejdźmy do dania głównego. Wrapped in Plastic to 9 przebojowych ciosów + intro, trwające 31 minut. Nie jest to dużo, ale za to dostajemy materiał bez niepotrzebnego tłuszczu, hit za hitem, co bardzo rzadko się zdarza w Metalu w ogóle. Jedynymi numerami, wobec których miałem opory to „Soul Delivery” i tytułowy track (odpowiednio numer 4 i 5 w trackliście). Ale nawet i one ostatecznie weszły mi w krew. Z kolei najbardziej mi się podobał otwierający „Accelerhate” oraz najdłuższy na płycie „Reckless Agression”.

Wokal mi się kojarzy z Mardukiem, ale bez specjalnych efektów i pogłosów. W „Erased” pojawia się Punkowy głos w refrenie, a w ostatnim numerze „Keep On Killing” mamy siarczysty growl. Gitarowo bym powiedział, że słyszę tu większy wpływ późniejszego Carcass, niż At the Gates, co też może mieć wpływ na nośność muzyki.

Jedyne do czego można by się przyczepić, to paradoksalnie główny atut płyty – jest to zbiór świetnych kawałków, ale bez jakiś ambicji, by być czymś więcej. Malkontenci mogą dodać, że ostatecznie jest to „tylko kolejna” dobra płyta, bez większej oryginalności. Ale jeśli chcielibyście posłuchać sobie niezobowiązującego, ekstremalnego Metalu z Thrash’ową melodią i refrenami, to macie jak znalazł.


ocena: 8,5/10
mutant
Udostępnij:

27 marca 2022

Xysma – Yeah [1991]

Xysma - Yeah recenzja okładka review coverXysma to bez wątpienia największa legenda fińskiej sceny; największa, choć stosunkowo szybko zapomniana. Albo skutecznie wyparta z pamięci, bo i taka opcja również wchodzi w grę. Zaczynali w 1988 roku jako gore-grindowy potwór mocno zafascynowany Carcass, ale tego stylu nie trzymali się nazbyt kurczowo, bo już po jednej demówce i epce „Above The Mind Of Morbidity” naszło ich na zmiany. Na wydanym w 1990 roku materiale „Fata Morgana” Finowie nieco złagodzili brzmienie, a do muzyki wprowadzili garść nieoczywistych, a przy tym nieortodoksyjnych rozwiązań – coś, co mogło dać do myślenia odbiorcom, ale nie musiało.

Jak się szybko okazało na debiutanckim Yeah, ambicje zespołu sięgały dalej, o wieeele dalej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. W tamtym czasie (grindujący) death metal wciąż był czymś nowym i świeżym, ale kolesiom z Xysma to nie wystarczało i dlatego już w pierwszym kawałku zdradzili go jakieś 17 razy – wystarczająco, żeby zacząć się zastanawiać, o co im, kurwa, chodzi. W kolejnych utworach Finowie nie szczędzą odjechanych pomysłów, więc ogarnięcie całości wymaga otwartości, wyrozumiałości albo samozaparcia. Szybkie deathmetalowe blasty, bujające po sabbsowemu riffy, plamy klawiszy w najmniej oczywistych miejscach, nietypowe rytmy, popieprzone melodie, balladowe akustyki, bełkotliwo-bulgoczące wokale – na Yeah jest wszystko. Wszystko, co później pojawi się w twórczości mnóstwa innych, zwykle odmiennych stylistycznie kapel – od Amorphis po Dead Infection.

Spójność nie jest najmocniejszą stroną tego materiału, tym bardziej, że w przedziwnych konfiguracjach mieszają się tu elementy odpychające i intrygujące zarazem. Ta muzyka nie jest łatwa w odbiorze, momentami nie jest nawet przyjemna, ale specyficznej oryginalności nie sposób jej odmówić. Czy to kwestia wizjonerstwa czy przypadku – nie wiem, ale faktem jest, że Xysma na Yeah wymyśliła knajpiany death 'n' roll, który tak chętnie (i szybko) podchwyciły prawie wszystkie współczesne im fińskie kapele. A później twórcami tego stylu ogłoszono Entombed. Swoją drogą łącznikiem ze szwedzką sceną jest brzmienie wypracowane w Sunlight (oczywiście z Tomasem Skogsbergiem), które wprawdzie umiarkowanie pasuje do muzyki, ale po tylu latach trudno wyobrazić sobie lepsze.

Na Yeah ewolucja Xysma się (niestety?) nie zakończyła i z czasem zespół stał się jeszcze dziwniejszy i ciężkostrawny, choć paradoksalnie grał coraz łagodniejszą muzykę. Takie oblicze Finów też ma swoich fanów, dla mnie to już jednak zbyt wiele.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Xysma/

podobne płyty:

Udostępnij:

24 marca 2022

Infernal Torment – Man’s True Nature [1995]

Infernal Torment - Man’s True Nature recenzja okładka review coverDania nie ma za bardzo czym się pochwalić. Z klasycznych zespołów najbardziej znane są Konkhra i Illdisposed, znane z nadużywania Groove/Thrash’u typu Machine Head, w swojej odmianie Death Metalu. Niemniej jednak, jakaś tam scena sobie istniała i była ona nawet liczna, mimo iż grupy te nie spotykały się z jakimś większym zainteresowaniem poza krajem macierzystym.

Infernal Torment nagrał dwa albumy i zakończył działalność. Pierwszy z nich, czyli bohater dzisiejszej recenzji, jest dość specyficzny, zwłaszcza jak na tamte czasy. Chciałoby się powiedzieć, że zespół wyprzedził swoją epokę o 10 lat, ponieważ, to co słychać na ich albumie, to wręcz sztampowy, duszny Brutalny Death Metal z bulgoczącym wokalem, rzucającym obraźliwymi, wulgarnymi tekstami i obowiązkowo zmaltretowaną kobietą na okładce płyty. Gdyby ktoś mi to puścił z zaskoczenia, to bym pomyślał, że jest to jeden z tych albumów wydanych przez United Guttural, z przełomu XX/XXI wieku.

Odnośnie twórczości pisanej, z dziennikarskiego obowiązku należy odnotować, że tekściarz poczynał sobie na tyle ostro, że pierwsze nakłady były konkretnie ocenzurowane. Zawartość tekstowa sprowadza się ekskluzywnie do różnych form najostrzejszych perwersji seksualnych i nie ma też żadnej mowy o konsensualnym akcie płciowym. Niektóre historie pisane są nawet w sposób żartobliwy, jak „Baby Battering Bill”, ale może nie będę się wdawać za bardzo w szczegóły – jak ktoś chce, może sobie znaleźć w necie.

Całość można określić jako pół godziny bezkompromisowej miazgi dźwiękowej, która odmawia akceptacji nawet po kilkunastokrotnym przesłuchaniu. Dla osłody są klasyczne quasi-Slayerowskie solówki i zasługujący na szczególne uznanie, bardzo przyjemnie pykający bas, któremu zdarza się nieraz wysunąć na prowadzenie. Niemniej jednak ciężko byłoby mi wskazać jakiegoś faworyta. Może „Motherfuck” albo „When Daddy Comes Home”? To nie znaczy, że nie ma dobrych riffów, które zwracają na siebie uwagę, ale niekoniecznie będzie się chciało niektórym poświęcić wystarczająco czasu na żarliwe przesłuchanie płyty.

Pozycja obowiązkowa dla kolekcjonerów i prawdziwych maniaków Death Metalu. Reszta sobie może odpuścić, chyba że ktoś jest ciekaw jak wyglądały pierwsze próby naśladowania Suffocation (zwłaszcza w utworze „Perverted”), zanim Devourment wkroczył i zmienił zasady gry. Fani brutalności mogą dodać 2 punkty do oceny końcowej.


ocena: 6/10
mutant
Udostępnij:

21 marca 2022

Abramelin – Never Enough Snuff [2020]

Abramelin - Never Enough Snuff recenzja okładka review coverNie wiem, czy tylko mnie zaskoczyła nieco oprawa graficzna najnowszego dzieła tej australijskiej formacji? Co jak co, ale nie kojarzyłem nazwy Abramelin z typowo brutalno-deathmetalową tematyką znęcania się nad kobietami. Owszem, w przeszłości grupa miała ocenzurowane teksty na debiucie, ale poza tym nie było w nich nic kontrowersyjnego. Z drugiej strony muszę oddać honor, że książeczka prezentuje nad wyraz profesjonalne i „ładne” wykonanie, nawet jeśli zanadto stereotypowe. Ale przejdźmy do konkretów.

Minęło 20 lat od ostatniej płyty i wydawać by się mogło, że zespół już na zawsze pozostanie w otchłani niebytu. Od jakiegoś czasu jednak różnej maści drugo- i trzecioligowe ekipy postanawiają wracać, aby spróbować drugiej szansy na zrobienie, jeśli nie kariery, to chociaż zapisania się w historii jako coś więcej niż „jedni z wielu”. Sęk w tym, że Abramelin właśnie tym jest – kolejną solidną grupą Death Metalową, bez większej osobowości. Słychać trochę Vadera, Morbid Angel, Malevolent Creation, ale równie dobrze można by wymienić inne standardy i też by pasowały.

Co nie znaczy, że nie warto przesłuchać nowej pozycji w dyskografii Australijczyków. Ba, powiedziałbym nawet, że jest to zdecydowanie ich najlepsza płyta, zwłaszcza że Abramelin nie miał na koncie żadnego prawdziwego klasyka. Bardzo cenię sobie takie utwory jak „Knife-Play” za budowanie klimatu i bycie porządnym, rozbudowanym kawałkiem, jakich zresztą jest wiele na płycie. Również „A Head Fuck” i „Sparagmos” (pamiętacie tą kapelę, eh?) rzucają się w uszy przy pierwszym odsłuchu i mają swój własny pomysł na siebie. Płyta jest miodzo do słuchania, aczkolwiek bardziej do pracy, w tle.

Można by się więc zapytać – a po co w takim razie następny Death Metalowy ekwiwalent kotletu z ziemniakami? Zwłaszcza obecnie, gdzie jest więcej muzyków i zespołów, niż jest fanów i odbiorców? Odpowiedź znajduje się poniekąd w tytule płyty – „Never Enough Death Metal”. Przesłuchać warto, a i kupić też nie żal.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Abramelin/550713968275457
Udostępnij:

18 marca 2022

Eximperitus – Šahrartu [2021]

Eximperitus - Šahrartu recenzja okładka review coverSwoim pierwszym albumem Eximperitus udowodnili wszem i wobec, że są ociupinkę pierdolnięci — czym zresztą zaskarbili sobie uznanie fanów — choć niestety większość odbiorców mocniej skupiła się na otoczce towarzyszącej temu projektowi aniżeli na samej muzyce. Poniekąd się temu nie dziwię – zarówno pomysł na nazwę, jak i tytuły utworów nie miały precedensu, więc skutecznie zwracały uwagę i przy okazji ostro ryły baniak. Muzyka na „Prajecyrujučy sinhuliarnaje wypramieńwańnie Daktryny Absaliutnaha j Usiopahłynaĺnaha Zła skroź šaścihrannuju pryzmu Sîn-Ahhi-Eriba na hipierpawierchniu zadyjakaĺnaha kaučęha zasnawaĺnikau kosmatęchničnaha ordęna palieakantakta, najstaražytnyja ipastasi dawosiewych cywilizacyj prywodziać u ruch ręzanansny transfarmatar časowapadobnaj biaskoncaści budučyni u ćwiardyniach absierwatoryi Nwn-Hu-Kek-Amo” nie była już aż tak oryginalna i rewolucyjna, ale mimo wszystko przynosiła z sobą dostatecznie dużą dawkę brutalności i popieprzonych zagrywek, żeby zostać zapamiętaną.

A Šahrartu? No cóż… drugi krążek Eximperitus tak na dobrą sprawę jest wszystkim, czym nie był debiut, a różnic między tymi płytami jest tak dużo, że nie wiadomo, od czego zacząć wyliczankę. Więc może od punktów wspólnych i tego, co od razu rzuca się w oczy? No to proszę – okładka ponownie jest świetna i ponownie podpisał się pod nią Pär Olofsson. Na tym podobieństwa się kończą. Tytuły – wciąż niezrozumiałe, ale tym razem zespołowi udało się je pozamykać w jednym słowie. Teksty/opisy treści – napisano w powszechnie zrozumiałym angielskim. Nie wiem, czy te dwa punkty to próba wyjścia ze swoją twórczością do ludzi, czy rezultat nacisków wytwórni – w każdym razie ktoś postawił na przystępność, choćby i pozorną. No i poprzednia formuła została chyba wyczerpana. Utwory – jest ich mniej, są za to znacznie dłuższe i wewnętrznie zróżnicowane, przy czym największy kolos, „Inqirad”, trwa 10 minut. No i w końcu produkcja – bogata, głęboka i na o wiele wyższym poziomie.

Materiał, jaki Eximperitus przygotowali na Šahrartu, robi ogromne wrażenie i jest świadectwem dużej odwagi zespołu. Panowie nie poszli na łatwiznę i nie powtórzyli się. Przy okazji debiutu zrobiono z Białorusinów, nieco na wyrost, techniczny death metal, teraz wypadałoby skorygować tę etykietę na death-doom, bo styl Eximperitus uległ całkowitemu przewartościowaniu. Muzyka jest zdecydowanie mniej techniczna, brutalna i wybuchowa, i choć takich fragmentów również nie brakuje, to są one w mniejszości. Na Šahrartu postawiono na ciężar, rozbudowane aranżacje z kapitalnie zaaranżowanymi wolnymi partiami, egzotycznie brzmiącymi melodiami, swobodnie falującym basem i spowijającą wszystko gęstą atmosferę. W miejsce chaosu i szaleństwa dostajemy uporządkowane, dostojne riffy i umiejętnie budowane napięcie, dzięki czemu każdy moment pierdolnięcia jest mocniej odczuwalny.

Šahrartu to wyjątkowo intrygujący, niejednoznaczny i wciągający materiał, któremu z przyjemnością poświęca się kolejne przesłuchania. Wchodzi łatwiej, niż by się to mogło wydawać — mimo iż dla niektórych będzie zbyt wymagający — i zostawia w pamięci wyraźny ślad. Najlepsze jest jednak to, że zupełnie nie wiadomo, czego można się spodziewać po Eximperitus w przyszłości.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Eximperituserqethhzebib%C5%A1iptugakkath%C5%A1ulweliarzaxu%C5%82um-224058597757626/
Udostępnij:

15 marca 2022

Aeon – Rise To Dominate [2007]

Aeon - Rise To Dominate recenzja reviewTo niesamowite jak niektóre zespoły potrafią mieć własną osobowość, nawet jeśli żywcem naśladują legendy. Styl Aeon to wypadkowa elementów Deicide, Morbid Angel, Cannibal Corpse, plus coś ekstra szwedzkiego. Sama grupa zresztą nie wypadła sroce spod ogona. Korzenie grupy sięgają tak naprawdę roku 1994, kiedy to powstała kapela Unorthodox, która rok później przemianowała się na Defaced Creation, nagrała jeden album, po czym się rozpadła.

Rise to Dominate to drugi album grupy, ale pierwszy dla dużej wytwórni (Metal Blade Records), dzięki czemu do dzisiaj w miarę łatwo jest go dostać, w przeciwieństwie do prawie nieosiągalnego debiutu w Unique Leader. Tym razem zabrakło instrumentali, które zawsze się pojawiają na płytach Aeon. Co prawda, ostatni track na płycie pełni poniekąd formę outro, ale ma wokal. Jest to też ostatni tak brutalny album, jaki Aeon zrobił, gdyż ich następne twory są zdecydowanie bardziej wyważone i łatwiejsze w odbiorze.

Ze wszystkich wymienionych Bogów Death Metalu, najsilniej przebija się Deicide, co daje ciekawy efekt, jakby Glen Benton grał repertuar Kanibali. Słychać to przede wszystkim w refrenach, gdzie występuje duo-wokal (growl + skrzek), ale jeszcze nie aż tak dobitnie, jak na następnych płytach. Album ten ma dużo tracków, bo aż dwanaście i wśród nich pojawiają się pierwsze hity zespołu, jak walcowaty „You Pray To Nothing”, chaotyczny „House of Greed” czy vaderowski „Luke 4:57”. Niemniej jednak przy takiej ilości nawałki, całość może trochę nużyć.

Ogólnie powiedziałbym, że zespół dopiero się rozkręcał, gdyż z płyty na płytę robił się coraz lepszy kompozycyjnie, nie tracąc przy tym siły i ciężkości. W tym przypadku mamy do czynienia przede wszystkim z brutalną dawką przemocy, która niekoniecznie chce wyjść powyżej przeciętności.


ocena: 6/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/aeon666

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 marca 2022

Chakal – Abominable Anno Domini [1987]

Chakal - Abominable Anno Domini recenzja okładka review coverJeden z tzw. „wielkiej czwórki” Cogumelo Records, znanej z odkrycia Sepultury. A dlaczego „czwórka”? Ponieważ Chakal wraz z Holocausto, Mutilator oraz Sarcófago byli na legendarnym splicie „Warfare Noise”, który, jeśli nie znacie, powinniście szybko poznać. Ale przejdźmy do debiutu grupy.

Stylistycznie Chakal jest oceniany jako Thrash/Groove, co może i ma jakiś sens w przypadku ich późniejszych płyt, to omawiany album prezentuje zdecydowanie typowo brazylijski styl, który wszyscy znamy i kochamy, czyli konkretny, mięsisty, bardzo surowy Death/Thrash prawie jak „Morbid Visions”.

Pytanie, na ile znajdujące się w muzyce elementy Death Metalu są efektem budżetu, umiejętności, lub ich braku zostawmy bez odpowiedzi, gdyż mówimy o roku 1987, kiedy gatunki jeszcze się rozwijały i nie miały jednej nazwy (wielka szkoda, że określenie Necro Metal nie przetrwało próby czasu). Z uczciwości należy też wspomnieć o dość silnym wpływie pierwszych dokonań Kreator, zarówno pod względem ostrości gitar, jak i brzmienia perkusji.

W przypadku wokalu dość często są porównywania do Obituary (prawdopodobnie z powodu grobowego i ciężkiego ryku), ale moim, zresztą jedynym i słusznym zdaniem, Vladimir Korg zdecydowanie inspirował się Motorhead, gdyż posiada podobną, mocno przepitą chrypę (na nagraniach z koncertów zresztą widać jak pije Pingę przed śpiewem). Po tej płycie niestety Korg odszedł do The Mist (gdzie grał też Jairo Guedez, pierwszy poważny gitarzysta Sepultury), ale miał wrócić do macierzystej kapeli na początku XXI wieku.

Wśród utworów, które warto sprawdzić, zdecydowanie poleciłbym „Children Sacrifice”. Gdybym miał wydać składankę Top 10 Tip Top Death Metal Hits (z obowiązkowym uśmiechniętym słoneczkiem na okładce), to ten utwór znalazłby się obok „Immortal Rites”, „Eternal War” czy też „Troops of Doom”. Tak bardzo jest on dobry.

Bardzo znany i ceniony jest również ponad 7-minutowy track „Jason Lives” inspirowany wiadomo jakim filmem. Należy wspomnieć, że zespół miał ambicję tworzenia długich utworów i średnio piosenki na płycie mają koło 5 minut. Panowie nie zawsze potrafią należycie wypełnić ten czas, ale nadrabiają to autentycznością i siłą przekazu. Do niektórych kompozycji potrzeba czasu, aby się przekonać, większych jednak zastrzeżeń nie posiadam.

Podsumowując, dobry kawał historii i muzyki, zasługujący na ocenę 8/10. Jest to jeden z tych albumów, który pokazuje jak Thrash Metal transformował w Death.

CIEKAWOSTKI:
  • Pinga – bardzo, BARDZO tania whiskey. Nie ma odpowiednika w Polsce. Popularna natomiast w Brazylii, tak jak u nas są popularne jabole i inne tanie wina. Zgadnijcie skąd się wzięła nazwa? Tak, bardzo szybko i mocno uderza w beret.
  • Okładka oczywiście użyta bez pozwolenia właścicieli praw autorskich (w tym wypadku malarza). W późniejszych latach wytwórnia się wycwaniła i kazała malować plagiaty sztuk znanych malarzy, żeby już nie mieć problemów z prawami autorskimi.
  • Vlad był pracownikiem Cogumelo Records i był osobą, która szukała tzw. nowych talentów dla wytwórni (taki tam A&R) i to właśnie on odkrył zarówno zespół Overdose, jak i Sepulturę, co później zaowocowało wydaniem splitu „Bestial Devastation / Seculo XX”.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/chakalconnection
Udostępnij:

9 marca 2022

Massacre – Resurgence [2021]

Massacre - Resurgence recenzja okładka review coverPo wieeelu latach prób, podstępów i przedziwnych kombinacji Kam Lee dopiął swego – zaśpiewał na płycie z logo Massacre. Chwila to wiekopomna, ale trudno stwierdzić, czy komukolwiek, poza samym Kamem, naprawdę potrzebna. Poprzednią płytę, nagraną lata temu i w całkowicie innym składzie, wciągnąłem bez problemu i ani razu nie przyłapałem się na domysłach „jakby to brzmiało z Lee za mikrofonem”. Teraz natomiast mogę słuchać Resurgence i zastanawiać się, jakby to brzmiało z muzyką Massacre

„Resurgence”, poza dość rozpoznawalnymi wokalami wspomnianego Kama Lee, może się pochwalić dobrą produkcją (co Swanö, to Swanö), bardzo ładną oprawą graficzną (co Benscoter, to Benscoter), interesującą tematyką większości tekstów (co Lovecraft, to Lovecraft) i klasowymi wokalistami występującymi tu w gościach (co Grewe i Ingram, to Grewe i Ingram). No i trzeba przyznać, że Nuclear Blast zrobili całkiem solidną promocję, bo o tej płycie dowiedział się chyba każdy. A co z muzyką? Jeśli „Back From Beyond” miała mało wspólnego z klasycznym debiutem, to Resurgence ma jeszcze mniej, co zresztą jest logiczne i zrozumiałe, biorąc pod uwagę, w jakim składzie powstał.

Na potrzeby Resurgence spod ziemi wyciągnięto — przypuszczalnie z pomocą speców z FBI — basistę Mike’a Bordersa, który zaliczył w Massacre demówki w 1986 roku, a teraz, jak niesprawiedliwie zakładam, służy za słupa, który ma dodatkowo usprawiedliwiać granie pod tą nazwą. Sekcję zamyka pochodzący z Norwegii Brynjar Helgetun, który od dłuższego czasu pogrywa sobie w różnych projektach z Kamem Lee i przede wszystkim Roggą Johanssonem, który robi tu za autora połowy materiału. Drugim gitarniakiem-piosenkopisarzem jest inny Szwed – Jonny Pettersson najbardziej znany z Wombbath i Syn:drom. Trzecim (!) gitarzystą, tym razem odpowiedzialnym już tylko za solówki, jest Anglik, Scott Fairfax, który na co dzień uprawia mielonkę w Memoriam. Taki, dość absurdalny, skład odpowiada za muzykę, która z rzadka nawiązuje do dziedzictwa Massacre, a to i tylko wtedy, kiedy któremuś z kompozytorów przypomni się, że „o kurwa, miało być po amerykańsku!”.

Johansson i Pettersson potrafią pisać kawałki, które są rzetelne i w swej stylistyce nieźle trzymają się kupy, ale doskonale słychać, że mogą je pisać — i piszą! — hurtowo: na autopilocie, bez głębszego zastanowienia, bazując jedynie na swoim doświadczeniu i przyzwyczajeniach. Stąd też Resurgence wypełnia dobrze zagrany i totalnie oklepany szwedzki death metal w wersji nieekstremalnej, którym część odbiorców może już zwyczajnie rzygać, zwłaszcza kiedy dobrze znają nazwisko „Johansson”. Nie czepiałbym się tej wtórności i przewidywalności, gdyby materiał zawierał jakieś haczyki i na dłużej osiadał w pamięci – tak jednak nie jest. W niczym nie pomagają ładne, melodyjne solówki, bo po prostu nie pasują do całości.

Szczerze przyznam, że po Resurgence spodziewałem się niewiele więcej, niż niewyszukanej jazdy na sentymentach. Te oczywiście występują — choćby dwa ostanie kawałki jawnie nawiązują w tekstach do czasów „From Beyond” — ale o dziwo wcale nie dominują. Kompozytorzy albumu nie tyle stworzyli swoją wizję muzyki Massacre, co stworzyli to, do czego przywykli. Mnie to nie rusza i nie wróżę temu projektowi szczególnie długiej żywotności – a nie mam nawet przekonania, czy oni się kiedykolwiek spotkali w tym składzie (wszak na zdjęciu grupowym ich posklejano). Cóż, najlepsze w Resurgence jest to, że dzięki niemu jeszcze mocniej doceniam debiut.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MassacreFlorida

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: