24 marca 2022

Infernal Torment – Man’s True Nature [1995]

Infernal Torment - Man’s True Nature recenzja okładka review coverDania nie ma za bardzo czym się pochwalić. Z klasycznych zespołów najbardziej znane są Konkhra i Illdisposed, znane z nadużywania Groove/Thrash’u typu Machine Head, w swojej odmianie Death Metalu. Niemniej jednak, jakaś tam scena sobie istniała i była ona nawet liczna, mimo iż grupy te nie spotykały się z jakimś większym zainteresowaniem poza krajem macierzystym.

Infernal Torment nagrał dwa albumy i zakończył działalność. Pierwszy z nich, czyli bohater dzisiejszej recenzji, jest dość specyficzny, zwłaszcza jak na tamte czasy. Chciałoby się powiedzieć, że zespół wyprzedził swoją epokę o 10 lat, ponieważ, to co słychać na ich albumie, to wręcz sztampowy, duszny Brutalny Death Metal z bulgoczącym wokalem, rzucającym obraźliwymi, wulgarnymi tekstami i obowiązkowo zmaltretowaną kobietą na okładce płyty. Gdyby ktoś mi to puścił z zaskoczenia, to bym pomyślał, że jest to jeden z tych albumów wydanych przez United Guttural, z przełomu XX/XXI wieku.

Odnośnie twórczości pisanej, z dziennikarskiego obowiązku należy odnotować, że tekściarz poczynał sobie na tyle ostro, że pierwsze nakłady były konkretnie ocenzurowane. Zawartość tekstowa sprowadza się ekskluzywnie do różnych form najostrzejszych perwersji seksualnych i nie ma też żadnej mowy o konsensualnym akcie płciowym. Niektóre historie pisane są nawet w sposób żartobliwy, jak „Baby Battering Bill”, ale może nie będę się wdawać za bardzo w szczegóły – jak ktoś chce, może sobie znaleźć w necie.

Całość można określić jako pół godziny bezkompromisowej miazgi dźwiękowej, która odmawia akceptacji nawet po kilkunastokrotnym przesłuchaniu. Dla osłody są klasyczne quasi-Slayerowskie solówki i zasługujący na szczególne uznanie, bardzo przyjemnie pykający bas, któremu zdarza się nieraz wysunąć na prowadzenie. Niemniej jednak ciężko byłoby mi wskazać jakiegoś faworyta. Może „Motherfuck” albo „When Daddy Comes Home”? To nie znaczy, że nie ma dobrych riffów, które zwracają na siebie uwagę, ale niekoniecznie będzie się chciało niektórym poświęcić wystarczająco czasu na żarliwe przesłuchanie płyty.

Pozycja obowiązkowa dla kolekcjonerów i prawdziwych maniaków Death Metalu. Reszta sobie może odpuścić, chyba że ktoś jest ciekaw jak wyglądały pierwsze próby naśladowania Suffocation (zwłaszcza w utworze „Perverted”), zanim Devourment wkroczył i zmienił zasady gry. Fani brutalności mogą dodać 2 punkty do oceny końcowej.


ocena: 6/10
mutant
Udostępnij:

21 marca 2022

Abramelin – Never Enough Snuff [2020]

Abramelin - Never Enough Snuff recenzja okładka review coverNie wiem, czy tylko mnie zaskoczyła nieco oprawa graficzna najnowszego dzieła tej australijskiej formacji? Co jak co, ale nie kojarzyłem nazwy Abramelin z typowo brutalno-deathmetalową tematyką znęcania się nad kobietami. Owszem, w przeszłości grupa miała ocenzurowane teksty na debiucie, ale poza tym nie było w nich nic kontrowersyjnego. Z drugiej strony muszę oddać honor, że książeczka prezentuje nad wyraz profesjonalne i „ładne” wykonanie, nawet jeśli zanadto stereotypowe. Ale przejdźmy do konkretów.

Minęło 20 lat od ostatniej płyty i wydawać by się mogło, że zespół już na zawsze pozostanie w otchłani niebytu. Od jakiegoś czasu jednak różnej maści drugo- i trzecioligowe ekipy postanawiają wracać, aby spróbować drugiej szansy na zrobienie, jeśli nie kariery, to chociaż zapisania się w historii jako coś więcej niż „jedni z wielu”. Sęk w tym, że Abramelin właśnie tym jest – kolejną solidną grupą Death Metalową, bez większej osobowości. Słychać trochę Vadera, Morbid Angel, Malevolent Creation, ale równie dobrze można by wymienić inne standardy i też by pasowały.

Co nie znaczy, że nie warto przesłuchać nowej pozycji w dyskografii Australijczyków. Ba, powiedziałbym nawet, że jest to zdecydowanie ich najlepsza płyta, zwłaszcza że Abramelin nie miał na koncie żadnego prawdziwego klasyka. Bardzo cenię sobie takie utwory jak „Knife-Play” za budowanie klimatu i bycie porządnym, rozbudowanym kawałkiem, jakich zresztą jest wiele na płycie. Również „A Head Fuck” i „Sparagmos” (pamiętacie tą kapelę, eh?) rzucają się w uszy przy pierwszym odsłuchu i mają swój własny pomysł na siebie. Płyta jest miodzo do słuchania, aczkolwiek bardziej do pracy, w tle.

Można by się więc zapytać – a po co w takim razie następny Death Metalowy ekwiwalent kotletu z ziemniakami? Zwłaszcza obecnie, gdzie jest więcej muzyków i zespołów, niż jest fanów i odbiorców? Odpowiedź znajduje się poniekąd w tytule płyty – „Never Enough Death Metal”. Przesłuchać warto, a i kupić też nie żal.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Abramelin/550713968275457
Udostępnij:

18 marca 2022

Eximperitus – Šahrartu [2021]

Eximperitus - Šahrartu recenzja okładka review coverSwoim pierwszym albumem Eximperitus udowodnili wszem i wobec, że są ociupinkę pierdolnięci — czym zresztą zaskarbili sobie uznanie fanów — choć niestety większość odbiorców mocniej skupiła się na otoczce towarzyszącej temu projektowi aniżeli na samej muzyce. Poniekąd się temu nie dziwię – zarówno pomysł na nazwę, jak i tytuły utworów nie miały precedensu, więc skutecznie zwracały uwagę i przy okazji ostro ryły baniak. Muzyka na „Prajecyrujučy sinhuliarnaje wypramieńwańnie Daktryny Absaliutnaha j Usiopahłynaĺnaha Zła skroź šaścihrannuju pryzmu Sîn-Ahhi-Eriba na hipierpawierchniu zadyjakaĺnaha kaučęha zasnawaĺnikau kosmatęchničnaha ordęna palieakantakta, najstaražytnyja ipastasi dawosiewych cywilizacyj prywodziać u ruch ręzanansny transfarmatar časowapadobnaj biaskoncaści budučyni u ćwiardyniach absierwatoryi Nwn-Hu-Kek-Amo” nie była już aż tak oryginalna i rewolucyjna, ale mimo wszystko przynosiła z sobą dostatecznie dużą dawkę brutalności i popieprzonych zagrywek, żeby zostać zapamiętaną.

A Šahrartu? No cóż… drugi krążek Eximperitus tak na dobrą sprawę jest wszystkim, czym nie był debiut, a różnic między tymi płytami jest tak dużo, że nie wiadomo, od czego zacząć wyliczankę. Więc może od punktów wspólnych i tego, co od razu rzuca się w oczy? No to proszę – okładka ponownie jest świetna i ponownie podpisał się pod nią Pär Olofsson. Na tym podobieństwa się kończą. Tytuły – wciąż niezrozumiałe, ale tym razem zespołowi udało się je pozamykać w jednym słowie. Teksty/opisy treści – napisano w powszechnie zrozumiałym angielskim. Nie wiem, czy te dwa punkty to próba wyjścia ze swoją twórczością do ludzi, czy rezultat nacisków wytwórni – w każdym razie ktoś postawił na przystępność, choćby i pozorną. No i poprzednia formuła została chyba wyczerpana. Utwory – jest ich mniej, są za to znacznie dłuższe i wewnętrznie zróżnicowane, przy czym największy kolos, „Inqirad”, trwa 10 minut. No i w końcu produkcja – bogata, głęboka i na o wiele wyższym poziomie.

Materiał, jaki Eximperitus przygotowali na Šahrartu, robi ogromne wrażenie i jest świadectwem dużej odwagi zespołu. Panowie nie poszli na łatwiznę i nie powtórzyli się. Przy okazji debiutu zrobiono z Białorusinów, nieco na wyrost, techniczny death metal, teraz wypadałoby skorygować tę etykietę na death-doom, bo styl Eximperitus uległ całkowitemu przewartościowaniu. Muzyka jest zdecydowanie mniej techniczna, brutalna i wybuchowa, i choć takich fragmentów również nie brakuje, to są one w mniejszości. Na Šahrartu postawiono na ciężar, rozbudowane aranżacje z kapitalnie zaaranżowanymi wolnymi partiami, egzotycznie brzmiącymi melodiami, swobodnie falującym basem i spowijającą wszystko gęstą atmosferę. W miejsce chaosu i szaleństwa dostajemy uporządkowane, dostojne riffy i umiejętnie budowane napięcie, dzięki czemu każdy moment pierdolnięcia jest mocniej odczuwalny.

Šahrartu to wyjątkowo intrygujący, niejednoznaczny i wciągający materiał, któremu z przyjemnością poświęca się kolejne przesłuchania. Wchodzi łatwiej, niż by się to mogło wydawać — mimo iż dla niektórych będzie zbyt wymagający — i zostawia w pamięci wyraźny ślad. Najlepsze jest jednak to, że zupełnie nie wiadomo, czego można się spodziewać po Eximperitus w przyszłości.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Eximperituserqethhzebib%C5%A1iptugakkath%C5%A1ulweliarzaxu%C5%82um-224058597757626/
Udostępnij:

15 marca 2022

Aeon – Rise To Dominate [2007]

Aeon - Rise To Dominate recenzja reviewTo niesamowite jak niektóre zespoły potrafią mieć własną osobowość, nawet jeśli żywcem naśladują legendy. Styl Aeon to wypadkowa elementów Deicide, Morbid Angel, Cannibal Corpse, plus coś ekstra szwedzkiego. Sama grupa zresztą nie wypadła sroce spod ogona. Korzenie grupy sięgają tak naprawdę roku 1994, kiedy to powstała kapela Unorthodox, która rok później przemianowała się na Defaced Creation, nagrała jeden album, po czym się rozpadła.

Rise to Dominate to drugi album grupy, ale pierwszy dla dużej wytwórni (Metal Blade Records), dzięki czemu do dzisiaj w miarę łatwo jest go dostać, w przeciwieństwie do prawie nieosiągalnego debiutu w Unique Leader. Tym razem zabrakło instrumentali, które zawsze się pojawiają na płytach Aeon. Co prawda, ostatni track na płycie pełni poniekąd formę outro, ale ma wokal. Jest to też ostatni tak brutalny album, jaki Aeon zrobił, gdyż ich następne twory są zdecydowanie bardziej wyważone i łatwiejsze w odbiorze.

Ze wszystkich wymienionych Bogów Death Metalu, najsilniej przebija się Deicide, co daje ciekawy efekt, jakby Glen Benton grał repertuar Kanibali. Słychać to przede wszystkim w refrenach, gdzie występuje duo-wokal (growl + skrzek), ale jeszcze nie aż tak dobitnie, jak na następnych płytach. Album ten ma dużo tracków, bo aż dwanaście i wśród nich pojawiają się pierwsze hity zespołu, jak walcowaty „You Pray To Nothing”, chaotyczny „House of Greed” czy vaderowski „Luke 4:57”. Niemniej jednak przy takiej ilości nawałki, całość może trochę nużyć.

Ogólnie powiedziałbym, że zespół dopiero się rozkręcał, gdyż z płyty na płytę robił się coraz lepszy kompozycyjnie, nie tracąc przy tym siły i ciężkości. W tym przypadku mamy do czynienia przede wszystkim z brutalną dawką przemocy, która niekoniecznie chce wyjść powyżej przeciętności.


ocena: 6/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/aeon666

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 marca 2022

Chakal – Abominable Anno Domini [1987]

Chakal - Abominable Anno Domini recenzja okładka review coverJeden z tzw. „wielkiej czwórki” Cogumelo Records, znanej z odkrycia Sepultury. A dlaczego „czwórka”? Ponieważ Chakal wraz z Holocausto, Mutilator oraz Sarcófago byli na legendarnym splicie „Warfare Noise”, który, jeśli nie znacie, powinniście szybko poznać. Ale przejdźmy do debiutu grupy.

Stylistycznie Chakal jest oceniany jako Thrash/Groove, co może i ma jakiś sens w przypadku ich późniejszych płyt, to omawiany album prezentuje zdecydowanie typowo brazylijski styl, który wszyscy znamy i kochamy, czyli konkretny, mięsisty, bardzo surowy Death/Thrash prawie jak „Morbid Visions”.

Pytanie, na ile znajdujące się w muzyce elementy Death Metalu są efektem budżetu, umiejętności, lub ich braku zostawmy bez odpowiedzi, gdyż mówimy o roku 1987, kiedy gatunki jeszcze się rozwijały i nie miały jednej nazwy (wielka szkoda, że określenie Necro Metal nie przetrwało próby czasu). Z uczciwości należy też wspomnieć o dość silnym wpływie pierwszych dokonań Kreator, zarówno pod względem ostrości gitar, jak i brzmienia perkusji.

W przypadku wokalu dość często są porównywania do Obituary (prawdopodobnie z powodu grobowego i ciężkiego ryku), ale moim, zresztą jedynym i słusznym zdaniem, Vladimir Korg zdecydowanie inspirował się Motorhead, gdyż posiada podobną, mocno przepitą chrypę (na nagraniach z koncertów zresztą widać jak pije Pingę przed śpiewem). Po tej płycie niestety Korg odszedł do The Mist (gdzie grał też Jairo Guedez, pierwszy poważny gitarzysta Sepultury), ale miał wrócić do macierzystej kapeli na początku XXI wieku.

Wśród utworów, które warto sprawdzić, zdecydowanie poleciłbym „Children Sacrifice”. Gdybym miał wydać składankę Top 10 Tip Top Death Metal Hits (z obowiązkowym uśmiechniętym słoneczkiem na okładce), to ten utwór znalazłby się obok „Immortal Rites”, „Eternal War” czy też „Troops of Doom”. Tak bardzo jest on dobry.

Bardzo znany i ceniony jest również ponad 7-minutowy track „Jason Lives” inspirowany wiadomo jakim filmem. Należy wspomnieć, że zespół miał ambicję tworzenia długich utworów i średnio piosenki na płycie mają koło 5 minut. Panowie nie zawsze potrafią należycie wypełnić ten czas, ale nadrabiają to autentycznością i siłą przekazu. Do niektórych kompozycji potrzeba czasu, aby się przekonać, większych jednak zastrzeżeń nie posiadam.

Podsumowując, dobry kawał historii i muzyki, zasługujący na ocenę 8/10. Jest to jeden z tych albumów, który pokazuje jak Thrash Metal transformował w Death.

CIEKAWOSTKI:
  • Pinga – bardzo, BARDZO tania whiskey. Nie ma odpowiednika w Polsce. Popularna natomiast w Brazylii, tak jak u nas są popularne jabole i inne tanie wina. Zgadnijcie skąd się wzięła nazwa? Tak, bardzo szybko i mocno uderza w beret.
  • Okładka oczywiście użyta bez pozwolenia właścicieli praw autorskich (w tym wypadku malarza). W późniejszych latach wytwórnia się wycwaniła i kazała malować plagiaty sztuk znanych malarzy, żeby już nie mieć problemów z prawami autorskimi.
  • Vlad był pracownikiem Cogumelo Records i był osobą, która szukała tzw. nowych talentów dla wytwórni (taki tam A&R) i to właśnie on odkrył zarówno zespół Overdose, jak i Sepulturę, co później zaowocowało wydaniem splitu „Bestial Devastation / Seculo XX”.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/chakalconnection
Udostępnij:

9 marca 2022

Massacre – Resurgence [2021]

Massacre - Resurgence recenzja okładka review coverPo wieeelu latach prób, podstępów i przedziwnych kombinacji Kam Lee dopiął swego – zaśpiewał na płycie z logo Massacre. Chwila to wiekopomna, ale trudno stwierdzić, czy komukolwiek, poza samym Kamem, naprawdę potrzebna. Poprzednią płytę, nagraną lata temu i w całkowicie innym składzie, wciągnąłem bez problemu i ani razu nie przyłapałem się na domysłach „jakby to brzmiało z Lee za mikrofonem”. Teraz natomiast mogę słuchać Resurgence i zastanawiać się, jakby to brzmiało z muzyką Massacre

„Resurgence”, poza dość rozpoznawalnymi wokalami wspomnianego Kama Lee, może się pochwalić dobrą produkcją (co Swanö, to Swanö), bardzo ładną oprawą graficzną (co Benscoter, to Benscoter), interesującą tematyką większości tekstów (co Lovecraft, to Lovecraft) i klasowymi wokalistami występującymi tu w gościach (co Grewe i Ingram, to Grewe i Ingram). No i trzeba przyznać, że Nuclear Blast zrobili całkiem solidną promocję, bo o tej płycie dowiedział się chyba każdy. A co z muzyką? Jeśli „Back From Beyond” miała mało wspólnego z klasycznym debiutem, to Resurgence ma jeszcze mniej, co zresztą jest logiczne i zrozumiałe, biorąc pod uwagę, w jakim składzie powstał.

Na potrzeby Resurgence spod ziemi wyciągnięto — przypuszczalnie z pomocą speców z FBI — basistę Mike’a Bordersa, który zaliczył w Massacre demówki w 1986 roku, a teraz, jak niesprawiedliwie zakładam, służy za słupa, który ma dodatkowo usprawiedliwiać granie pod tą nazwą. Sekcję zamyka pochodzący z Norwegii Brynjar Helgetun, który od dłuższego czasu pogrywa sobie w różnych projektach z Kamem Lee i przede wszystkim Roggą Johanssonem, który robi tu za autora połowy materiału. Drugim gitarniakiem-piosenkopisarzem jest inny Szwed – Jonny Pettersson najbardziej znany z Wombbath i Syn:drom. Trzecim (!) gitarzystą, tym razem odpowiedzialnym już tylko za solówki, jest Anglik, Scott Fairfax, który na co dzień uprawia mielonkę w Memoriam. Taki, dość absurdalny, skład odpowiada za muzykę, która z rzadka nawiązuje do dziedzictwa Massacre, a to i tylko wtedy, kiedy któremuś z kompozytorów przypomni się, że „o kurwa, miało być po amerykańsku!”.

Johansson i Pettersson potrafią pisać kawałki, które są rzetelne i w swej stylistyce nieźle trzymają się kupy, ale doskonale słychać, że mogą je pisać — i piszą! — hurtowo: na autopilocie, bez głębszego zastanowienia, bazując jedynie na swoim doświadczeniu i przyzwyczajeniach. Stąd też Resurgence wypełnia dobrze zagrany i totalnie oklepany szwedzki death metal w wersji nieekstremalnej, którym część odbiorców może już zwyczajnie rzygać, zwłaszcza kiedy dobrze znają nazwisko „Johansson”. Nie czepiałbym się tej wtórności i przewidywalności, gdyby materiał zawierał jakieś haczyki i na dłużej osiadał w pamięci – tak jednak nie jest. W niczym nie pomagają ładne, melodyjne solówki, bo po prostu nie pasują do całości.

Szczerze przyznam, że po Resurgence spodziewałem się niewiele więcej, niż niewyszukanej jazdy na sentymentach. Te oczywiście występują — choćby dwa ostanie kawałki jawnie nawiązują w tekstach do czasów „From Beyond” — ale o dziwo wcale nie dominują. Kompozytorzy albumu nie tyle stworzyli swoją wizję muzyki Massacre, co stworzyli to, do czego przywykli. Mnie to nie rusza i nie wróżę temu projektowi szczególnie długiej żywotności – a nie mam nawet przekonania, czy oni się kiedykolwiek spotkali w tym składzie (wszak na zdjęciu grupowym ich posklejano). Cóż, najlepsze w Resurgence jest to, że dzięki niemu jeszcze mocniej doceniam debiut.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MassacreFlorida

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

6 marca 2022

HatePlow – Everybody Dies [1998]

HatePlow - Everybody Dies recenzja okładka review coverZwykło się określać ten zespół jako projekt poboczny Malevolent Creation. Gwoli ścisłości, w 1998 r. Kyle Symons nie był jeszcze wokalistą M.C., a Rob Barrett (który grał na „Retribution”), był świeżo po odejściu z Kanibali. Tim Scott był kojarzony z Revenant, a Larry Hawke był pałkerem M.C. tylko przez krótki czas. Nagrał z nimi tylko 2 piosenki, po czym zmarł tragicznie ratując swojego psa z pożaru w domu (w książeczce znajduje się również eulogia dla zmarłego). Standardowo przewodzi Fasciana, czyli mózg i głównodowodzący Malevolenta.

Kwestia wizerunku i treści grupy przywodzi na myśl hybrydę Brujeria/Drogheda. Zakładanie kominiarek, miałoby niby sugerować terrorystyczny, nielegalny charakter muzyki. Z pamięci, to poza HatePlow robił tak też Murder Corporation, Terrorist oraz Houwitser. Pozwoliłem sobie ochrzcić ten image 100 % Hate Terror Death Metal.

Po niepotrzebnym intro dostajemy bardzo dobry miks Death Metalu z naleciałościami Groove i Thrash – jakże charakterystycznymi dla stylu Barretta. Ba, pojawia się również kilka krótkich Grindcore’owych petard dla poprawy humoru. Zespół rozkręca na dobre w środku płyty (ale nie żeby wcześniej było źle), począwszy od „Crackdown” i do samego końca daje radę prezentując naprzemiennie szybsze i wolniejsze kawałki. Lubię też takie smaczki jak basowe intro do „In the Ditch”. Płytę kończy sympatyczny cover znanej piosenki „Sunshine of Your Love”.

Nie zwykłem się jarać lirykami w muzyce, ale trudno nie być pod wrażeniem kompletnego nihilizmu, ukazującego bardzo nieprzyjemny i w punkt przedstawiony obraz ludzkości, konceptualnie zresztą zgodnie z tytułem i okładką płyty. Niemniej jednak od razu powiem, że następna płyta ekipy ma deczko wyższy poziom tekstowy.

Co tu więcej mówić? Ostatnio wyszedł przyzwoity box-set z całą dyskografią, więc tym bardziej warto sobie sięgnąć po niewymagający, ale bardzo przyjemny Death Metal zagrany przez zasłużonych weteranów gatunku. Myślę, że będziecie mieć niemałą radość ze słuchania.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Hateplow/148381971849699

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 marca 2022

Necrophobic – Mark Of The Necrogram [2018]

Necrophobic - Mark Of The Necrogram recenzja reviewRzadko kiedy się zdarza, żeby zespół z długim stażem, na tak późnym etapie kariery popełnił arcydzieło. Zwłaszcza, że Necrophobic ma już na swoim koncie co najmniej dwa legendarne albumy („Darkside” i „Nocturnal Silence”). Jak się im to udało? Szczegóły poniżej.

Na sukces tego albumu złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim, perkusista Joakim Sterner przywrócił do składu byłych członków zespołu. Powrót pierwszego wokalisty grup i dwóch długotrwałych wioślarzy po długiej przerwie. Po drugie, upływ 5 lat od poprzedniego albumu („Womb of Lilithu”) ewidentnie pozwolił na dopieszczenie kompozycji. Po trzecie, słyszalny głód grania.

Niewątpliwe jest, że ekipa składa się ze starych wyg i wyjadaczy. To i też ich wieloletnie doświadczenie w tworzeniu muzyki wreszcie zaowocowało umiejętnością tworzenia piosenek. Panowie wiedzą, jakie patenty się sprawdzają, a których należy unikać. Wiedzą też w jaki sposób urozmaicać poszczególne kompozycje, aby uniknąć nudy.

W efekcie końcowym dostajemy najsilniejszą pozycję w dorobku grupy, gdzie nie ma ani jednego zapychacza, a wszystko ma swoje miejsce i czas. Pierwsze trzy petardy wprowadzają w odpowiedni klimat, ze szczególnym uwzględnieniem hitowego „Tsar Bomba”, który już chyba przeszedł na stałe do kanonu klasyków. Mamy też kilka wolniejszych, dłuższych i bardziej rozbudowanych numerów w środku płyty, kilka bujających w średnim tempie, oraz uroczą miniaturkę instrumentalną na sam koniec. Zespół nie wstydzi się dodać gdzieniegdzie keyboardu dla efektu, ale stara się przede wszystkim nie przytłoczyć słuchacza nadmiarem ekscesów, a zamiast tego prowadzić dźwiękowo jak przez labirynt do logicznego wyjścia.

Ostateczna ocena może wydawać się nieco na wyrost lub przesadzona, ale jest podyktowana już kilkuletnim słuchaniem i wracaniem do tej płyty. Grupa znalazła idealny balans między wpływami Black Metalowymi a Death Metalowymi, gdzie żadna ze stron nie dominuje drugiej, a zamiast tego doskonale się uzupełnia. Jestem przekonany, że nawet za 10 lat muzyka będzie wciąż brzmieć świeżo. Zresztą o sukcesie niech świadczy fakt, że bardzo szybko powstał sequel do omawianego krążka. Ale to jest temat na oddzielną historię…


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/necrophobic.official

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

28 lutego 2022

Virvum – Illuminance [2016]

Virvum - Illuminance recenzja okładka review coverSzwajcarzy już na początku działalności jasno określili swoją grupę docelową: adresują muzykę przede wszystkim do fanów Fallujah, Necrophagist oraz Obscura. Ja ze swojej strony dorzuciłbym do tej wyliczanki jeszcze Arkaik, Beyond Creation i Augury. Te nazwy powinny w zupełności wystarczyć, żeby zorientować się, co i na jakim poziomie grają Virvum. Niewiadomą mogą pozostać co najwyżej proporcje składowych, a te są naprawdę ciekawe. Illuminance to oczywiście progresywny death metal, ale nie taki typowy, do jakiego jesteśmy od lat przyzwyczajeni, bo łączący kosmiczny klimat z dość mechaniczną pracą instrumentów.

Początek Illuminance jest bardzo obiecujący i daje nadzieje na w pytkę płytkę, bo „The Cypher Supreme” to prawdziwa petarda – szybka, dynamiczna, melodyjna i odpowiednio zakręcona; w dodatku każdy z muzyków Virvum dostaje tu okazję, żeby wykazać się niemałymi umiejętnościami. Kawałek trwa ledwie dwie i pół minuty, a mimo to daje niezłego kopa i udanie podnosi ciśnienie – po czymś takim chce się już tylko więcej. Kolejny utwór, „Earthwork”, również trzyma wysoki poziom, ale brakuje mu trochę świeżości i pierdolnięcia poprzednika. Także dlatego, że do głosu dochodzą w nim — i później przewijają się przez resztę materiału — wyraźne inspiracje autorami „The Flesh Prevails”, co najbardziej słychać w aranżacjach perkusji i w mocno (zbyt mocno) wyeksponowanej pracy gitary solowej, która nawet charakterystyczne brzmienie zawdzięcza Amerykanom. Ja rozumiem, że Nic Gruhn, główny kompozytor zespołu, grał przez chwilę w Fallujah i pewne patenty mógł podpatrzeć bezpośrednio u źródeł, ale mimo wszystko powinien te wpływy przemycić nieco dyskretniej. Tym bardziej, że praca nad debiutem zajęła mu podobno około pięciu lat.

Czy wobec powyższego Illuminance to płyta-hołd albo zlepek rozmaitych zrzynek? Ano nie. Tu naprawdę słychać ogrom pracy włożony w przygotowanie tych ośmiu utworów i spore ambicje, żeby wyróżniały się na poletku progresywnego death metalu. I wyróżniają się. Choćby tym, że (prawie) wszechobecny klimat nie przesłania brutalnego oblicza zespołu, a kawałki same w sobie oraz globalnie są porządnie wyważone (całość trwa optymalne 40 minut) i zawierają mnóstwo urozmaiceń, które szybko przykuwają uwagę (to kapitalne basowe solo w „Tentacles Of The Sun”!). Virvum nie boją się sięgać po klawisze, czyste wokale (z umiarem!) czy… instrumenty dęte. Nie da się ukryć, że zespół ciągnie zwłaszcza do rozbudowanych struktur, kiedy mogą bez spiny pobawić się dynamiką i mają dużo miejsca na indywidualne popisy. Najlepszym tego przykładem jest mój faworyt na Illuminance, ponad dziesięciominutowy (!) „II: A Final Warming Shine: Ascension And Trespassing”, który poskładano niemal wyłącznie ze znakomitych pomysłów i który trzyma w napięciu do samego końca. Wokale, choć całkiem dobre, mają dla Virvum raczej drugorzędne znaczenie.

Illuminance to bardzo udany debiut, który powinien spasować szczególnie miłośnikom nowoczesnego oblicza progresywnego/technicznego death metalu – tego ze sterylną produkcją, instrumentami pracującymi z mechaniczną precyzją i, co trzeba odnotować, pewnymi brakami w sferze feelingu. Szwajcarzy pokazali się z dobrej strony, choć na przyszłość na pewno muszą popracować nad oryginalnością i jeszcze mocniej doszlifować utwory, żeby lepiej i na dłużej osiadały w pamięci.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/virvum

podobne płyty:

Udostępnij:

25 lutego 2022

Unanimated – In The Forest Of The Dreaming Dead [1993]

Unanimated - In The Forest Of The Dreaming Dead recenzja okładka review coverJest początek roku 1993. Wychodzi debiut Unanimated. Do ówczesnych fanów grupy zalicza się wtedy jeszcze nieznany frontman Opeth. W Szwecji wciąż króluje brzmienie gitar jak w Entombed. Dissection ma dopiero wydać swój pierwszy album pod koniec roku. At The Gates jeszcze nie gra w stylu, z którego miał być znany. A Black Metalowe hordy z Norwegii jeszcze się rozkręcały i miały dopiero wydać swoje klasyki.

W takiej też oto sytuacji, pojawienie się bardzo nietypowo zagranego Melodyjnego Death/Blacku namieszało na scenie i zwróciło uwagę ludzi. Wystarczy wspomnieć, że tego typu połączenie gatunkowe miało się stać normą w późniejszych latach.

Sama okładka zresztą budziła konsternację – zdjęcie zespołu, oraz estetyka starych winyli z lat ’60, jako że zespół celowo chciał iść pod prąd i nie powielać tego, co robili inni. Muzycznie natomiast mamy do czynienia z pięknie napisanymi utworami, które wchodzą gładko bez popity. Słuchanie tego albumu jest czystą przyjemnością dla ucha.

Nie jest też łatwo wyróżnić jeden najlepszy track. Z pewnością zarówno genialny „Blackness of the Fallen Star” czy niewiele gorszy „Storms from the Skies of Grief” znajdą swoich amatorów zarówno dobrych melodii, jak i konkretnego wygaru, którego bynajmniej na płycie nie brakuje.

To co sprawiło, że grupa nie odniosła sukcesu, mimo iż album cieszył się szacunkiem, to wg muzyków fakt, że nie byli w stanie zrobić trasy koncertowej poza Szwecją, ze względu na kontraktowe zobowiązania w innych grupach, w których grali, jak i kompletny brak promocji przez wytwórnię. Ale co się odwlecze to nie uciecze, gdyż w ostatecznym rozrachunku jak najbardziej można mówić tutaj o klasyku gatunku. Pozycja obowiązkowa do poznania.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Unanimated-Official/156195984418900

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: