25 czerwca 2016

Sickening – The Beyond [2015]

Sickening - The Beyond recenzja okładka review coverJeśli komuś jeszcze mało brutalnego amerykańskiego death metalu we włoskim wydaniu, to polecam poświęcić trochę uwagi trzeciej płycie pochodzącego z Florencji Sickening. Jak szybko się zorientujecie, kolesie w żadnym wypadku nie odkrywają gatunku na nowo, a skupiają się bardziej na poprawnym interpretowaniu schematów, które 20-25 lat wcześniej dali światu mistrzowie z Suffocation. Skojarzenia z autorami "Pierced From Within" pojawiają się tu praktycznie na każdym kroku, jednak nie są jedynym, co Sickening mają do zaoferowania, choć nie ukrywam, że stanowią poważny procent zawartości "The Beyond". W każdym razie mamy raczej do czynienia ze zdolnym uczniem aniżeli pospolitym zapatrzonym w idoli klonem. Na korzyść zespołu na pewno przemawia dobry warsztat techniczny, niezłe brzmienie i umiejętność komponowania stosunkowo urozmaiconych utworów, które nie ulatują z głowy po kilku chwilach. O dziwo kawałki podopiecznych Amputated Vein nie sprowadzają do gradu blastów, a sam krążek pod względem szybkości jest raczej umiarkowany. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – jeśli już Włosi napieprzają, a napieprzają często, to naprawdę idą w konkret. Na "The Beyond" chodzi jednak bardziej o intensywną pracę gitar, ciężar riffów i kombinacje w strukturach, a może i o odrobinę klimatu, który mają zapewnić sample z horroru Fulciego. Podobne podejście do tematu (ale bez uciekania w klimat) prezentuje Visceral Bleeding, choć akurat u nich jest więcej techniki i chwytliwości. Wracając do Sickening, panowie robią wysokiej jakości hałas, który powinien spasować przede wszystkim miłośnikom nieco starszej odmiany brutal death – tej, w której było więcej grania niż zamulania.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: sickeningofficial.com

podobne płyty:

Udostępnij:

18 czerwca 2016

Putridity – Ignominious Atonement [2015]

Putridity - Ignominious Atonement recenzja okładka review coverKiedyś już zdarzyło mi się polecać album trzeci Septycal Gorge fanom zawiedzionym nowym obliczem Hour Of Penance, natomiast teraz gorąco zachęcam do zapoznania się z Ignominious Atonement wszystkich tych, dla których „Scourge Of The Formless Breed” to niegodna uszu lajtowizna, a dokonania Wormed czy Defeated Sanity są zbyt wypolerowane. Putridity proponują wyłącznie totalnie brutalny death’owy nakurw w typowo podziemnej oprawie – gęsty, surowy, odpychający i bez najmniejszych urozmaiceń czy ozdobników. Zawartość tej jakże krótkiej (26 minut) płyty sprowadza się do raczej jednowymiarowej i morderczo intensywnej jazdy na najwyższych obrotach, u podstaw której leżą nabijane maniakalnie blasty, ciągłe pochody centralek (nawet w stosunkowo wolnym „Mortifying Carnality” Davide Billia nie oszczędza dolnych kończyn), drenujące czachę riffy (w typie Disgorge na ostrym speedzie) i kompletnie nieczytelne wokale. Nikt o zdrowych zmysłach nie doszuka się na Ignominious Atonement znamion muzycznej rewolucji, ale już ewolucja Putridity, progres w granicach uprawianego stylu, a przede wszystkim w stosunku do poprzednich albumów jest wyraźnie odczuwalny. Nie żeby chodziło o nowoczesne podejście do grania, lub coś głębszego – po prostu napierdalają jeszcze bardziej (w czym duża zasługa wspomnianego perkmana), sprawniej pod względem technicznym (jakkolwiek popisy zdecydowanie nie są domeną Włochów) i z lepszą masywną produkcją (kolejny ukłon w stronę BrutalDave’a, bo to on kręcił gałkami w swoim domowym studiu). I to w zasadzie tyle ode mnie, bo nie ma sensu lać wody. Jeśli czyjemuś sercu są miłe takie wyziewy, to powinien się skusić – wszak trójka Putridity to jedna z najbrutalniejszych death’owch płyt 2015.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Putridity/107102589315040

podobne płyty:

Udostępnij:

11 czerwca 2016

Origin – Echoes Of Decimation [2005]

Origin - Echoes Of Decimation recenzja okładka review coverNiewiele współczesnych death’owych zespołów może poszczycić się tym, że wprowadziły do gatunku coś świeżego, że stworzyły nową jakość, no i w końcu, że stały się wzorem do naśladowania dla innych. Origin — o czym muzycy tej kapeli będą pewnie jeszcze wnukom opowiadali — zalicza się właśnie do tego wąskiego grona. Amerykanie od początku kariery stawiali na maksymalnie wyziewny i zakręcony łomot, a swoimi wydawnictwami sukcesywnie przesuwali granice ekstremy. Do czasu. Pod naporem trzeciego krążka, opisywanego Echoes Of Decimation, granice nie wytrzymały. Origin z zespołu grającego szybki, brutalny i techniczny death metal przekształcił się w zespół grający blastująco-sweepujący świst, który nie miał wówczas precedensu, a i dzisiaj robi niemałe wrażenie. Szybkość (o ironio, to jedyny album Origin, na którym nie grał perkman John Longstreth) i poziom zagmatwania materiału ocierają się tu o absurd, a czysta skomasowana brutalność urywa łeb przy samej dupie. Ten mega intensywny atak na bezbronne narządy słuchu trwa zaledwie 26 minut, jednak dla mniej wyrobionych odbiorców będzie to aż 26 minut – w dodatku niewysłowionej męczarni, bo Amerykanie na Echoes Of Decimation nie uznają żadnych przestojów, a jeśli nawet zdarza im się trochę (trochę!) zwolnić, to tempo i tak utrzymują zabójcze. W tym miejscu każdy niezorientowany w temacie osobnik mógłby zarzucić muzykom Origin zorientowanie wyłącznie na szpan szybkością i techniką. A to błąd, bo chociaż oba te składniki są bardzo istotne w ich twórczości, Echoes Of Decimation to przecież także furiackie vokillsy i całkiem przyzwoita dawka chwytliwości. Ten ostatni element stanowi o wyjątkowości Origin i wyróżnia zespół spośród masy podobnie grających kapel. Pomimo swej ekstremalności kawałki Amerykanów po prostu wpadają w ucho; może niekoniecznie za pierwszym razem, ale jednak. Człowiek lubi sobie wrócić do tego czy innego fragmentu, przewałkować go naście razy i wyciągnąć z niego jak najwięcej. Nudnymi utworami nikt by sobie tak dupy nie zawracał.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Origin

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2016

Devin Townsend Project – Sky Blue [2014]

Devin Townsend Project - Sky Blue recenzja okładka review coverCzas chyba nieco odetchnąć od całego tego łomotu, blastowania i szatańskich wersetów. Żeby jednak nie wyjść na całkowitego mięczaka, który musi ratować się podpierdolonym siostrze The Pussycat Dolls, można wrzucić Devina. Zwłaszcza, że z albumu na album metalu coraz mniej i tylko przez wzgląd na stare czasy, nie nazywam tego popem. Prawda jest jednak taka, że chuj z tym, bo nawet gdyby kolejny album obficie czerpał z disco polo połączonego z country i przełamanego dubstepem – i tak byłbym ciekaw rezultatu. W końcu to sam Devin, a jemu za bycie ekscentrykiem nie można pocisnąć. Chyba. Napisałbym też, że więcej mu się wybacza, ale z tym akurat różnie bywało. Ale do rzeczy. Sky Blue to połowa najnowszego wydawnictwa spod znaku Devin Townsend Project zatytułowanego „Z2”, wydawnictwa tyleż ciekawego, co nieco zaskakującego. O ile opisywany dziś krążek dokładnie wpisuje się w ostatnie eksperymenty kanadyjskiego artysty, o tyle powrót Ziltoida uważam za zaskakujący, ale również jako przyjemną niespodziankę. Z powodów czysto egoistycznych (czyt. lenistwo) „Dark Matters”, czyli drugą płytę, tę z Ziltoidem, opiszę przy innej okazji. Z tych samych powodów, przy opisie Sky Blue ucieknę się do kilku ogólników, powszechnie znanych faktów, poleję trochę (ale nie za dużo) wody i będzie. Zatem do dzieła. Bez bicia przyznaję, że kilka ostatnich wypocin Devina niespecjalnie przypadło mi do gustu. Moja tolerancja i aprobata zatrzymały się na etapie późnego Devin Townsend oraz The Devin Townsend Band i muzyki jednak nieco mniej popularnej i — z braku lepszego określenia — sympatycznej. Z tego powodu zetknięcie ze Sky Blue wprawiło mnie w zakłopotanie. Otóż z jednej strony mamy Anneke van Giersbergen i aranżacje, które równie dobrze mogło nagrać Nightwish, a Devin tylko podjebać, a z drugiej – masę naprawdę pozytywnie naładowanej muzyki. Gdyby MTV wciąż puszczało muzykę, a nie kolejne show z gatunku Warsaw Shore, Sky Blue puszczany byłby w co drugim bloku tematycznym, włączając w to, na szczęście, także rock/metalowy. I mimo całej swojej ogólnodostępności i w pełni zrozumiałego poczucia wyższości oraz pogardy w kierunku takiej pop-papki ze strony metalheadów, nie da się uniknąć cichego nucenia kolejnych wersów, delikatnego wystukiwania rytmu placem, oraz raczej spokojnego machania łepetyną. Słuchanie Sky Blue przywodzi mi na myśl Rewińskiego i Skautów Piwnych w znakomitym spocie o dobroczynnych właściwościach mleka. I złych piwa. Obejrzyjcie sobie w jaki sposób Rewiński opisuje jak złe jest piwo, a będziecie wiedzieć jak się czuję pisząc o płycie. Obiektywnie raczej kicha, mizeria i bylejakość, ale radości i frajdy po pachy. I choćbym bardzo chciał się do czegoś więcej przyczepić i pokrytykować – nie mam do czego. Album broni się sam i nie potrzebuje żadnego adwokata. Na pewno nie jest to najlepszy album w karierze Devina, co nie zmienia faktu, że jest bardzo dobry. Przy odpowiednim podejściu, kupa frajdy gwarantowana.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.devintownsend.com
Udostępnij: