Victimizer wraz z ich drugim krążkiem Tales Of Loss And New Found Serenity to dla mnie największe odkrycie paru ostatnich lat. Powiedziałbym także, że i duża nadzieja na przyszłość, ale z tym się wstrzymam, bo zważywszy na przebieg ich dotychczasowej, ten tego, kariery, następnego razu może nie być. Niestety, zespół to niemłody, uczulony nawet na małe sukcesy, więc diabli wiedzą, jak długo jeszcze utrzymają się na powierzchni. Dlatego, nie czekając do podsumowania, już teraz wystosuję możliwie jasny i nieco desperacki apel – bardzo mi zależy, żebyście zwrócili na nich uwagę, bo są przezajebiści i w swoim fachu mogą bez kompleksów konkurować z najbardziej znanymi. Przechodząc już do samej płyty, okazała się dla mnie odkryciem, ale w żadnym wypadku zaskoczeniem, bo trudno o takie, kiedy prezentowany gatunek nie jest pierwszej młodości, a i poszczególne utwory były szlifowane po kilka lat. Tu przede wszystkim chodzi o bardzo wysoki poziom wykonawczy, wierność klasycznej (nie mylić z pierwotną!) formule i pozazdroszczenia godne zaangażowanie w wykonywaną muzę. Holendrzy mieli dużo czasu na przygotowanie materiału, stąd też każdy z ośmiu utworów jest dopracowany do najdrobniejszego szczegółu, różni się od pozostałych (przy zachowaniu bardzo specyficznego spójnego klimatu) i poniewiera we wszystkie strony potężnym ładunkiem naturalnej energii (albo zajebozy, jak kto woli). Ze względu na fajne aranżacje, feeling, sposób budowania dramaturgii i ogromną chwytliwość można Victimizer porównać do Neuraxis – choć Holendrzy nie grają aż tak technicznie, to przykuwają uwagę z równą łatwością, a wrażenia płynące z ich słuchania są bardzo podobne. To z kolei oznacza, że Victimizer wbił się u mnie do absolutnej czołówki. Żeby mieć świadomość, o jakich ja wspaniałościach piszę, posłuchajcie sobie najbardziej chyba reprezentatywnych dla Tales Of Loss And New Found Serenity „For What Matters Now” czy „A Psalm To The Fallen”. Na tym albumie wszystko jest w najlepszym porządku i w odpowiednich proporcjach: morderczo precyzyjne, świszczące melodią riffy, głęboki ryk wokalisty, no i oczywiście perkman, który nawala blasty z takim przejęciem, jakby od tego zależało jego życie. Całość spięto świetnym brzmieniem obrobionym przez samego Dana Swanö, któremu jak się zdaje, zespół wiele zawdzięcza. Bez wątpienia jego zasługą jest to, że w paru momentach (zwłaszcza w „Left Unsung” i „To Preserve From Precipice”) Victimizer mocno zalatuje klasyczną, ociężałą Szwecją. Do tego postarano się o estetyczną grafikę i dalekie od death’owych kanonów teksty. W ten sposób powstała bardzo zróżnicowana płytka utrzymana w konwencji brutalnej rzeźni, którą każdy fan inteligentnego death metalu powinien przyjąć na kolanach i z pocałowaniem pudełka. Jeśli cokolwiek znaczy dla was moja opinia – rzucajcie się na ten album, gdy tylko nadarzy się okazja! To jest rewelacja, jakich mało, więc na pewno się nie zawiedziecie!
ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.victimizer.nl
podobne płyty:
- NEURAXIS – Trilateral Progression
- NEURAXIS – The Thin Line Between
Hellalujah :::
OdpowiedzUsuńTak zachwalałeś, że posłuchałem. Hehe
Odcięci od dobrego brzmienia, nie tracą walorów. Nakurw Panie aż trzeszczy...
https://www.youtube.com/watch?v=WkKMQ82u1fU
nie wiem jakim cudem nie zauważyłem recki tej płyty. oni jeszcze mieli jedną płytę na koncie, której nikt nie słyszał. pamiętam zaskoczenie jak nagle wyskoczyli w 2010 roku i się nawet spodobali masom. trzeba zaznaczyć, że oni grają tzw. Street Death Metal. Nie ma tam slamów ani nadmiernej brutalności, pojawia się też dużo melodii, ale mimo wszystko widać skąd im nogi wychodzą. Jest bardzo dużo ulicy w tej muzie. Ale wychodzi im to na dobre.
OdpowiedzUsuń