Pierwszy z wielu powrotów Nocturnus, a jedyny spuentowany albumem, okazał się dla mnie pewnym rozczarowaniem, bowiem po amerykańskich wizjonerach technicznego death metalu spodziewałem się czegoś niesamowitego, rewolucyjnego i ociekającego zajebistością, tym bardziej, że od genialnego „Thresholds” minął szmat czasu. Po tak długiej przerwie na lepsze powinno zmienić się wszystko — czemu sprzyjał także rozwój technologii — a tu coś w rodzaju zonka… Nie, żeby nagrali słaby krążek, bynajmniej!, to zresztą chyba fizycznie niemożliwe. Ethereal Tomb jest po prostu zdecydowanie inny niż klasyczne pozycje, a przez to nie każdego może przekonać do siebie w takim stopniu, jak pierwsze, wybitne dokonania. Album jest przede wszystkim znacznie wolniejszy, mniej brutalny i niezbyt ciężki, a momentami nawet stonowany, jednak jednoznacznie zalatuje Nocturnusem i w tej kwestii pomylić się nie można. Podobno zespół postawił w tym przypadku na klimat, czym poszedł pod prąd nie tylko względem kierunku wyznaczonego na pierwszych płytach, ale również panującym wówczas w death metalu tendencjom do blastowania przez cały album – vide Hate Eternal czy Krisiun. Podobno… Ethereal Tomb bez wątpienia jest najbardziej nastrojowym dokonaniem Amerykanów, ale odpowiadające dotąd w największym stopniu za klimat klawisze zostały przesunięte w tło, więc robota Louisa Panzera została po części zmarnowana i w pełniejszy sposób można ją podziwiać praktycznie tylko w wieńczącym płytę instrumentalnym „Outland”. Wobec powyższego, ciężar wyprowadzenia muzyki w kosmos (albo kosmosu w muzykę) spoczął na duecie gitarowym. Mike Davis i Sean McNenney spisują się oczywiście nienagannie – w ich grze nie brakuje świetnych zaskakujących patentów, wybornych melodii i znakomitych solówek, a wszystko to na poziomie, o którym zastępy gitarniaków mogą jedynie pomarzyć. Jednak o ile na poprzednich płytach mieliśmy do czynienia z masą technicznego wymiatania w zdecydowanie szybkich tempach, to Ethereal Tomb wprowadza tu pewne nowości. Że jest wolniej, to już wspomniałem. Większe zaskoczenie budzi natomiast fakt, że jest… prościej, bo i takie zagrywki, do tego w dużych ilościach, pojawiły się w większości kawałków. Ale bez obaw – to ma sens i sprawdza się w praniu. Nowym krzykaczem został nie taki znowu nowy dla Nocturnus Emo Mowery (pojawił się na epce jako basman), który z powierzonego zadania wywiązał się naprawdę nieźle. Bez szału, ale obciachu także nie odnotowano. Nawet czyste wokale — kolejna nowinka — są w większości do przyjęcia, ale dobrze, że z nimi nie przesadził. Największym problemem tej płyty jest — i tu powtarza się historia z początków kariery — niespecjalne brzmienie. Brakuje mu kopa, naprawdę ciężkich wioseł, grzmocącej sekcji i przede wszystkim głośniejszego masteringu. Na plus można odnotować właściwie tylko tyle, że dźwięk jest naturalny i nie razi studyjnymi sztuczkami. Podsumowując, Nocturnus na swym ostatnim (oby!) albumie z jednej strony trochę zaskoczył, z drugiej nieco rozczarował, a z jeszcze kolejnej dostarczył solidnej porcji bardzo przemyślanej, gładko płynącej i wchodzącej muzyki, która potrafi zaciekawić i najzwyczajniej w świecie się podoba. Niestety nie jest to krążek wybitny, a takiego właśnie należało po nich oczekiwać; cóż, osiem numerów – akurat na ósemkę.
ocena: 8/10
demo
inne płyty tego wykonawcy:
z Nocturnusem to jest nieco dziwna historia. zespół został założony przez byłego pałkera Morbid Angel, Browninga. Z nim nagrali słynne "The Key", które powinno być znane fanom dobrego death metalu. Ponieważ Browning oprócz perki był też wokalistą, to ktoś stwierdził, że zespołowi brakuje frontmana. I zaczęło się robić do dupy, bo choć "Thresholds" jest muzycznie genialne, to zespół zaczął się nieco rozpadać wewnątrz. 2 członkowie zarejestrowali nazwę zespołu po to, aby móc legalnie wyrzucić Browninga z kapeli. Nowy Nocturnus nagrał singla, który nie przypadł do gustu szefowi Earache (i który zawierał materiał współtworzony przez Browninga). W ten sposób Nocturnus odleciał do krainy niebytu aż wrócili po latach w nowym składzie i nową płytą. Ciekawostką jest fakt, że na zdjęciach promocyjnych pałker miał maskę gazową dla zmyły, że jest Browningiem. Niezależnie od prawdziwych powodów, Ethereal Tomb był albumem nieco oszukanym, bo (podobnie jak Elements Atheist'a) zawierał materiał, który powstawał początkowo z myślą o solowych projektach członków zespołu. Stąd też ta inność. Płyta nie jest zła, ale nie można niestety mówić o prawdziwym Nocturnusie.
OdpowiedzUsuń