19 lutego 2023

Corpse Vomit – Drowning In Puke [1999]

Corpse Vomit - Drowning In Puke recenzja reviewPewnie się zastanawiacie, co mi znowu odbiło, żeby zabierać się za pisanie o jakimś obskurnym, trzecioligowym, zapomnianym albumie z lat ’90? Wszak wieśniacka, wręcz kaszaniasta, kreskówkowa okładka (czyli pełen standard jeśli mówimy o Danii), która notabene kojarzy mi się z ich krajanami, Infernal Torment, niekoniecznie może zachęcić kogoś do obczajania zawartości. Chyba, że ktoś, tak jak ja, wziął sobie za misję życiową przesłuchać wszystko, co powstało jeszcze w minionym wieku.

Informacji nie posiadam za wiele o tej formacji (rym zamierzony), a właściwie wcale. Są tylko jakieś dziwne ksywki, jak Molesting Mike (który wg Metal-Archives, okazał się być wokalistą Thorium), Anal Al, Cape Cum, Caco Cezo. Mastering robił uznany Tue Madsen, a gościnnie solówki są dzięki panom z Artillery. Podejrzewam, że jest to jakiś poboczny projekt, który albo powstał dla beki, albo w wyniku alkoholowego spotkania kilku zespołów. Patrząc na tytuły tracków jak „Maggots Eating My Dick”, „Hurdibrehan” (że czo?) czy „Gaydog”, to obstawiałbym jednak śmiechuwę.

Przechodząc wreszcie do cholery do muzyki, to tu już się zaczyna robić nieco lepiej. Z przyjemnością oznajmiam, że za jedną stronę medalu robi hołd dla Autopsy (głównie „Mental Funeral”) – jest tu zresztą cover ich numeru „Gasping for Air” (z dopiskiem „Fresh”), jak i nawiązanie do jednego z ich hitów w postaci wymownego „In the Grip of Autumn”. Jest to zmiksowane z Marduk, tak z okresu „Dark Endless”. Zdarzy im się też gdzieniegdzie podkraść jakiś riff Pestilence. Perkusję natomiast to bym porównał do stylu Obituary. Wokalu nie porównuje, jest standardowy i fajny. I cały program tak sobie jedzie naprzemiennie, raz klimatycznie i grobowo, a raz Brutalny Groove.

Całość brzmi może nieco zbyt obskurnie i piwnicznie, mimo „remastera” i podgłaśnianie nie pomaga, ale nie sposób odmówić zgrabności, z jaką panowie sobie grają. Różne drobne smaczki urozmaicają materiał, aby nie było zbyt monotonnie i nudnie. No i nie brakuje oczywiście dobrych riffów, co wtedy było podstawą, a dzisiaj, gdzie głównie rozchodzi się o klimat, zdaje się być dodatkiem. Jest to nieco świrnięty, zwariowany i zakręcony album, wręcz imprezowy, za co dostają extra 0,5 punktu w ramach inflacji.


ocena: 7,5/10
mutant
Udostępnij:

16 lutego 2023

Gutted – Bleed For Us To Live [1994]

Gutted - Bleed For Us To Live recenzja reviewGutted z amerykańskiego Toledo to nowe wcielenie grupy Demi-God, którą w 1990 roku powołali do życia trzej bracia o nazwisku Ditch. W 1992 roku chłopaków naszło na zmianę szyldu, więc przeprowadzili ją gładko i po taniości – do tego stopnia, że demo Demi-God rozprowadzali pod tytułem… „Gutted”. W 1993 roku zespół dorobił się drugiej demówki, już z całkowicie nowymi utworami, która szybko zapewniła im kontrakt z Red Light Records. Na potrzeby nagrań debiutu bracia ściągnęli do składu starego znajomka, Billy’ego Millsa – to dzięki niemu materiał został wzbogacony o kilka solówek i zyskał na ogólnej gęstości.

Bleed For Us To Live to trzy kwadranse ciężkiego i krwistego death metalu, który — co zaskakujące, biorąc pod uwagę czas powstania tej płyty — wcale nie sprowadza się do bezczelnej zrzynki z co sławniejszych kapel. Oczywiście muzyka Gutted w żadnym stopniu nie jest oryginalna (a przynajmniej ja nie wychwyciłem tu nic naonczas odkrywczego), bo chłopaki lubią wpleść tu i ówdzie riff pod Cannibal Corpse albo Morbid Angel, zaś tempa i motoryka materiału są dość charakterystyczne dla Benediction czy Grave, a mimo to nie można im jednoznacznie zarzucić naśladownictwa. Zamiast konkurować z innymi w ilościach blastów i stopniu skomplikowania struktur, Amerykanie postawili na masywną ścianę dźwięku, raczej umiarkowane (choć urozmaicone) tempa i bardzo wyraźny groove. Muzycznej mielonce towarzyszy odpowiednio głęboki i czytelny wokal Marka.

Nagrywając debiut, zespół powtórzył wszystkie utwory z dema „Disease”, co mogłoby nie najlepiej świadczyć o jego kreatywności, gdyby nie to, że wszystkie zostały odrobinę podkręcone, uzupełnione nowymi solówkami i podane w nad wyraz dobrym brzmieniu. No i jest wśród nich „Death Before Dismember” – zdecydowanie największy hicior na płycie. Gdyby aż tak chwytliwych kawałków — czy ogólnie wybijających się fragmentów — było na Bleed For Us To Live więcej, muzyka na pewno mogłaby jeszcze szybciej zagnieździć się w pamięci, a tak mamy niemal monolit, z którym trzeba spędzić trochę czasu, żeby należycie poznać jego mocne strony. Tych na szczęście nie brakuje i dlatego debiut Gutted to porządna deathmetalowa uczta.

Bleed For Us To Live mogę śmiało polecić miłośnikom fachowo zagranej mielonki w amerykańskim stylu. Zespół braki oryginalności nadrabia jakością muzyki, więc po sesji z tym krążkiem nikt nie powinien czuć się zawiedziony. To klasyk, choć raczej przez małe „k”.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Gutted-1671041726534855/
Udostępnij:

13 lutego 2023

Atrocity – Okkult II [2018]

Atrocity - Okkult II recenzja reviewAtrocity to jeden z tych zespołów, który swego czasu był bardzo znany, a obecnie to już nikt o nich kompletnie nie chce pamiętać, ani tym bardziej sprawdzać. Dlatego też pewnie mało osób wie, że wrócili do grania Death Metalu.

Seria Okkult poza muzyką, prezentuje jeszcze tzw. część interaktywną, potocznie zwaną ARG (alternate reality game). Polega to na tym, że na płycie są pewne wskazówki w tekstach, jak i grafice, które niby kryją współrzędne losowych miejsc na świecie, gdzie grupa schowała jakieś skarby dla tych szczęśliwców, którzy rozgryzą łamigłówkę. Nie wiem jak ten eksperyment się sprawdził, bo nie ma jakoś specjalnie o tym info w necie, ale jako że powstała część druga, to możliwe, że gra się jeszcze nie zakończyła.

Zostawmy jednak marketingowe zagrywki na bok i rzućmy oko na płytę. Jest ona perfekcyjnie zrobiona i zaaranżowana, bo jakby nie mówić, mamy do czynienia z utalentowanymi muzykami i to z kilkudziesięcioletnim stażem. Jest tylko mały szkopuł. Choć to dziwnie zabrzmi, to mimo iż podoba mi się to co słyszę, bo jest to lekkie i nośne, to za cholerę nie ma w tym stylu Atrocity. Patrząc na to, że grali oni onegdaj dużo coverów, jak i próbowali różnorakich gatunków, nietrudno jest się oprzeć wrażeniu, że formacja gdzieś po drodze zgubiła siebie samych i to, co odróżniało ich od innych.

Dostajemy więc mieszankę m.in. Nile, Hypocrisy („Osculum Obscenum”), Bolt Thrower, Entombed („Wolverine Blues”), Therion („Ho Drakon Ho Megas”). Pocieszeniem jest, że grupa przynajmniej trzyma się dobrych klimatów i inspirowali się właściwymi wzorcami, a elementy symfoniczne są skromne i sprowadzają się do chórów skandujących tytuły piosenek. Ale czy tak powinna wyglądać płyta weteranów, którzy jakby nie patrzeć, dołożyli dość dużą cegiełkę do podwalin Death Metalu? Odpowiedzcie sobie sami.

Nie mam więc większych zastrzeżeń do muzyki, ale nie ukrywam, że jak już Atrocity chciało kogoś kalkować, to mogli zrobić auto-plagiat. Wyszło by to paradoksalnie świeżej i lepiej dla wszystkich.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalna strona: www.atrocity.de

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

10 lutego 2023

Disharmonic Orchestra – Expositionsprophylaxe [1990]

Disharmonic Orchestra - Expositionsprophylaxe recenzja reviewWszystkich klasyków austriackiego death metalu można z powodzeniem policzyć na palcach jednej ręki, a i tak zostanie nam jeszcze jeden, żeby sobie chociażby w nosie podłubać. Z tego nielicznego grona Disharmonic Orchestra wystartowali bodaj jako pierwsi, również jako pierwsi nauczyli się grać – to istotne, bo dzięki temu ich rozwój przebiegał nader szybko, a kolejne pomysły wprawiały w osłupienie coraz bardziej skołowanych fanów. Okres demówkowy zespół zakończył splitem z Pungent Stench — przełomowe wydawnictwo dla ekstremalnej muzyki w Austrii, dzięki któremu obie nazwy zyskały dużą rozpoznawalność w Europie — oraz krótką epką „Successive Substitution”.

Wydany w 1990 roku debiut Expositionsprophylaxe jednoznacznie potwierdził, że zespół ma wysokie umiejętności i pomysł na siebie, a także, że jest dziwny… i dopiero się rozkręca. Podstawą stylu Austriaków jest tu bezkompromisowy death-grind charakterystyczny dla sceny brytyjskiej, jednak inspiracje zespołu nie ograniczają się jedynie do szaleńczej młócki i obejmują również rozmaite powykręcane dźwięki, które można znaleźć na płytach Voivod i awangardowego oblicza Celtic Frost. Na papierze takie zestawienie nie wróży niczego dobrego, a mimo to muzycy Disharmonic Orchestra na tyle pomysłowo poskładali te pozornie niepasujące do siebie elementy, że tworzą spójną i bardzo rajcowną całość. Kontrasty jak najbardziej występują, ale o jakichkolwiek zgrzytach nie ma mowy.

Muzyka na Expositionsprophylaxe ma kopa, jakiego należy oczekiwać od rasowego death-grindu, a przy tym zawiera mnóstwo nieortodoksyjnych urozmaiceń i niekonwencjonalnych na onczas pomysłów, które sprawiają, że jest jedyna w swoim rodzaju. Największe wrażenie robią chyba partie perkusji, bo Martin Messner dołożył starań, żeby ani przez chwilę nie powiewało nudą – nawala gęsto i często w sposób niestandardowy, komplikując niekoniecznie skomplikowane fragmenty i dodając całości fajnego polotu. Pod względem kreatywności także gitara nie pozostaje w tyle. Choć w czytelnych riffach dominuje brutalna jazda, to często jest ona uzupełniana jakimiś dziwacznymi melodiami czy zagrywkami, których z takim stylem nikt nie utożsamia – za przykład niech służy pojawiający się znikąd akustyk w „Accelerated Evolution”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że na Expositionsprophylaxe tylko wokale są typowe dla gatunku.

To, co szczególnie podoba mi się w tym krążku, to podejście Disharmonic Orchestra do komponowania. Na tym materiale nie ma miejsca na kilkusekundowe strzały dla śmiechu i dopchnięcia tracklisty. Wszystkie utwory mają dobrze przemyślane, rozbudowane, a czasami i zaskakujące struktury, w których obrębie dużo się dzieje, a niektóre motywy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Muzycy dają sobie dość miejsca i czasu, żeby kawałki mogły się rozwinąć, a oni sami pokombinować z dźwiękami, co doskonale słychać w instrumentalnym „Hypophysis”. To przekłada się na objętość albumu – w wersji CD ponad 47 minut, a to już sporo jak na ekstremalne granie. Ponadto podoba mi się, że numery nie są przegadane i wokale, choć udane, nie dominują nad instrumentami.

Expositionsprophylaxe nie bez powodu szybko stał się klasykiem inteligentnego wymiatania z pogranicza grind core’u i death metalu, na tej płycie po prostu wszystko się zgadza, nawet jeśli nie jest to oczywiste od samego początku. I jak to już wspomniałem wyżej – Disharmonic Orchestra się tu dopiero rozkręcali. Pozycja obowiązkowa obok debiutów Xysma i Carbonized.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.disharmonic.com

podobne płyty:

Udostępnij:

7 lutego 2023

Defiled – In Crisis [2011]

Defiled - In Crisis recenzja reviewZespół się reaktywował po dość długiej przerwie z inicjatywy gitarzysty o imieniu Yusuke Sumita. Tym razem do współpracy zaproszono Billa Metoyera (tego pana od Slayera). Do zrobienia grafiki ponownie zaprzęgnięty został Wes Benscoter. I tak jak poprzednio, materiał wydał francuski Season of Mist.

Obecność Metoyer’a sprowadzała się tylko do mixu i masteringu i patrząc na efekt końcowy, była chyba kompletnie niepotrzebna. Istnieje pewna prawidłowość życiowa, że gdy zespół daje swój materiał znanej osobie do obróbki i mixu, to zazwyczaj wychodzi z tego kupa (inny przykład – debiut Internal Bleeding). Niestety, śmiało można zaliczyć produkcję In Crisis do jednej z najgorszych w Metalu. Nie jest to jeszcze poziom „Pure Fucking Armageddon” Mayhem, choć takie skojarzenia również mi się nasuwały.

Doceniam próbę wyjścia poza schemat, zwłaszcza jeśli chodzi o niedoceniany w Metalu bas, który wita nas skromnym popisem już w pierwszym utworze na płycie, ale „klockowate”, cyfrowe brzmienie ze świstem talerzy jak przy 128 kpb/s, zniechęca do zagłębiania się dalej.

A szkoda, bo gdyby panowie wyprodukowali In Crisis przynajmniej tak jak zrobili „Divination”, to wyszłaby z tego bardzo porządna i ciekawa pozycja. Filozofią wyjściową grupy jest chaotyczny i brutalny atak, w otoczce Grindcore’owego Groove. Najprościej mi to jest porównać do wczesnego Cryptopsy. Tzw. huraganowe riffy, z braku lepszego określenia, stylem gry przypominają nawałnicę, zwłaszcza że Defiled nie gra standardowo, a i dźwięk gitar stara się być dysonansowy (jeśli użyłem niewłaściwego określenia, to przepraszam).

I nawet przy tak skopanym brzmieniu, są utwory, które po prostu lśnią swoim potencjałem i pomysłami jak „Retrogression”, „Behind You Pray”, „Resentment Without End” oraz „Revelation of Doom”. Jeśli miałbym pisać manual jak w ogóle tego słuchać, to po pierwsze zarekomendowałbym słuchawki, bo na wieży to po prostu leży. A po drugie, na początek ominąć pierwsze kompozycje i skupić się głównie na środku albumu, najlepiej od tracku 5 do 9, gdzie muzyka się rozkręca na dobre i zespół stara się zaciekawić słuchacza, rzucając po kilka dobrych riffów na minutę. Mam też nieodparte wrażenie, że zespół mocno się inspirował „From Enslavement to Obliteration” Napalm Death, gdyż miałem również i takie skojarzenia przy słuchaniu płyty.

Jakby nie patrzeć, album zapadł mi w pamięci, nawet jeśli nie o takie wrażenie chodziło zespołowi.


ocena: 5,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 lutego 2023

Desolate Shrine – Fires Of The Dying World [2022]

Desolate Shrine - Fires Of The Dying World recenzja reviewPatrząc na dotychczasową aktywność Desolate Shrine, trudno uwierzyć, że po „Deliverance From The Godless Void” zespół zrobił sobie aż pięcioletnią przerwę. W tym przydługim międzyczasie wszechstronny LL rozkręcił Convocation, a i wokaliści na brak zajęć nie narzekali, więc mogły się pojawić wątpliwości, czy przypadkiem Finowie nie znudzili się wypracowaną przez lata formułą i nie chcą od niej odpocząć albo co gorsza – dać sobie z nią siana. Fires Of The Dying World przynosi jednoznaczne odpowiedzi na te pytania, albowiem na pewno nie jest dokładnie tym, do czego nas (mnie!) przyzwyczaili.

Muzycy Desolate Shrine musieli dojść do wniosku, że już najwyższy czas na zmiany, że trzeba inaczej podejść do tematu i wpuścić do stylu trochę nowych/odświeżających elementów – niezależnie od rezultatu przynajmniej nikt im nie zarzuci, że są wtórni, przewidywalni i nagrywają w kółko tę samą płytę. Stąd też początek Fires Of The Dying World był dla mnie dość zaskakujący – zamiast typowego dla nich wybuchu agresji i ostrej jazdy do przodu dostałem akustyczne i niezapadające w pamięć intro w typie lat 90. ubiegłego wieku. Kolejny, już normalny, utwór również nie podniósł mi ciśnienia, bo mimo iż solidny, to więcej w nim szwedzkiego death metalu (nowej daty) niż Desolate Shrine. Zespół rozkręca się dopiero w kawałku tytułowym, który jako pierwszy spełnia moje oczekiwania – jest szybko, gęsto i brutalnie, z porządnymi wyziewnymi wokalami (zwłaszcza w duetach) i zawiesistym klimatem. Podobnie dobre wrażenie robi jeszcze tylko „Cast To Walk The Star Of Sorrow”, natomiast pozostałe numery wywołują u mnie mieszane odczucia, choć z przewagą tych pozytywnych – dlatego ocena jest mimo wszystko wysoka.

Bez dwóch zdań Fires Of The Dying World jest materiałem bardziej różnorodnym niż to drzewiej bywało, mocniej skontrastowanym, z dobrze zbalansowanymi wpływami doomu i blacku. Niestety nie wszystkie zmiany wyszły Desolate Shrine na zdrowie. O ile z wpływami wspomnianego już szwedzkiego death metalu (pierwsze skojarzenie to Bloodbath) i większą, bezpośrednią melodyjnością nie mam problemu, tak liczne wstawki z gitarą akustyczną nieco mnie irytują. Te spokojne partie przypuszczalnie miały budować napięcie, jednak coś nie pykło i efekt jest taki, że zaburzają płynność i spójność muzyki. Okazuje się, że w przypadku tego zespołu lepiej sprawdzają się klawisze, które niepokojąco snują się w tle, jak choćby w „Cast To Walk The Star Of Sorrow”.

Ponadto wydaje mi się, że całość jest wyraźnie prostsza w odbiorze od poprzednich krążków. Na pewno wpływ na to ma przejrzysta produkcja; album brzmi ciężko, ciężej niż kiedykolwiek, ale też bardzo czytelnie. Każdy detal jest na wyciągnięcie ręki. Przystępności służy również rozrzedzona atmosfera muzyki – Fires Of The Dying World nie jest ani duszna, ani przytłaczająca. Klimatu ma na tyle, żeby zachęcić do słuchania, a nie powodować trwałe zmiany w mózgu. Także długość płyty (47 minut w odróżnieniu od godzinnych poprzedniczek) sprawia, że łatwiej ją przetrawić. No i w końcu – osłuchanie zespołu też robi swoje, bo pomimo kilku istotnych zmian w stylu, Finowie grają dość charakterystycznie.

Chociaż nie jestem rozczarowany zawartością Fires Of The Dying World, to po Desolate Shrine spodziewałem się hmm… czegoś więcej albo czegoś trochę innego. Jeśli w przeciwieństwie do mnie cechujecie się większą tolerancją na akustyczne wstawki, to spokojnie możecie dopisać jeszcze pół punktu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/desolateshrine
Udostępnij:

1 lutego 2023

Static Abyss – Labyrinth Of Veins [2022]

Static Abyss - Labyrinth Of Veins recenzja reviewKolejny z wielu (zbyt wielu) projektów Reiferta, który na dobrą sprawę mógł równie dobrze nie powstawać. Już dużo chętniej chciałbym napisać coś o jego innym projekcie – Painted Doll, który zrobił z jakimś-tam komikiem, ale się nie da, bo to nie jest Metal tylko abstrakcyjny Indie Rock. Druga połowa Static Abyss to nieznany mi w ogóle Greg Wilkinson, który notabene dołączył do Autopsy, przez co cały projekt wydaje się być jeszcze bardziej absurdalnie zbędny.

Nie rozumiem dlaczego najlepsze utwory z tej sesji nie mogły po prostu wyjść w ramach nowego Autopsy (który też troszeczkę ssie), bo nie ukrywajmy, lepszy jeden dobry album, niż dwa przeciętniaki.

Ale niech mu będzie, dorzuciłem się na poczet jego emerytury i wziąłem kredyt w banku żeby kupić cedeka (w razie czego jak go nie spłacę, to mi bank zabierze). Niech ma, zasłużył sobie, bądź co bądź jest legendą. Album natomiast wynudził mnie niemiłosiernie, kompletnie nudne, mało ciekawe zagrywki, które brzmiałyby jak odcinanie kuponów od klasyków, gdyby nie to, że ten kupon to talon na balon.

Muzyka mogłaby nie istnieć wcale i nikt by tego nie żałował, jeśli by przyjąć, że ktoś by w ogóle zauważył. Jakieś faworyty mam, nie powiem – „Mandatory Cannibalism” i „Morgue Rat Fever” to są 2 tracki, które jak wspomniałem wcześniej, mogły pójść do macierzystej kapeli. Niestety więc, jest to kompletna strata czasu i jeden wielki niewypał. Jak już sprawdzać coś od Reiferta, to zdecydowanie lepiej dać szansę Siege of Power albo Violation Wound, bo tam chociaż jest jakiś pomysł na siebie i nawet graficznie się prezentują lepiej (nie mówiąc o książeczce). Tutaj jest kompletnie przewidywalny Doom/Death bez jakiegokolwiek polotu, czy czegoś zapadającego w pamięci. Klimatu też brak. Już wy byście stworzyli ciekawszą muzę, nawet jeśli nigdy nie trzymaliście gitary w ręku.

Omijać, chyba że macie niezdrową ciekawość, albo się naprawdę nudzicie. Ocenę zawyżyłem z litości.


ocena: 3/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/staticabyss/
Udostępnij:

29 stycznia 2023

Malignant Altar – Realms Of Exquisite Morbidity [2021]

Malignant Altar – Realms Of Exquisite Morbidity recenzja reviewDo czego to ludzie są zdolni, kiedy im się nudzi i mają za dużo pieniędzy. Jedni zakładają sobie jakieś lewe fundacje i zasrywają kraj prostacką kato-propagandą, inni kupują serwisy społecznościowe, żeby przywracać konta zbanowanym kolegom-kretynom, a jeszcze inni powołują do życia 68415 kapelę nawalającą staroszkolny death metal. Żeby za dużo nie rzucać kurwami, zajmę się tylko tą trzecią grupą.

Malignant Altar został powołany do życia w 2018 roku przez paru dosyć doświadczonych muzyków, którzy w trakcie swojej „kariery” przewinęli się przez kilka mniej lub bardziej znanych grup. Pograli chwilę, dorobili się dwóch demówek i debiutu, po czym już w 2022, przyciśnięci przez prozę życia, zakończyli działalność. W sumie norma, biografia jakich wiele. Chociaż… Ciekawostką może być fakt, że w zespół było zaangażowanych aż trzech kolesi, którzy byli/są związani z Oceans Of Slumber — a więc kapelą stylistycznie oddaloną od Malignant Altar o lata świetlne — a których wkład w Realms Of Exquisite Morbidity jest zdaje się największy.

Debiut MMalignant Altar to nieco ponad pół godziny pierwotnego death metalu jednoznacznie nawiązującego do początków lat .90 XX wieku i wczesnych nagrań Morbid Angel, Incantation, Bolt Thrower czy Autopsy. Amerykanie mają do zaoferowania dobrze przemyślane riffy, które raz miażdżą, raz śmigają, perkusję, która nawala bardzo gęsto, choć głównie w umiarkowanych tempach oraz wokalistę, który wydaje z siebie ledwo zrozumiałe pomruki. Całość podano na miarę obecnych czasów, dbając o odpowiednie proporcje między syfem a czytelnością. W sumie norma, płyta jakich wiele.

Oryginalność nie jest najmocniejszą stroną Realms Of Exquisite Morbidity i nie da się ukryć, że materiał Malignant Altar jakoś znacząco (w tym także poziomem) nie odbiega od tego, co z niezłym rezultatem produkują Tomb Mold czy Ossuarium. Album świetnie brzmi, wykonaniu nie można absolutnie niczego zarzucić (szczególne brawa dla perkmana, bo produkuje się w naprawdę wyszukany sposób), klimat starego death metalu jest mocno wyczuwalny, a kolejne utwory (z wyjątkiem niepotrzebnego ambientowego przerywnika) całkiem sprawnie wbijają się w czaszkę, mimo iż melodii w nich tyle, co kot napłakał.

Amerykanie na Realms Of Exquisite Morbidity zaserwowali kawał porządnego death metalu w dobrze znanym, ale i ostro przemielonym stylu. Album wchodzi gładko i słucha się go z dużym zainteresowaniem, ale… Główny i w zasadzie jedyny problem polega na tym, że zespół właściwie nie dorzucił do tej wyświechtanej formuły niczego od siebie (chyba, że gęsto mieszającego perkmana?). Sam wysoki poziom muzyki może nie wystarczyć, żeby o tym krążku pamiętano za kilka lat.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

26 stycznia 2023

Hydra Vein – Rather Death Than False Of Faith [1988]

Hydra Vein - Rather Death Than False Of Faith recenzja reviewWielka Brytania nigdy nie imponowała ilościowo w żadnym podgatunku Metalu. Co innego, jeśli chodzi o jakość – tutaj można się nieraz za głowę chwycić, ileż to jest ukrytych diamentów, o których praktycznie cały świat zapomniał. Czasem sami muzycy nie zdają sobie też z tego sprawy.

Co do zasady, przyjęło się powszechnie myśleć, że Angole w dużej mierze pominęli fazę Thrash Metalu, przeskakując praktycznie z NWOBHM na Death Metal/Grindcore. Ale to nie znaczy, że nie było niczego wartego polecenia – Onslaught, Sabbat, Virus, Slammer, Deathwish, Hellbastard, Xentrix, Anihilated, Acid Reign, czy właśnie Hydra Vein udowadniają, że Brytole i na tym polu mieli coś do powiedzenia. Oczywiście, jak to bywa z brytyjskimi zespołami, zawsze przewija się gdzieś w tle punkowy etos – jeśli nie w samej muzyce, to w postawie, podejściu i zadziornym, chamskim charakterze tworu.

Nie zamierzam się czepiać faktu, że grupa „interpretowała” na swoją modłę riffy Slayer’a (np. w „Rabid”, ale nie tylko), Cirith Ungol („The House”), albo S.O.D („Misanthropic”). Oryginalność tutaj nie istnieje wcale, nawet jak na tamte czasy. Obskurna, wredna produkcja dodaje osobowości, a syfiasta i tandetna okładka, choć boleśnie wali po oczach, jednocześnie pasuje jak ulał i trudno jest sobie wyobrazić inną. Również zdjęcia członków tejże formacji swym wieśniactwem wywołują raczej śmiech na sali, niż jakieś ciarki na plecach.

I właśnie w tym szaleństwie tkwi metoda – jest to uczciwy, bezpretensjonalny, solidny ochłap Thrash Metalu, który ani przez moment nie usypia, nawet gdy ma się do czynienia z siedmio-minutówką, która zresztą trafia się aż dwa razy na płycie. Czasem zdarzy się wolniejsze tempo, ale i tak kopie ono w dupsko aż miło. O dziwo, refreny (a czasem również i wersy) potrafią być wyraziste (np. „Crucifier”), co znacząco ułatwia obcowanie z materiałem, a melodie i solówki potrafią być nad wyraz zajebiaszcze (patrz początek „Right to Die”).

Od początku do końca dostajemy dokładnie to czego oczekujemy w życiu – prawdziwego Thrashowego łomotu, robionego przez fanów dla fanów. Jest to sympatyczny artefakt ze złotego okresu, kiedy nasza subkultura opierała się wyłącznie na młodych gniewnych, chcących się wyszumieć ponad wszystko i przelać swą nieokiełznaną energię na taśmę. Warto więc poznać, jeśli ktoś nigdy nie miał do tej pory styczności. Nie musicie mi dziękować.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hydravein

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 stycznia 2023

Necrophagia – WhiteWorm Cathedral [2014]

Necrophagia - WhiteWorm Cathedral recenzja reviewKilljoy – człowiek legenda, twórca specyficznego death metalu mieszającego to, co w metalu śmierci kochamy najbardziej wraz ze slasherami lat 80 klasy B lub niżej. Na pierwszy rzut krucyfiksu połączenie wydające się być totalnie z dupy okazało się strzałem w 666. Czegoś takiego próżno było szukać na rynku muzycznym i bez dwóch zdań Necrophagia jest i będzie królem tego rodzaju hybrydy. Mnie osobiście zabolała śmierć tego człowieka, gdyż nigdy nie było mi dane usłyszeć bandu na żywo nad czym ubolewam. Śpieszmy się na koncerty, muzycy tak niespodziewanie odchodzą.

Zawał serca w 2018 roku zakończył życie (i tym samym zespół, którego Killjoy był mózgiem, duszą i… sercem) człowieka mogącego jeszcze spokojnie tworzyć kolejne cudeńka, gdyż nie przekroczył on nawet półwiecza. Celowo piszę cudeńka, gdyż ostatni album WhiteWorm Cathedral udowodnił, że Frank był w dobrej formie. 13 utworów to niemal godzinne doznania. Na nasze szczęście z rodzaju tych przyjemnych (dla sąsiadów może być to bardziej BDSM, ale kto by się tym przejmował?), dlatego też godzina zleci nam szybko. Kawałki są dość krótkie, trwają średnio około 3-4 minuty, więc o znużeniu nie ma mowy. Płyta wita nas utworem „Reborn Through Black Mass” dość typowym dla Necrophagii samplem z filmu. Oczywiście będzie to miało jeszcze miejsce kilka razy na przestrzeni płyty, ale jak zwykle, takowe intro świetnie przypomina nam z kim mamy tutaj do czynienia. Killjoy postawił na średnio-walcowate tempa idealne do pozbycia się nadmiaru łupieżu. Niemniej jednak, utwory takie jak „Elder Things” czy „Hexen Nacht” przypominają nam, że panowie grają tutaj death metal, a nie kołysanki. Płyta jako całość jest zajebiście solidna i trudno przyczepić się do któregokolwiek utworu, sugerując iż odstaje od reszty. Mój osobisty killer tej płyty to utwór „Coffins”, który długo gościł u mnie na telefonie w formie dzwonka. To za sprawą uroczego, filmowego wstępu.

Ostatnie dokonanie Necrophagii daje chyba to, co najważniejsze przy odsłuchu płyty, uczucie zarówno spełnienia, gdyż WhiteWorm Cathedral ugasi nasze pragnienie tego rodzaju metalu śmierci jak i wzbudzenie pragnienie na jeszcze więcej. Niestety nigdy już nic nowego nie usłyszymy. Całe szczęście dyskografia nie należy do ubogich, więc jest w czym przebierać.

Nie jest to dzikość Deicide, nie jest to głębia Morbid Angel, to po prostu i aż Necrophagia. Pozostaje mi tylko zaprosić was do tego Marszu Martwych Ciał!


ocena: 8,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NecrophagiaOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: