3 czerwca 2020

Ara – Jurisprudence [2020]

Ara - Jurisprudence recenzja okładka review coverLudzie to są świnie. Ot na przykład: ktoś wymyślił sobie, żeby opisać twórczość Ara jako techniczny i eksperymentalny death metal w stylu Gorguts i Anata. W ten sposób jedynie zrobił zespołowi krzywdę, bo później jakiś napaleniec, dajmy na to ja, rzuci się na ich płytę, wysłucha jej z ogromnymi oczekiwaniami, by w końcu skierować pełne pretensji pytanie do wszechświata: no co jest, do kurwy nędzy? Nie dość, że muzyka tego amerykańskiego kwartetu nie ma właściwie nic wspólnego z wyżej wymienionymi kapelami i można ją sprowadzić do „po prostu death metal”, to jeszcze w zasadzie w ogóle nie robi wrażenia.

Instrumentaliści stojący za Ara potrafią wprawdzie dość sprawnie przebierać kończynami, nie gubią się w tych dźwiękach (osobną kwestią jest to, że nie za bardzo jest się tu w czym zgubić), jednak Jurisprudence nie ma w sobie niczego, dzięki czemu ten materiał mógłby wyrastać ponad gatunkową przeciętność. Przypuszczam, że gdyby nie te ciągnące się za zespołem porównania, sam pewnie zakończyłbym kontakt z albumem już po pierwszym kawałku albo nawet w jego trakcie (posłuchacie – zrozumiecie). Magia dużych nazw robi swoje, więc dzielnie wytrwałem kilkanaście przesłuchań, z każdym kolejnym coraz bardziej tracąc nadzieję na wyłapanie czegoś powalającego. Jeśli starczy wam skupienia i mocno się wsłuchacie, to może wyłuskacie kilka riffów zainspirowanych Anata czy partii wokalnych ocierających się o wrzaski Lemay’a (tylko bez tej jego ekspresji), ale to naprawdę wszystko, co łączy Ara z tymi mistrzami.

O krzywdzie, jaka spotkała zespół z zewnątrz, już wspomniałem, teraz muszę wskazać drugą, którą zafundowali (i to dosłownie) sobie sami. Jurisprudence brzmi z lekka dziwnie, żeby nie napisać – do dupy. Serio, krążek oferuje jakość dźwięku na poziomie potraktowanej po macoszemu demówki, nie zaś już kolejnej w dorobku kapeli płyty, która ma pourywać łby. Szczególnie cienko i sztucznie brzmi perkusja — jak z automatu produkcji północnokoreańskiej — czego najgorszy przykład mamy w końcówce „Etymologicide”. Co ciekawe, podobno Amerykanie mieli do wyboru inną wersję masteringu (czy lepszą – tego nie wiadomo), ale w głosowaniu została odrzucona.

W sensownej oprawie muzyka Ara mogłaby się jakoś obronić, bo nie jest to robota amatorów, jednak w obecnej formie spodoba się naprawdę nielicznym. Ja polecałbym odroczyć kontakt z zespołem do następnego materiału, a nuż będzie lepiej.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ara.Music.WI
Udostępnij:

31 maja 2020

Pestifer – Expanding Oblivion [2020]

Pestifer - Expanding Oblivion recenzja okładka review coverPestifer to zespół, któremu zaraz po wydaniu debiutu przepowiadano karierę równie spektakularną jak ta, która stała się udziałem Obscura. Lata mijały i nic takiego nie nastąpiło, zaś zespół stopniowo schodził do coraz głębszego podziemia, kojarzony jedynie przez garstkę fanów. W tym roku Belgowie dobili wreszcie do mitycznej trzeciej płyty, jednak nie należy mieć jakichkolwiek złudzeń, że za jej sprawą dokona się przełom i świat padnie do ich stóp – i nie ma to nic wspólnego z muzyką. Przy absurdalnym limicie na poziomie 500 sztuk nie zawojują nawet średniej wielkości popegeerowskiej wsi.

Na Expanding Oblivion zespół sprawnie kontynuuje styl i formułę brzmieniową zapoczątkowane na „Age Of Disgrace”, co jest o tyle ciekawe, że na długo przed nagraniami obu długoletnich gitarzystów wymieniono na zupełnego świeżaka, choć z pewnym doświadczeniem m.in. w Emeth. Znaczy to tyle, że muzyka Pestifer nie jest dziełem przypadku, a jako kapela są dość pewni swojego stylu i chcą się go konsekwentnie trzymać. Warto temu przyklasnąć, bo techniczny death metal w wykonaniu Belgów znacznie różni się od tego, co zazwyczaj jest kojarzone z takim graniem i przez to może być bardziej atrakcyjny dla wybrednych słuchaczy. Pestifer nie wypadli Necrophagist spod ogona i nie starają się na siłę kopiować patentów Suiçmeza; bliżej im natomiast do mniej ekstremalnych, ale też istotnych aktów typu Martyr, Atheist, Sadist czy średnio zaawansowany Gorguts.

W przypadku Pestifer techniczne zaplecze służy do budowania ciekawych, wielowątkowych i zrównoważonych kompozycji, a wszelkie solówki — choć jest ich dużo — stanowią ich uzupełnienie, nie odwrotnie. Podobnie jest z tempami i poziomem brutalności. Owszem, słychać, że to death metal, perkusista nie ma problemu z blastami, wokale są agresywne, jednak na pewno to nie jest napierdalanie dla samej idei napierdalania. Trzy kwadranse Expanding Oblivion nie przytłaczają, w dodatku całość jeszcze nieco rozładowują trzy krótkie instrumentale. W inność Pestifer wpisuje się również dalekie od sterylności brzmienie albumu. Belgowie pozwolili sobie na odrobinę przybrudzony dźwięk, co wcale nie zaszkodziło czytelności instrumentów – choćby bezprogowy bas cały czas przebija się na powierzchnię i robi tam odpowiednie zamieszanie.

Paradoksalnie to, co dla większości nowych odbiorców powinno być interesującego na Expanding Oblivion, dla fanów poprzednich dokonań Pestifer może stanowić pewien problem, bo oni już dobrze znają podejście zespołu do technicznego death metalu. Nie chodzi o to, że zawartość płyty doprowadzi ich do wyrzygu, bo to wątpliwe zważywszy na jej wysoki poziom. Już raczej mogą być zawiedzeni brakiem jakichś rewolucyjnych zmian w stylu czy ogólnie – elementu zaskoczenia.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.pestifer.be

Udostępnij:

25 maja 2020

Ulcerate – Stare Into Death And Be Still [2020]

Ulcerate - Stare Into Death And Be Still recenzja reviewJak to miło ze strony Ulcerate, że za sprawą Stare Into Death And Be Still rozwiązali problematyczną kwestię płyty roku! Zaznaczam, że nie ma w tym stwierdzeniu — poprzedzonym zresztą przynajmniej kilkudziesięcioma przesłuchaniami — cienia prowokacji, bo — czy to się komuś podoba czy nie — ci trzej skromnie owłosieni Nowozelandczycy stanowią najlepszy zespół w szeroko pojętym death metalu, z jakim mamy obecnie do czynienia. Po prostu – nie mają konkurencji, ewentualnie potencjalna konkurencja może im skoczyć. To pisałem ja, demo.

Na Stare Into Death And Be Still napaliłem się od pierwszych sekund udostępnionego przed premierą utworu tytułowego (niekwestionowany hit!) i choć nie do końca wiedziałem, czego spodziewać się po całości, miałem przekonanie, że to będzie coś monumentalnego i nieprzeciętnego. Nie zawiodłem się, Ulcerate stworzyli najlepszy krążek w swojej historii! W przypadku większości kapel płyty „naj” to zazwyczaj te naj-coś tam: najszybsze, najbrutalniejsze, najoryginalniejsze, najbardziej techniczne, ect. U Ulcerate wygląda to trochę inaczej, bo Stare Into Death And Be Still nie załapuje się do żadnej z tych kategorii. Szósty album Nowozelandczyków imponuje przede wszystkim dojrzałością płynącą z tych dźwięków – oni już nie muszą na każdym kroku udowadniać, ile potrafią i jacy są zajebiści, stąd też nowe utwory sprawiają wrażenie nie aż tak bezkompromisowych i wypakowanych, jak to bywało w przeszłości.

Tym razem trio postawiło na muzykę dostojną, wyrafinowaną, miejscami stonowaną, pełną przytłaczającej atmosfery i… chwytliwą nawet bardziej niż na „Everything Is Fire”. Mało tego, w paru miejscach pojawiają się nietypowe dla nich bardzo proste rytmy i nośne riffy, ale nie nazwałbym tego zagraniem pod publiczkę, bo te fragmenty są szczelnie obudowane należycie pokomplikowanymi partiami. Warto też odnotować, że pójście „w klimat” nie przytępiło tej agresywnej strony muzyki zespołu. Tu wciąż nie brakuje wybuchów brutalności i jazdy w szaleńczych tempach, choć — żeby nikt mi nie wypominał, że nie ostrzegałem — ogólnie biorąc Stare Into Death And Be Still nie ma aż takiego pierdolnięcia jak „The Destroyers Of All”.

Szósta płyta Ulcerate to materiał, który wciąga od pierwszych dźwięków i pomimo godziny trwania pozostawia duży niedosyt. Charakterystyczny i w pełni rozpoznawalny styl, bogactwo pomysłów na utwory, nienaganne wykonanie (Jamie Saint Merat ponownie zadziwia), przejrzyste brzmienie uwypuklające wszelkie niuanse – czegóż chcieć więcej? Ano przyzwoitej wytwórni z dobrym zapleczem, a nie takiej wylęgarni blackowych pitoleńców. Nie daję 10 tylko na wypadek, gdyby następny album okazał się jeszcze lepszy.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.ulcerate-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

18 maja 2020

Brian Slagel – Dla dobra metalu. Historia Metal Blade Records [2020]

Brian Slagel - Dla dobra metalu. Historia Metal Blade Records recenzja okładka review coverW 2017 znana wszystkim wytwórnia Metal Blade obchodziła swoje 35 urodziny i z tej właśnie okazji Brian Slagel, jej założyciel, właściciel i guru, postanowił odkurzyć wspomnienia, uporządkować fakty i podsumować ten czas. Materiału zebrało się dość, żeby złożyć z tego książkę, która, ze stosowym opóźnieniem, trafiła i do nas. Za polską edycję odpowiada wydawnictwo In Rock, które tak dobrze przyłożyło się do pracy, że nawet osoby zupełnie niezainteresowane tematem będą chciały mieć ten elegancki tom na półce.

Cała historia ma swój początek w latach 70. ubiegłego wieku w słonecznej Kalifornii, w momencie, kiedy w życiu małego Briana Slagela nastąpił przełom za sprawą Deep Purple. Wzrastające zainteresowanie ciężką muzyką doprowadziło go wkrótce do Iron Maiden i czegoś, co Anglicy nazwali NWOBHM. Potem poszło już z górki: tape-trading, własny zine, praca w sklepie muzycznym, organizacja koncertów, wytwórnia… Trzeba przyznać, że Slagel wykazywał się olbrzymim zaangażowaniem i z całkiem niezłym skutkiem potrafił pogodzić wszystkie te obszary, a robił to tylko dlatego, gdyż chciał spopularyzować uwielbianą przez siebie muzykę, by jego ulubione zespoły nie popadały w zapomnienie. Oczywiście nie działał sam, bo w tych pierwszych latach bardzo wspierał go John Kornarens, a dodatkowo obaj korzystali z szerokich znajomości pewnego duńskiego gnojka o nazwisku Lars Ulrich, nota bene autora nadęto-luzackiej przedmowy do opisywanej książki.

Z (szybkim) biegiem czasu początkowa chęć promocji NWOBHM na amerykańskiej ziemi przekształciła się u Briana w potrzebę pokazania światu tego, co do zaoferowania ma Kalifornia i okolice – najpierw przez publikacje w brytyjskim „Sounds”, a później przez składanki z cyklu „Metal Massacre”. A propos wspomnianej kompilacji, uderzają mnie dwie kwestie. Po pierwsze, duża wiara Slagela w potencjał nieistniejącego zespołu Larsa i czekanie do ostatniej chwili, żeby móc go wcisnąć na płytę. Po drugie, podejście amerykańskich zespołów do tematów biznesowych. Spójrzcie zresztą sami: brak sceny, brak struktur, nikomu nieznane kapele złożone z nastolatków bez jakiegokolwiek doświadczenia, a praktycznie wszyscy komunikują się przez menadżerów. Czy to magia Hollywood czy narkotyki?

W jednym z wywiadów zamieszczonych w książce z ust Alexa Webstera padają słowa: „Brian (…) wielokrotnie stawiał kwestie muzyczne przed sprawami biznesowymi”. Z boku wygląda to na wazelinę, lecz na stronach tej lektury znajdziemy sporo przykładów, kiedy ideowe nastawienie Slagela do muzyki wygrywało z możliwością zarobienia góry pieniędzy albo przynajmniej nie popadania w finansowe tarapaty: zignorowanie nadejścia ery CD, rozwiązanie umowy z Warnerem i stanięcie po stronie wolności artystycznej Gwar, całkowite pominięcie mody na glam i nu-metal. Ze względu na skromne zaplecze Metal Blade nie byli w stanie pozyskać lub utrzymać paru z czasem wyjątkowo dobrze sprzedających się zespołów. O historiach z Metallicą, Slayer i Megadeth słyszeli chyba wszyscy, ale już o Korn, o którego firma bardzo zabiegała, niekoniecznie, podobnie jak o dwóch niewymienionych tu zespołach – Guns N’ Roses oraz Pantera.

Mimo iż Brian Slagel nie popada tu w propagandę własnego sukcesu, liczyłem, że opowieści o nietrafionych inwestycjach będzie ciut więcej, wszak po roku 2000 było ich aż nadto. Spodziewałem się również solidnego wywodu na tematy okołonapsterowe z przełomu wieków, bo firma na pewno poważnie odczuła rosnącą popularność plików MP3, tymczasem o konsekwencjach nielegalnego ściągania płyt wypowiedział się jedynie Kim Bendix Petersen. Sam Slagel, już na koniec, wieszczy (w 2017) straszne rzeczy na temat odchodzenia od produkcji fizycznych nośników i przerzucenia się na platformy streamingowe.

Przy tym, ile miejsca autor poświęcił nieco ekstrawaganckim eksperymentom z komikami, sportowcami i dziadostwem spod znaku metal core (niestety trzeba oddać wytwórni, że udanie ten styl spopularyzowała), zaskakuje, że temat bardziej ekstremalnego grania sprowadzono do ledwie kilku czołowych dla Metal Blade nazw z kręgu death metalu (Canibal Corpse, Six Feet Under, Amon Amarth, Behemoth), zaś o blacku nie wspomniano bodaj wcale. Pewnie do dziś wstydzą się podpisania umowy z Ancient.

Zamieszczone w książce wywiady z (współ)pracownikami Metal Blade i nagrywającymi dla stajni muzykami mogą sprawiać wrażenie laurek dla Briana; wszyscy opowiadają o sielance, pełnym zrozumieniu i rodzinnej atmosferze, co zalatuje jakąś utopią. Jeeednak gdy spojrzymy na jego zasługi (miejscami sam wydaje się być nimi zakłopotany) i to, jak długo poszczególne kapele są związane z wytwórnią, człowiek jest skłonny uwierzyć przynajmniej w część tego słodzenia. Upływ czasu, jak się zdaje, nie zmienił ani zaangażowania Slagela w muzykę ani jego bezpośredniego podejścia do zespołów, więc Dla dobra metalu czyta się z zainteresowaniem do ostatniej strony.

Na koniec jeszcze słówko na temat formy wydania książki. Dla dobra metalu wygląda naprawdę estetycznie i okazale (jak na niewiele ponad 300 stron): papier jest dobrej jakości, a okładka twarda i grubo pociągnięta lakierem wybiórczym. Tłumaczenie również wygląda dobrze, choć w paru miejscach jest może zbyt dosłowne. Znaczących błędów nie odnotowałem, choć pomniejsze się trafiają, w tym także rzeczowe – w dodatku do polskiego wydania. Mam natomiast problem z większością tekstów wydrukowanych kursywą, bo zdaje się ona pojawiać dość przypadkowo, a z kontekstu nie zawsze idzie stwierdzić, co podkreśla. Całość wzbogacono o kolorową wkładkę ze zdjęciami na papierzu kredowym (oglądanie fryzury Slagela z lat 80. nie należy do najprzyjemniejszych doznań) oraz obszerny — może nawet zbyt obszerny — dodatek z recenzjami wybranych pozycji z katalogu Metal Blade autorstwa kilku mniej lub bardziej znanych polskich dziennikarzy; o dziwo Jaro.Slav Szubrycht w swych typach nie ograniczył się do Slayera.


demo
oficjalna strona wydawcy: inrock.pl
Udostępnij:

11 maja 2020

My Dying Bride – The Ghost Of Orion [2020]

My Dying Bride - The Ghost Of Orion recenzja reviewDebiut My Dying Bride w barwach Nuclear Blast nie zapowiadał się zbyt optymistycznie – problemy rodzinne Aarona, sypiący się skład i ogólna niepewność, co dalej z zespołem. Oliwy do ognia dolały wypowiedzi wokalisty, który deklarował chęć uproszczenia muzyki, uczynienie jej bardziej komercyjną, czytelną i przystępną dla przeciętnego klienta nowego wydawcy. To naprawdę nie wyglądało dobrze, więc cholernie się cieszę, że The Ghost Of Orion nie jest materiałem tak mizernym, jak przypuszczałem. Marna to jednak pociecha wobec faktu, że i tak dostałem najsłabszy krążek, jaki Anglicy kiedykolwiek nagrali.

Początek płyty to trzy dość długie i strasznie schematyczne numery — o dziwo oparto na nich promocję The Ghost Of Orion — z których dość poważnie wieje nudą. We wszystkich przypadkach wygląda to tak, jakby już w połowie utworu zespołowi brakowało pomysłów na jego sensowne rozwinięcie, więc w imię grania dłużyzn – resztę na siłę wypełniono kolejnymi monotonnymi powtórzeniami. Artystycznie niczego to nie wnosi, ale już na liczniku robi się 8 minut zamiast 4. W dodatku całą trójkę dopchano partiami skrzypiec, które chyba w zamyśle mają być płaczliwe i rozdzierające, a w praktyce są jedynie irytujące. Może to kwestia mojej znieczulicy, a może robienia przez My Dying Bride smutnego klimatu na siłę.

Ponadto album ozdobiono — że pozwolę sobie tak zażartować — trzema raczej przypadkowymi kawałkami, które niczego specjalnego z sobą nie niosą, oczywiście poza kolejnymi zbędnymi minutami. „The Solace” wygląda mi na parodię Dead Can Dance z porozrzucanymi bez ładu i składu gitarami i niejaką Lindy Fay Hella zamiast Lisy Gerrard. Numer tytułowy sprowadzono do plumkania z ledwie słyszalnym szeptem w tle. Natomiast „Your Woven Shore” w przypływie wielkoduszności przez moment byłbym skłonny posądzić o inspiracje Preisnerem. Czy The Ghost Of Orion mógłby się bez tej trójki obyć? Jak najbardziej!

Pozostałe dwa, nota bene najdłuższe, utwory to jedyne na płycie, do których wracam z prawdziwą chęcią i zainteresowaniem, a tym samym jedyne, które mogę szczerze polecić. I choć oba rozkręcają się dość powoli, nadrabiają to później ciekawymi konstrukcjami, wyrazistymi riffami i dającą się odczuć porządną dramaturgią. W „The Long Black Land” mamy kapitalny break z wiolonczelą w tle, który klimatem i paroma dźwiękami bardzo przypomina mi spokojniejsze fragmenty „Light Of Day, Day Of Darkness” Green Carnation, więc ciarki na plecach pojawiają się z automatu. Szkoda tylko, że numer kończy się nagle – po prostu „ciach”, jakby My Dying Bride nie wiedzieli, co z nim dalej zrobić. „The Old Earth” to z kolei pokaz pięknego doomu z trafiającymi w punkt melodiami, mocną pracą basu i skromnym, ale robiącym doskonałą robotę przyspieszeniem od słów „Down on our knees". Anglicy ocierają się tu o klimat „Songs Of Darkness, Words Of Light”, więc jest bardzo cacy, i gdyby nie zbędne skrzypce w końcówce, byłoby super. Niestety, to wszystko, co zespół ma do zaoferowania na The Ghost Of Orion.

Realizacja płyty stoi na wysokim poziomie, czego zresztą oczekiwałbym po zespole związanym z takim molochem; brzmienie jest ciężkie (ponoć Andrew nagrywał nawet po 11 ścieżek gitar do jednego kawałka!), selektywne i dość głębokie, a produkcja sensownie zbalansowana. Także nowy perkman wypada solidnie, choć mógł zagrać dużo gęściej, bo zdecydowanie jest na to miejsce. Wielka szkoda, że od strony czysto muzycznej The Ghost Of Orion jest tak przeciętny, zaś sam zakup krążka jest czymś na kształt przykrego obowiązku. Może przy obecnej formie My Dying Bride powinni ograniczyć się tylko do wydawania epek?


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

6 maja 2020

Singularity – Place Of Chains [2019]

Singularity - Place Of Chains recenzja okładka review coverO Singularity dużo się ostatnio pisze w kontekście takich nazw jak Fleshgod Apocalypse, Arcturus czy Arkaik, robiąc z Amerykanów niemal awangardę, a na dobrą sprawę styl zespołu można sprowadzić do blackującego i dość technicznego death metalu z klawiszami. Tak po prostu, bez sensacji. Chłopaki niczego nowego swoim graniem nie odkrywają, co nie zmienia faktu, że Place Of Chains zasługuje na to, żeby poświęcić mu kilka chwil.

Dominująca, death metalowa strona muzyki Singularity z łatwością do mnie przemawia, bo choć oryginalności w niej za grosz, pomysłów na urozmaicenie utworów tu nie brakuje, oba wokale dają radę, a wykonaniu nie można niczego zarzucić. W paru ostrzejszych i bardziej zakręconych momentach Place Of Chains kojarzy mi się z dokonaniami Alterbeast, jednak przez większość czasu Amerykanie pogrywają w sposób raczej umiarkowany i z wyczuciem – nie przeginając z tempami, złożonością aranżacji czy poziomem brutalności. Wychodzi im to całkiem zgrabnie i nie jest specjalnie wymagające od odbiorcy, więc myślę, że powinni do siebie przekonać nawet niedzielnych słuchaczy.

Pozostaje jeszcze strona szumnie zwana symfoniczno-blackową, z którą mam pewne problemy. Riffów czy struktur się nie czepiam, bo nie ma takiej potrzeby, ale klawiszy już muszę. Rozbudowane orkiestracje, neoklasyczny rozmach, sprowadzający ciarki klimat? Sorki, to nie tu. Partie parapetu na Place Of Chains są mocno zainspirowane norweskim plumkaniem sprzed 25 lat (także brzmieniowo), w związku z czym ograniczają się do monotonnego klepania kilku zapętlonych dźwięków przez cały (!) kawałek. Jakby tych nonsensów było mało, klawisze wyprodukowano tak, żeby przesłaniały gitary (te wybijają się tylko przy okazji solówek). Nie pojmuję tego zabiegu, tym bardziej że na debiucie proporcje były właściwie dobrane. Czyżby w ten sposób Singularity chcieli oddać hołd zmarłemu klawiszowcowi? Ot, zagadka!

Jeśli nagromadzenie bezpłciowych popierdywań wam nie przeszkadza tudzież macie na tyle selektywny słuch, żeby je całkowicie zignorować i cieszyć się wyłącznie tradycyjnym instrumentarium, zawartość Place Of Chains przypuszczalnie sprawi wam sporo radości. Singularity odwalili tu kawał rzetelnej roboty, jednak w mojej ocenie na prawdziwe pochwały zasłużą, kiedy nieco wyprostują swój styl (czytać: skupią się na death metalu) i pozbawią go sztucznych przeszkadzajek (czytać: zrezygnują z parapetu).


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SingularityAZ

podobne płyty:

Udostępnij:

2 maja 2020

Testament – Titans Of Creation [2020]

Testament - Titans Of Creation recenzja okładka review coverCo tu ukrywać, na kampanię promocyjną Titans Of Creation zerkałem jedynie z nieufnością, bo ostatnim razem Testament mocno mnie rozczarował i ponad wszelką wątpliwość udowodnił, że wielkie nazwiska, z wielkim doświadczeniem i wielkimi osiągnięciami niczego nie gwarantują. Niczego. Wprawdzie okładka autorstwa Elirana Kantora wygląda zajebiście zachęcająco, ale trzeba mieć się na baczności i nie ufać nikomu, zwłaszcza gdy może mieć w interesie wciśnięcie ludziom ładnie opakowanego bubla. Na szczęście, nie tym razem!

Titans Of Creation w dosłownie każdym elemencie przewyższa „Brotherhood Of The Snake” — przede wszystkim nie jest tak nudny i rozmemłany — choć na pewno nie mamy tu jeszcze do czynienia z Testamentem w topowej formie. To dobry, żwawo zagrany thrash’owy krążek z wieloma wpadającymi w ucho (a przy tym znajomo brzmiącymi) fragmentami, do których można wracać: (1) z przyjemnością, (2) z ciekawością, (3) z niedowierzaniem. W muzyce zawarto mnóstwo nawiązań do wcześniejszych płyt, z naciskiem na… „Practice What You Preach” i „The Formation Of Damnation” (co niekiedy daje osobliwe rezultaty), ale dodano również coś nowego i zaskakującego – wpływy black metalu. To nie pomyłka, Testament na stare lata wycina blackowe riffy w towarzystwie gęstych blastów i wrzeszczących wokali.

Jeśli przemilczymy wspomniane innowacje w jednym utworze („Curse Of Osiris”), cała reszta jest materiałem dość wtórnym i przewidywalnym, w dodatku niepotrzebnie rozciągniętym w czasie. Część tych uwag można spiąć klamrą „wypracowany styl zespołu” i sam chętnie tak robię, jednak już występujących na Titans Of Creation dłużyzn w ten sposób nie obronię. Bez żalu pożegnałbym się z trzema numerami („City Of Angels”, „Ishtar’s Gate”, „Catacombs”), natomiast pozostałe poważnie bym skrócił i w ten sposób uczynił je bardziej treściwymi, bo nawet te najlepsze („Children Of The Next Level”, „Symptoms”, „The Healers”, „Code Of Hammurabi”) wydają mi się ponad potrzebę rozbudowane kolejnymi powtórzeniami. Pewnym zbawieniem dla płyty byłby zewnętrzny producent z odpowiednio mocnym autorytetem, który jasno zasugerowałby zespołowi dokonanie stosownych cięć; Peterson i Billy poskładali wszystko według własnego uznania i w efekcie mamy prawie godzinę muzyki. Druga denerwująca mnie kwestia to nagromadzenie strasznego pierdololo w niektórych tekstach, co w ogóle nie pasuje do tak dojrzałego zespołu.

W recenzji bardziej jojczyłem niż cokolwiek chwaliłem, tymczasem Titans Of Creation to całkiem przyjemny, doskonale zagrany (bo tego zakwestionować się nie da) i cacanie brzmiący album, który ma swoje momenty i tak ogólnie zaskakująco gładko wchodzi. A jak długo utrzymuje się w pamięci? Cóż, to już zależy od waszych oczekiwań względem zespołu. Ja ciągle liczę, że Testament wyciśnie z siebie więcej.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

20 kwietnia 2020

Trauma – Ominous Black [2020]

Trauma - Ominous Black recenzja okładka review coverPo siedmioletniej przerwie Trauma powróciła z nowym albumem Ominous Black, który z miejsca stał się przedmiotem zbiorowego hype’u. Wszyscy nagle sobie przypomnieli jaki to zajebisty i zasłużony zespół… choć niespecjalnie palą się do tego, żeby go na co dzień słuchać. Z podobną zbiorową podnietą mieliśmy do czynienia przy okazji „Karma Obscura”, która okazała się tak wspaniałą płytą, że aż trzeba było jak najszybciej o niej zapomnieć. Niestety, w naszym wymiarze elbląska ekipa nie będzie wzbudzała zainteresowania, dopóki Mister z kolegami nie zaczną regularnie świecić dupami na instagramie tudzież błaźnić się na inne sposoby.

Póki co Trauma ma do zaoferowania jedynie muzykę. Muzykę na bardzo wysokim poziomie, typową dla siebie, choć mimo wszystko nie dorównującą najlepszym pozycjom w dyskografii. Nie widzę w tym problemu, bo na pewnym pułapie przebicie siebie nie należy do łatwych zadań, a na dobre płyty też jest przecież zapotrzebowanie, tym bardziej jeśli prezentują tak wyrazisty styl. Na przestrzeni całego Ominous Black słychać wyraźnie, że Mister jest na bieżąco z tym, co się dzieje we współczesnym death metalu (choćby pierwszy riff „The Black Maggots” do złudzenia przypomina Decapitated), co wcale nie znaczy, że ładuje w muzykę każdy modny patent. Nowinki, jeśli już się pojawiają, są przefiltrowane przez 30 lat doświadczeń, stąd też gładko wtapiają się w utwory i brzmią w pełni naturalnie.

Trzon płyty to klasyczne dla Traumy dość szybkie strzały, choć do mnie tym razem najlepiej trafiły utwory wolniejsze i bardziej motoryczne (jak „I Am Universe” czy „Astral Misanthropy”), które oprócz dużego urozmaicenia oferują jeszcze naprawdę nastrojowe partie okraszone pierwszorzędnymi solówkami (szczyt zajebiozy mamy we wspomnianym „The Black Maggots”). A propos gitarowych popisów – więcej w nich klimatu i wyczucia niż technicznych sztuczek dla samego przebierania palcami, a melodie w nie wplecione po prostu kładą na łopatki. Warto również wspomnieć o partiach basu, bo tak aktywny i mocno wyeksponowany nie był od czasów Firany.

Na koniec zostawiłem sobie realizację Ominous Black". Materiał został nagrany w przystosowanej do tego kanciapie Traumy, po czym na miksy i mastering powędrował do Hertza. Rezultat jest całkiem niezły, ale brzmienie albumu odbieram jako krok (malutki) wstecz w stosunku do „Karma Obscura” i poprzednich płyt w całości nagrywanych w Białymstoku. Jeśli jednak nie macie pierdolca na tym punkcie, to przypuszczalnie nawet tej różnicy nie odczujecie, zaś sam krążek łykniecie raz-dwa.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TraumaOfficialPage

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 kwietnia 2020

Symbolik – Emergence [2020]

Symbolik - Emergence recenzja okładka review coverSymbolik to kolejny zespół, który jak dla mnie wyskoczył znikąd, choć ich epka z 2011 roku była ponoć bardzo ciepło przyjęta wśród gawiedzi. Pamięć mi w tym nie pomaga, jednak jestem praktycznie stuprocentowo pewien, że nigdy nie miałem do czynienia z tymi Amerykanami. Najwyższa pora to nadrobić, bo ich pełnoczasowy debiut Emergence to całkiem rozsądna porcja technicznego i cholernie melodyjnego death metalu, który gładko wpisuje się w profil wydawniczy The Artisan Era.

Nie da się ukryć, że w takim graniu już powoli robi się tłok, więc samo śmiganie po gryfach z prędkością światła to trochę za mało, żeby zostać zauważonym i podbić listy przebojów. Symbolik swoim śmiganiem potrafią się wybronić, bo materiał z Emergence odznacza się dużą dynamiką (co jest pewnym osiągnięciem, kiedy bazuje się niemal wyłącznie na szybkich tempach) i nieprzeciętną przystępnością (też osiągnięcie, zważywszy na stopień skomplikowania muzyki), a przez to z łatwością skupia i utrzymuje uwagę słuchacza. Ze względu na styl, poziom i umiejętności zespołu na klawiaturę cisną mi się porównania do Alterbeast (zwłaszcza z debiutu), Inferi, First Fragment, Wretched i Equipoise. Warto przy tym zaznaczyć, że nad ostatnimi z wymienionych Symbolik mają tę przewagę, że potrafili zamknąć album w optymalnych 40 minutach. Wbrew pozorom nawet efektowną trzepanką można się zachwycać tylko przez pewien czas, później zaczyna drażnić lub nudzić. Autorzy Emergence uniknęli tej pułapki.

Materiał brzmi zacnie, dość ciężko, selektywność instrumentów również jest bez zarzutu (najwięcej uwagi poświęcono oczywiście gitarom), ale z daleka zalatuje tu typową produkcją Zacka Ohrena. Następnym razem polecałbym rozejrzeć się za kimś innym do realizacji, bo chłop jedzie na takich schematach, że w tej kwestii nawet Gojirę pozbawiłby tożsamości. Ponadto u Symbolik typowe są także wokale – i o ile te niskie mi pasują, to z większości wrzaskliwych bym zrezygnował.

W mojej opinii Symbolik zaliczyli bardzo udany start, teraz tylko muszą się pilnować, żeby nie zginąć w tłumie. Jeśli zatem przepadacie za technicznym death metalem z mnóstwem neoklasycznych wpływów, dominującą rolą gitary solowej i milionem efektownych pomysłów na kawałek, to Emergence jest materiałem dla was.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/symbolikmetal

podobne płyty:

Udostępnij:

9 kwietnia 2020

Aronious – Perspicacity [2020]

Aronious - Perspicacity recenzja okładka review coverWidząc okładkę i znając wydawcę Perspicacity, spodziewałem się czegoś zbliżonego do First Fragment, Virvum, Vale Of Pnath, Aethereus czy Equipoise; innymi słowy: typowego dla The Artisan Era efektownego i technicznego (ewentualnie progresywnego) death metalu. No i cóż, Aronious załapuje się na większą część tej etykiety, z wyłączeniem określenia „typowy”. Amerykanie robią dosłownie wszystko, żeby ich grania przypadkiem nie uznać za pospolite, sztampowe albo — co gorsza — łatwe w odbiorze. Do tego stopnia, że wielu potencjalnych słuchaczy odbije się od tej płyty już na wysokości drugiego kawałka.

Jeśli wierzyć zapewnieniom zespołu, proces powstawania materiału na Perspicacity był długotrwały, wymagający i skomplikowany. Po wgryzieniu się w zawartość krążka (na ile to możliwe) jestem w stanie w to uwierzyć, bo tu naprawdę słychać ogrom pracy włożony w każdy jego fragment. Muzycy Aronious zrealizowali swoją wizję progresywnego death metalu nie oglądając się na boki, ani tym bardziej — i to mi się podoba — nie biorąc pod uwagę oczekiwań i możliwości percepcyjnych ewentualnych odbiorców, stąd też całość jest zajebiście złożona, pokręcona i na pewno nie monotonna. Przez większość czasu naprawdę ciężko nadążyć za pomysłami zespołu, bo — przy swojej wiedzy i umiejętnościach technicznych — najwyraźniej nigdy nie słyszeli o schemacie zwrotka-refren-zwrotka-refren, więc na Perspicacity w ogóle nie znajdziecie tradycyjnych i przewidywalnych struktur – ja nie kojarzę, żeby choć raz wrócili do wcześniej wykorzystanego motywu. Ogarnięcie płyty dodatkowo utrudnia fakt, że utwory płynnie przechodzą jeden w drugi, układając się w prawie godzinną suitę. Nie mam pojęcia, jak oni to wszystko spamiętują, toteż jestem pełen podziwu.

Wyjątkowo pozytywny obraz Perspicacity uzupełnia bardzo dobre i przejrzyste brzmienie (mix i mastering pod okiem Marka Lewisa), co przy takiej muzyce jest nie bez znaczenia. Mnie szczególnie podoba się dźwięk perkusji (swoją drogą chyba właśnie perkman ma tu najbardziej przejebane) – zadbano, żeby baniaki miały odpowiednią głębię i każdy akcent był możliwy do wyłapania. Jeśli kogoś nie zraża sama idea takiego grania, to minusy znajdzie tylko po stronie wokalisty, który wprawdzie robi, co może, jednak przy tak urozmaiconej i bogatej muzyce wypada średnio. Na miejscu zespołu poszukałbym kogoś z bardziej charakterystycznym i elastycznym głosem.

Aronious mogą być z siebie dumni, bo stworzyli materiał nie tylko kurewsko wymagający, ale i w dość dużym stopniu oryginalny – prawdziwe wyzwanie dla wytrwałych, choć i tak zachęcałbym każdego do zapoznania się z tym albumem. To może być całkiem fajna przeprawa dla wyniszczonych blastami szarych komórek. Na rozgrzewkę przed Perspicacity polecam natomiast coś z katalogu Animals As Leaders.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/aroniousmetal
Udostępnij: