11 lipca 2012

Of No Avail – Persecutoria [2012]

Of No Avail - Persecutoria recenzja reviewChłopaki z Of No Avail grają miks death metalu i czegoś, czego wyjątkowo nie znoszę – czyli metal core. Na szczęście daleko im do modelowego przedstawiciela tego gatunku z tym całym plastikiem, udawaną agresją i spedaleniem, bo mają tendencje do odchyłów w kierunku czegoś fajniejszego i mniej oklepanego. Duża w tym zasługa wokalisty, który nie umie śpiewać. A może i umie, ale nie śpiewa, tylko drze ryja raczej w niskich rejestrach. Całkiem udanie równoważy w ten sposób zatrzęsienie okołoszwedzkich melodii, z którymi gitarzyści jeszcze momentami nieco przesadzają. Reszta jest już w normie – średnie, typowo koncertowe tempa, sporo zwolnień i ostrego piłowania. Daje to niezły materiał do posłuchania bez bólu w domu, albo z przyjemnością na żywo, bo zostawia dużo miejsca i czasu na małe szaleństwa w typie: trząchanie bańką. Sceniczną prezentację kapeli na pewno poprawi wstrzymanie się z bardziej klimatycznymi zapędami oraz próbami zabicia ciężarem – jeszcze na to za wcześnie, tym bardziej, że każde skręcenie przesteru czy, odwrotnie, zejście w maksymalny dostępny dół obnaża nieprzesadnie profesjonalne warunki rejestracji. A teraz rzecz dla mnie najważniejsza. W muzyce Of No Avail — riffach, rytmice (szczególnie w „Persecutoria” i „Anima Vilis”) i brzmieniu — słychać (tzn. JA słyszę) echa drugiej płyty Sunrise. Naprawdę baaardzo bym się ucieszył, gdyby ktoś wreszcie podjął wątki porzucone lata temu przez ekipę z Ostrowca Świętokrzyskiego, bo było to granie na wskroś zajebiste i w znacznym stopniu oryginalne. Stąd też apel do chłopaków: posłuchajcie uważnie „Generation Of Sleepwalkers” i „Child Of Eternity”, pójdźcie dalej, doprawcie środkowym Carcass, a będę jadł wam z rąk, choć to niehigieniczne.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ofnoavail
Udostępnij:

8 lipca 2012

Nile – At The Gate Of Sethu [2012]

Nile - At The Gate Of Sethu recenzja reviewOd dłuższego czasu jestem na diecie wybiórczo „beznilowej”, polegającej na unikaniu wszystkiego, co Amerykanie nagrali po trzeciej płycie – czyli z Kolliasem za garami, choć akurat on nie ma z tym nic wspólnego, wszak to przechuj jakich mało. Nooo i powiem wam, że ta przerwa zrobiła mi znacznie lepiej niż zespołowi, bo dzięki niej niewprowadzający ani grama nowości do twórczości kapeli At The Gate Of Sethu wszedł mi zupełnie nieźle, a w sporym stopniu nawet się spodobał.

To już siódmy album w ich dyskografii — co niemal z niedowierzaniem podkreśla we wkładce Sanders — a zarazem czwarty, którym utwierdzają mnie w przekonaniu, że jakiekolwiek ryzykowne zmiany stylu zupełnie ich nie interesują, a przełom, którego w swych początkach dokonali w death metalu, najpewniej już się za ich sprawą nie powtórzy. Powiedzmy to sobie jasno – o ile egipski Nil co roku czyni zaskakujące wycieczki poza główny bieg, o tyle ten amerykański uczepił się koryta jak zarząd PZPNu. Ma to poniekąd swoje dobre strony, bo każdy wie, czego może (należy!) się po nich spodziewać i nie musi drżeć w obawie o dyskotekowe remixy.

Pomimo konserwatywnego podejścia jego twórców, At The Gate Of Sethu jest dla mnie krążkiem bardziej zjadliwym od kilku poprzednich choćby dlatego, że zrezygnowano tu z paru zbyt już oklepanych (i przede wszystkim nużących!) schematów, ograniczono (ale nie wyeliminowano) osłabiające siłę wyrazu dłużyzny, a same riffy zyskały na chwytliwości. Ponadto całość sprawniej przepływa przez głośniki i nie męczy jednostajną nawałnicą. Gdyby jeszcze wywalili te etniczne instrumentalne miniatury… Ja wiem, że bez bliskowschodnich wpływów Nile to nie the true Nile, ale zupełnie wystarczyłyby motywy wyciskane z okrutną szybkością z gitar – wszak teraz muzyka jest melodyjna jak chyba nigdy dotąd (wystarczy sprawdzić „The Gods Who Light Up The Sky At The Gate Of Sethu” i „Supreme Humanism Of Megalomania”), a takie dopychane na siłę „klimaty” raczej jej nie służą.

Tak samo, jak nie służy jej podejrzanie spartolone brzmienie. Panowie ponownie nagrywali z Neilem Kernonem, na budżet — zgaduję — pewnie nie mogli narzekać, ale końcowy rezultat wypada znacznie poniżej wszelkich oczekiwań, bo zaledwie przeciętnie. Kapele z czołówki powinny wyznaczać pewne standardy – jak nie muzyczne, to chociaż produkcyjne. Może ja nie załapałem koncepcji, może to rutyna albo zmęczenie albo ostatnia płyta dla Nuclear Blast… ale z poziomu „Those Whom The Gods Detest” zjechali dość drastycznie. Mimo to uznaję At The Gate Of Sethu za naprawdę dobry materiał – solidnie brutalny, naturalnie techniczny, wpadający w ucho, choć do cna przewidywalny. Skłamałbym jednak pisząc, że rajcuje mnie bardziej niż ostatnie dokonania Hour Of Penance.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 lipca 2012

Epitafio – III Operis Tertium [2011]

Epitafio - III Operis Tertium recenzja reviewEpitafio robią chyba za weteranów wenezuelskiego metalu, bo zaczynali jeszcze na początku lat 90-tych ubiegłego wieku, wydając dwa demosy. Później chłopaki zaliczyli sporą przerwę w graniu pod tym szyldem, by z impetem powrócić na scenę w 2006. Czemu wspominam o historii zespołu? Ano dlatego, że na III Operis Tertium słychać doświadczenie, świadomość obranego stylu i… klasę. Że grajkowie technicznie przez tyle lat się wyrobili, to rzecz oczywista, wspaniałe jednak jest to, iż muzycznie (mentalnie?) ciągle tkwią w okresie największego rozkwitu gatunku, gdy załogi pokroju Malevolent Creation, Brutality, Deicide czy Monstrosity nagrywały swe największe dzieła. Powyższe nazwy przywołałem nie bez przyczyny – Epitafio uprawiają zacny death metal czerpiący m.in. z dorobku tych kapel, jak również całej masy innych florydzkich mistrzów ostrego dopierdalania. Warto przy tym zaznaczyć, że nie jest to ślepe naśladownictwo ze zrzynaniem co lepszych patentów swoich idoli i mieszaniem ich jak popadnie. Nie, Wenezuelczycy po prostu dobrze się wstrzelili w tą klasyczną niszę, dorzucając trochę własnych — dodajmy, że udanych — rozwiązań, a przy okazji dbając o jakąś tam narodową tożsamość (albo o egzotykę, albo diabli wiedzą, o co), bo płyta jest zaśpiewana po hiszpańsku. Nawet brzmienie, choć momentami niedoskonałe, ma swój specyficzny urok i niesie z sobą powiew coraz rzadszej w gatunku surowej naturalności. Toteż III Operis Tertium, jakkolwiek do ideału dużo mu brakuje, słucha się bez najmniejszego problemu – dokładnie tak, jak powinno się słuchać porządnej death metalowej płyty starej daty. Jest w tym nieprzesadzona brutalność, odpowiedni feeling, zróżnicowane tempa (w tym dobrze zagospodarowane zwolnienia), a także chwila na złapanie oddechu za sprawą instrumentalnych miniatur. Świata z tym materiałem nie zawojują, ale u maniaków starej szkoły mają zapewnionego plusa.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/EPITAFIObandaVZLA
Udostępnij:

2 lipca 2012

Squash Bowels – Grindvirus [2009]

Squash Bowels - Grindvirus recenzja reviewNa tej płycie powinna znajdować się nalepka „Uwaga! Może wywołać ogień z dupy!”. Ledwie trzech ludzi, niecałe pół godziny muzykowania, a zamieszania swym (po)tworem robią więcej niż cała blackowa scena jakiegoś średniej wielkości kraju – choćby Polski. W klimat Grindvirus wprowadza genialnie nastrojowe, choć krótkie, intro a potem jest już tylko i wyłącznie super brutalna sieczka w dominujących tempach szybkich i bardzo szybkich. Esencja gatunku, ale bez silenia się na archaiczne rozwiązania. Kapel grających w ten sposób jest całe mrowie, Squash Bowels są jednak od nich dużo lepsi, chociaż trudno mi tak naprawdę sprecyzować, dlaczego i w których elementach. Najtrafniejszy byłby w tym miejscu typowo kobiecy argument – bo tak i już. Samcom pozostaje posłuchać samemu, a wówczas wszystko będzie zajebiście jasne. Ta płyta ma po prostu odpowiednie pierdolnięcie – aranżacje są raczej proste i z łatwością trafiają do świadomości, dłużyzn ani przestojów nie odnotowałem, zaś technika muzyków znacznie wykracza ponad to, co grają, więc takie masakrowanie przychodzi im bez najmniejszego wysiłku. Do tego w Hertz zadbano o masywny, a zarazem przyjemnie kaleczący dźwięk – żadnych rozjazdów i przeginania z dolnymi rejestrami. Grindvirus posiada ponadto główną zaletę najlepszych albumów gatunku (do tego grona akurat aspiruje) – chce się przy niej w dzikim szale rozpierdolić otoczenie. Zwykle trudno się pozbierać po tak skomasowanym ataku, w przypadku dzieła Squash Bowels jednak zwycięża chęć ponownego odpalenia płyty. Ubój pierwsza klasa!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/squashgrind

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 czerwca 2012

Monstrosity – Spiritual Apocalypse [2007]

Monstrosity - Spiritual Apocalypse recenzja okładka review coverTypy idealne mają to do siebie, że nie występują w naturze. Całe szczęście, że od tej reguły są dwa wyjątki: kanadyjskie blondaski i death metal. Teraz będzie o tym mniej interesującym, czyli o muzyce. I to nie byle jakiej! W mojej opinii Spiritual Apocalypse należy do niezbyt licznego grona płyt w ramach klasycznego technicznego death metalu, do których nijak nie da się wcisnąć choćby jednej dodatkowej nuty, a to z tego zajebiście prostego powodu, że wszystko, co trzeba, już tam jest. Co więcej – jest tak dopracowane i podane na tak zajebiście wysokim poziomie, że to aż nieprawdopodobne, zajebiście nieprawdopodobne. Pomysłowość idzie tu w parze z wykonawczą perfekcją, a kompozytorska dojrzałość ze świeżością godną debiutanta – od razu słychać, że za płytą stoją profesjonaliści, którzy jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa, i którym przede wszystkim się chce. Wspaniałe, super charakterystyczne dla Monstrosity riffy, idealnie dawkowane piękne solówki, bardzo zróżnicowane (bez kombinowania na siłę) partie perkusji, głębokie i czytelne wokale (kojarzą się z Bentonem, zwłaszcza te wrzeszczane) i brzmienie, jakiego można tylko pozazdrościć. Prawdziwy diament. Nawet to słabe interludium, jako ledwie widoczna rysa, ma uzasadnienie, daje bowiem chwilę na dojście do siebie po absolutnie genialnym „Remnants Of Divination” (z głównym riffem byłbym skłonny się ożenić). Takiej muzyki mogę słuchać bez przerwy, za każdym razem z takim samym entuzjazmem, jak podczas pierwszego odpalenia – Spiritual Apocalypse to po prostu nie nudząca się esencja czystej gatunkowej zajebistości, efektowna i efektywna. Wszelka dalsza pisanina jest w tym miejscu zbędna, bo jeśli ktoś naprawdę ceni klasowy death metal najwyższej próby, ten Spiritual Apocalypse musi nabyć i basta! Aha, żeby nie było wątpliwości – tak, to najlepszy album Monstrosity.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.monstrosity.us

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 czerwca 2012

Immolation – Failures For Gods [1999]

Immolation - Failures For Gods recenzja okładka review coverGdybym spośród krążków Immolation miał wybrać ten, na którym w największym stopniu odczuwalny jest chaos, bez wahania (choć to zależy od spożycia…) wskazałbym na Failures For Gods. Są tego dwie przyczyny: muzyka i brzmienie (o którym później). W składzie pojawił się znakomity Alex Hernandez (ex-Fallen Christ), co zaowocowało szybszymi napierdolami, jak i ogólnie bardziej zawiłą jazdą. Spisuje się naprawdę dobrze, jego partie są bardziej urozmaicone i po prostu ciekawsze niż te Craiga. Reszta, w dużym uproszczeniu, pozostała ta sama – zakręcone riffy (ale jeszcze bardziej techniczne), pokręcone solówki i brudne, charczące wokale. 40 minut tego brutalnego tornada, tak charakterystycznego dla Immolation, przynosi kilka potężnych numerów, z których na miano największego hitu zasługuje na pewno wściekły „No Jesus, No Beast”. Co do brzmienia… jest trochę dziwne a przy tym dalekie od ideału, czy choćby tego znanego z „Here In After”. Wyraźnie zredukowano wysokie tony, bardzo słabo słyszalne są talerze, centralki natomiast są nazbyt „kartonowe”. Niestety i gitarom brakuje większego kopa. Była to pierwsza produkcja z Paulem Orofino, więc może to efekt jakichś większych kompromisów? Kto ich tam wie… niby zaraz po premierze chłopaki bardzo zachwalali rezultaty uzyskane w Millbrook Sound Sudios, ale takie rzeczy wygaduje każdy zespół przy okazji nowej płyty. Failures For Gods to także wspaniale przygotowana (tak pod względem konceptu jak i wykonania) oprawa graficzna. Okładka i obrazek wewnątrz (ta sama sytuacja co na froncie, ale z innej perspektywy) doskonale łączą się z wymową tekstu do „Once Ordained”, szczególnie wersami „You will all be fooled / When he reveals himself”. Ponadto obok każdego tekstu umieszczono odnoszącą się do jego treści rycinę. Warto ich zatem pochwalić za kapitalny i dość oryginalny pomysł. Lubicie brudną i ponurą a przy tym wyrafinowaną technicznie muzykę? No to już wiecie, co można sprawdzić.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.everlastingfire.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 czerwca 2012

Will Killmore – Will Killmore [2011]

Will Killmore - Will Killmore recenzja okładka review coverCi tutaj to niemal modelowy przykład metal core z jego wszystkimi wadami i zaletami. Tych plusów naturalnie nie ma zbyt wiele — i nie może być, wszak to metal core — więc tak bez wysilania się potrafię chłopaków pochwalić jedynie za dobry warsztat. Swój fach opanowali na niezłym poziomie, tyczy się to szczególnie wioślarzy, bo praca gitar stanowi najmocniejszy punkt materiału – jest sprawnie i stosunkowo żywiołowo. Tylko jeszcze małe, acz istotne ale — dotyczące nie tylko ich, a 99,9% przedstawicieli gatunku — sama technika i poprawne rozeznanie w wymogach konwencji nie są gwarancją sklecenia czegoś fajnego, wybijającego się i rajcownego. Will Killmore instrumentalnie bywa nawet fajny – tak jako granie skoczne, bardzo melodyjne, niewymagające i milusie. Gorzej, gdy robi się zbyt milusio, a słodycz płynąca z głośników zaczyna paskudzić dywan. Zbytnie wpływy hard core z tym ciągłym rwaniem rytmu też temu zespołowi nie służą. Chociaż może i służą, ale mnie nie robią takie zabiegi, tak jak i nie robią mi zupełnie wokale – tak te agresywne (bo wymuszone), jak i te czyste (bo nieudolnie i dość płaczliwie wykonane). A skoro muzyka nie może istnieć w oderwaniu od wokalnej biedy, to i dobre brzmienie niewiele tu pomaga. Reasumując, Will Killmore to zespół przeciętny niejako na własne życzenie i jako taki uniesień nie powoduje.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalna strona: willkillmore.com

podobne płyty:

Udostępnij:

20 czerwca 2012

Kreator – Phantom Antichrist [2012]

Kreator - Phantom Antichrist recenzja reviewOd paru lat każda kolejna płyta Kreator wzbudza swoją zawartością sporo kontrowersji i niejednokrotnie skrajnych opinii. Jestem gotów założyć się o lenistwo corps’a, że z Phantom Antichrist będzie tak samo, bo o ile mało kto (ale jednak) narzeka na perfekcjonizm muzyki Niemców, jej techniczną stronę i krystaliczne brzmienie (niezależnie od tego, kto ich nagrywa), to już stagnacja w obrębie stylu zespołu może budzić zastanowienie. Chodzi mi o to, że od wybornego „Violent Revolution” Kreator właściwie się nie zmienia, a jeśli już, to staje się bardziej, i bardziej, i bardziej… melodyjny. Przy obecnej polityce wydawniczej kapeli (album na 3-4 lata) wielkiego problemu z tą wtórnością nie mam — w końcu Phantom Antichrist to bardzo atrakcyjny materiał, którego bardzo dobrze, choć bez uniesień, się słucha — ale gdyby takie płyty zapodawali co roku, to rzygałbym dalej niż widzę, albo wykitował na uszną cukrzycę. Niemieccy klasycy proponują dziś materiał mega chwytliwy i to jest nawet OK, ale momentami jednak przesadzają ze słodzeniem (czego najlepsze przykłady znajdziecie w „From Flood Into Fire” i „The Few, The Proud, The Broken”) oraz wplatają zbyt dużo wyciszeń i czystych wokali. W tej chwili melodyjność muzyki Kreator góruje nad agresją i szybkością, czyli cechami, które niegdyś w znacznym stopniu ich charakteryzowały. Nie byłoby w tym nic złego — czy raczej nielogicznego — gdyby takiemu zmiękczeniu uległy również teksty. Tymczasem liryki o zagładzie cywilizacji, śmierci, nienawiści i ogólnej rozpierdusze wrzeszczane przez Mille na tle bardzo ładnych melodyjek wypadają co najmniej dziwnie i nie na miejscu. Jeeednak, jako się rzekło – Phantom Antichrist do słuchania nadaje się wręcz wybornie i sprawia dużo radochy wynikającej z obcowania z muzyką na wysokim poziomie podanej przez prawdziwych zawodowców. A że brak jej rebelianckiego ducha i większego pazura? Cóż, maniacy „Pleasure To Kill” czy „Extreme Aggression” już dawno postawili na zespole krzyżyk i do jego obecnego oblicza nic ich nie przekona. Mniej fanatyczni mogą kupować w ciemno – z przyzwyczajenia, kolekcjonerskiego obowiązku, albo dla kapitalnie groteskowej (miś polarny z maryjną aureolą) szaty graficznej, bo na pewno nie dla elementu zaskoczenia i nowych doznań.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: kreator-terrorzone.de

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

17 czerwca 2012

Infestation – Mass Immolation [2000]

Infestation - Mass Immolation recenzja reviewTen zespół miał wskrzesić potęgę brutalnej angielskiej sceny, przywrócić jej dawną pozycję na mapie Europy i porwać za sobą tysiące fanów. O tym, jak im się powiodło świadczy choćby fakt, że dziś o Infestation już praktycznie nikt nie pamięta, choć kapela cały czas jest jako tako aktywna. Fiasko ambitnego planu zainicjowania death metalowego renesansu na Wyspach to przede wszystkim rezultat skromnego zaplecza, bo sama muzyka spełnia właściwie wszelkie warunki, żeby przyciągnąć rzesze miłośników klasowej, choć nieoryginalnej rzeźni. Niedoszli animatorzy sceny w swej misji nie próbowali w żaden sposób rewolucjonizować gatunku, ani tym bardziej grzebać się w brytyjskich korzeniach, toteż znacznie im bliżej do Deicide, Suffocation, Malevolent Creation i Immolation niż rodzimych klasyków pokroju Bolt Thrower czy Benediction. I to właśnie amerykańskiej sieczki na wysokim poziomie dostarcza nam Mass Immolation. 14 kawałków w 36 minut daje jasno do zrozumienia, że panowie się z niczym się tu nie brandzlują, tylko starają się — że tak zawulgaryzuję — dopierdalać ile sił w kończynach. Szybkie (ale bez przesady) tempa utrzymują się przez większość materiału (po jednominutowych kawałkach — bo i takie się trafiają — trudno spodziewać się ballad), ale zgodnie z obyczajem towarzyszy im fajne rytmiczne nawalanie i trochę walcowania. Niby nic wielkiego, a dzięki temu album nie jest monotonny i lepiej się przez niego brnie. Po Angolach, którzy z angielskim chyba jakąś tam styczność mają, można by oczekiwać choć odrobinę wyszukanych tekstów, tymczasem straszą nas kwiatki w postaci „Evil, Evil”, „Black Pope”, „Desecrate”, „Demons Of Darkness”, „Butcher Knife”… Mniejsza o tematykę (zresztą, przecież nie ma nic złego w antychrześcijańskich lirykach), ale takie „iwolll, iwolllll” powoduje za pierwszym razem wybuch dzikiego śmiechu. Dobrze, że przynajmniej wokalista ma porządny warsztat (skojarzenia z Bentonem są jak najbardziej na miejscu) i nie robi z tego większej wiochy. Szkoda tylko, że brzmienie jest z gatunku tych, do których trzeba się przyzwyczaić – nie ma odpowiedniej mocy i sprzyja zamazywaniu się gitarowych detali. W każdym razie Mass Immolation to zacny materiał, który klasykom wprawdzie nie dorównał, ale wstydu angielskiej scenie na pewno nie przyniósł. W ogóle niczego jej nie przyniósł.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100069321721775

podobne płyty:

Udostępnij:

14 czerwca 2012

Death – Spiritual Healing [1990]

Death - Spiritual Healing recenzja okładka review coverZ perspektywy czasu wychodzi na to, że Spiritual Healing to najbardziej niedoceniona płyta w dorobku Śmierci. Wielu (w tym także fanów) o niej nie pamięta, a jeszcze większe rzesze nawet nie próbują się z nią zapoznać. Przyczyn takiego stanu rzeczy można by od biedy szukać w tym, iż krążek trafił pomiędzy dwa przełomowe dla death metalu dzieła, no i nie odbiega jakoś bardzo od tego, co znamy z „Leprosy”. Takie szukanie dziury w całym nie ma jednak sensu, bo poziom tego materiału jest zajebiście wysoki, a słucha się go z niekłamaną przyjemnością. Nie ma wprawdzie rewolucyjnych zmian w stosunku do poprzednika, ale progres i tak jest odczuwalny. Przede wszystkim kawałki są bardziej rozbudowane, doszlifowane, dynamiczne, więcej w nich zmian tempa, technicznych zagrywek i melodii. Muzyka w dalszym ciągu jest mocna, ciężka i agresywna, ale zyskała także kilka innych przymiotów, wpływających na jej ogólną atrakcyjność. Chodzi mi tutaj o bardzo czytelną produkcję autorstwa Scotta Burnsa i olbrzymi, niespotykany wcześniej w muzyce Death poziom chwytliwości. Riffy na Spiritual Healing błyskawicznie zapadają w pamięć, a solówki… Solówki dewastują! Chuck dobrze wiedział co robi, biorąc Jamesa do zespołu, bo ich style, choć różne, doskonale się uzupełniają. Ponadto Murphy swoimi partiami wprowadził sporo melodii i harmonii do brzmienia Death, zanim później — w innych kapelach — odpłynął w zupełnie popaprane patenty. Zatem, jak nietrudno się domyślić, praca gitar (krystaliczne i ostre jak żyleta) zasługuje na szczególną uwagę, a takie cuda, jak obłędne dialogi w „Low Life” (zaczynające się od solówki Murphy’ego) po prostu paraliżują zmysły. Złego słowa nie można powiedzieć także o sekcji, bo stanowi nienaruszalny monolit. Ba! Zdaje się, że Bill Andrews nigdy nie nagrał ciekawszych garów, i nie mam na myśli wyłącznie płyt Śmierci. Dodajcie do tego porządny wokal Schuldinera (nieco inny niż wcześniej) i ciekawe texty (wpadające w ucho refreny!), a wyjdzie album wyrastający zdecydowanie nie tylko ponad przeciętność, a nawet „bardzodobrość”.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: