5 stycznia 2012

ICS Vortex – Storm Seeker [2011]

ICS Vortex - Storm Seeker recenzja reviewKolega sympatyczny ICS Vortex pozazdrościł swojemu towarzyszowi w metalowej niedoli Ihsahnowi kariery solowej oraz — idącej za nią — sławy i wystartował z własnym pomysłem, zatytułowanym, dla niepoznaki, ICS Vortex. Każdy, kto jest jako tako rozeznany w norweskiej scenie okołoblackowej, zna jegomościa Vortexa i wie do czego jest zdolny. I choćby się człek zapierał rękami i nogami i szczerze nie znosił pobratymców pani Bjoergen, musi mi przyznać rację – ten chłop potrafi śpiewać. A jeśli nie przyzna mi racji, to i słuch ma jak osioł wdzięk i gust jak Nergal włosy. Nie muszę dodawać, że tak pierwsze, jak i drugie znaczy, że żaden. Nie znaczy to jednak wcale, że każdy kto choćby nawet dobrze potrafił śpiewać, musi czuć się w obowiązku doposażania świata w kolejny zestaw dźwięków. Bo poza umiejętnościami należy mieć co przekazać, a z tym jest — nie ma co owijać w bawełnę — umiarkowanie. Oczywiście zatwardziali fani Borknagar i Arcturus będą wniebowzięci, reszta może czuć jednak pewne znużenie w miarę rozwijania się albumu. Tym bardziej, że po całkiem odważnym początku, który gdzieś tam przypomina kompozycje spod znaku Emperora, album wyraźnie wygładza się, miarkuje i cichnie. Może to trochę zaskakiwać również ze względu na muzyków, którzy towarzyszyli Vortexowi, a którzy mają na koncie raczej właśnie głośno-hałasujące osiągnięcia. Choć pewnie idea była właśnie taka, by nagrać coś innego. Wtedy jednak dość wyraźne inspirowanie się wspomnianymi już Borknagarem i Arcturusem każe zadać pytanie – cóż to innego znajduje się na Storm Seeker. Z tym pytaniem to trzeba jednak się udać do samego Vortexa. Skłamałbym natomiast, gdybym napisał, że album jest bezczelną kalką wspomnianych już kapel, wydaje mi się jednak, że różnice nie są specjalnie duże, a już na pewno istotne. Największa z różnic jest chyba taka, że ICS Vortex (jako projekt) jest softową wersją zespołów wspomnianych, ich rockowym odpowiednikiem. Po iluśdziesięciu przesłuchaniach takie szufladkowanie wydaje mi się najbardziej trafne. Tylko się znowu nie rozpędzajcie we wnioskowaniu – wcale przez to nie twierdzę, że Storm Seeker jest albumem lajtowym i słabym – ma swoje momenty, na swój softowy sposób. Ma też sporo ciekawych wycieczek stylistycznych, począwszy od psychodelii, przez folk i klimaty wikińskie, aż na elektronice skończywszy. I to właśnie elektronice przypada zaszczyt zakończenia krążka, co robi w zajebistym stylu. Tak więc początek i koniec rządzą, środek jest niezły, dobry nawet. Może się spodobać – mi się podoba, tak na siedem.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.icsvortex.com

podobne płyty:

Udostępnij:

2 stycznia 2012

Entombed – Serpent Saints – The Ten Amendments [2007]

Entombed - Serpent Saints - The Ten Amendments recenzja okładka review coverIdę o zakład, że kultowi Szwedzi sklecili tę płytę na odpierdol, całkowicie zamroczeni, bardziej skupiając się na tym, żeby w studiu nie zabrakło fajek ani wódzi, niż żeby każdy dźwięk był doskonale wypieszczony. Death ’n’ Roll, punk-death – nazywajcie to, jak chcecie, to jest po prostu pieprzona esencja Entombed: brudna, niechlujna, pierwotna i luzacka. Z oparów alkoholu i rozmaitego zielska wyszedł im jeden z najlepszych — a odrzuciwszy sentyment do staroci, to może i najlepszy — album w karierze. I nie ma w tym mojej przesady – pod względem zajebistości i przebojowości Serpent Saints bije na głowę nawet debiut (albo „Wolverine Blues”, jak kto woli). O miano największego hiciora walczą tu przede wszystkim „Masters Of Death” (kapitalny tekst, na który mogło być stać tylko Entombed), „When in Sodom”, „Serpent Saints” i „The Dead, The Dying And The Dying To Be Dead” – każdy inny i na swój sposób porywający. Muzyka na dziewiątym krążku Entombed jest ostra, dość ciężka (ale na pewno nie tak surowa jak na „Inferno”), zaskakująco melodyjna, równie zaskakująco żwawa (Szwedzi przypomnieli sobie o blastach), momentami kiczowata i tak przyjemnie niewymagająca, że zatopić się w nią może każdy. Nawet niepijący. Naturalnie prawdziwej głębi tych dźwięków można doświadczyć tylko z browarem (abo wódencją) we krwi, ale i obrzydliwy stan pełnego kontaktu z rzeczywistością nie jest w stanie zakłócić pozytywnych wrażeń podczas słuchania Serpent Saints. Jako, że płyt z podobnym materiałem jest teraz jak na lekarstwo, warto przykleić do pudełka jakiegoś dżipiesa, żeby przypadkiem nie stracić tego krążka z oczu – wszak tylu mamy chętnych na cudzą własność.


ocena: 8,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 grudnia 2011

Dementor – God Defamer [2004]

Dementor - God Defamer recenzja reviewRóżnie można rozpatrywać nowszą — czyli zawierającą się w ostatniej dekadzie — twórczość Dementor, choć na pewno nie można odmówić Słowakom wysokiego poziomu uprawianej przez nich muzy. Wiadomo, doświadczenie procentuje, a oni przecież są jedną z najstarszych ekstremalnych kapel u naszych południowych sąsiadów. Głównym problemem jest znikoma oryginalność tworzonych przez nich dźwięków, ich wtórność i, nie da się ukryć, przewidywalność. Dementor jest radykalnie death metalowy i jednoznacznie antychrześcijański – nie ma tu podtekstów, niedomówień, błądzenia w poszukiwaniu nowości, silenia się na wyjątkowość – wszystko wali prosto w ryj z należytą florydzką mocą. Muzyka dla gatunkowych purystów, ot co. Akurat na God Defamer do wcześniejszych fascynacji Morbidami dołączyła okazywana niemal na każdym kroku sympatia dla największego dzieła Krisiun, stąd też płyta brzmi niemal identycznie jak „Conquerors Of Armageddon” (nagrywano w Stage One…), wokal Rene jest bliski wyziewom Alexa Camargo, a niektóre riffy to niemal cytaty z Brazylijczyków. Kopiatorstwo? Nie sądzę. Oni raczej grają to, co lubią najbardziej (za czym przemawia wieloletnie doskonalenie stylu i brak komercyjnych sukcesów), a że wychodzi im to lepiej niż zacnie, to nie ma sensu zmieniać tego na siłę. Mnie w każdym razie przekonują o szczerości swych intencji. Zresztą, na pewno przekonają i tych, dla których np. brzmienie „Ageless Venomous” jest nie do przyjęcia, a zawartość „Heretic” została rozwalona brakiem spójności. God Defamer to tradycyjnie szybka (lecz nie aż tak jak poprzedni „Enslave The Weak”), ciężka i bluźniercza napierducha zagrana z wyczuciem, jakiego powinno się oczekiwać po nestorach słowackiego death metalu. Ten materiał nikogo nie zaskoczy, ale fanów gatunku z pewnością nie rozczaruje. I to jest chyba jego największa zaleta – spełnia oczekiwania, jakie mam w stosunku do takiej muzy. Więcej mi naprawdę nie trzeba.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dementorDM

podobne płyty:

Udostępnij:

26 grudnia 2011

Charred Walls Of The Damned – Cold Winds On Timeless Days [2011]

Charred Walls Of The Damned - Cold Winds On Timeless Days recenzja reviewSuecof, „Ripper” Owens, DiGiorgio oraz — stojący za wszystkim — Christy – taki skład mógłby zagrać dosłownie wszystko; dobrze, że nie mierzyli się z hip-hopem, bo jest spora szansa, że wielu zatwardziałych metali szlajałoby się dziś po ulicach poobwieszanych złotymi łańcuchami i w spodniach z krokiem w kolanach, ja w pierwszym szeregu. Nawet nie muszę tej półboskości jakoś specjalnie dowodzić, wystarczy, że wymienię kilka kapel, w których owi panowie raczyli kiedykolwiek brzdąkać i hałasować (kilka, bo wymienienie wszystkich zajęłoby mi drugie tyle miejsca, co tekst właściwy): Capharnaum, Iced Earth, Judas Priest, Autopsy, Sadus, Testament, Burning Inside, Control Denied i — last but not least — Death. I uwierzcie, a jeśli nie wierzycie, Tomasze, to sobie sprawdźcie, że to zaledwie ćwierć, a może nawet nie, całego dorobku chłopaków.Piszę o tym nie bez powodu, wydaje mi się bowiem, że jest to najprostszy sposób na przedstawienie ekipy, która stoi za nazwą Charred Walls of the Damned; coś na zasadzie „powiedz mi, jakich masz przyjaciół, a ja ci powiem, kim jesteś”. Żeby nie trzymać was w dalszej niepewności napiszę już tutaj – mimo pewnych zastrzeżeń, nagrany przez chłopaków krążek daje radę, jest wypadkową talentów muzyków. Ujmę to tak – wielkość nazwisk przekłada się na jakość krążka. Ale chwila, moment — zawołacie — co tak właściwie grają chłopaki z Charred Walls of the Damned? Odpowiedzi już poniekąd udzieliłem – album rzeczywiście jest sumą i wypadkową umiejętności załogantów. Przypomnijcie sobie osiągnięcia artystyczne każdego z tych panów, wyciągnijcie z nich średnią i voila – Charred Walls jak żywe. Niedopowiedzenie polega na tym, że Cold Winds on Timeless Days, czyli drugi krążek w dorobku kapeli, jest czymś więcej niż tylko sumą elementów składowych, jest w nim coś, co większość zwykła nazywać „tym czymś”, a co w socjologii humanistycznej zwykło się określać mianem „ducha”. Charred Walls of the Damned to gitary Seucofa, wokale Owensa, bas DiGiorgio oraz perkusja Christy’ego połączone w powerthrashowy opus przypominający skrzyżowanie Iced Earth z Control Denied, kąsek mogący się spodobać fanom Nevermore. Być może zdążyliście się już domyślić, że jest tego więcej, tu i ówdzie pojawiają się rozwiązania stylistyczne odbiegające daleko od charakteru płyty, będące jednak w jakiś sposób bliskie muzykom i ich niegdysiejszym kapelom. Seucof ma więc kilka wirtuozerskich solóweczek, które mógłby spokojnie wrzucić na jakieś wydawnictwo spod znaku Capharnaum, Owens dostaje szanse na pokazanie swoich możliwości w stylu Judas (aczkolwiek uważam, że na debiucie i tak miał nieco więcej pary w płucach), DiGiorgio plumka jak w czasach Death, a Christy wraca do stylistyki made in Burning Inside. Dla każdego coś miłego. I powiem wam – sprawdza się to doskonale. Jest jednak mały haczyk – dzieję się tak zaledwie przez część albumu, większą niż połowa, ale wciąż część. Kiedy wszystko zgrywa się jak należy – wszystko jest jak należy. Proste. Kiedy natomiast komuś powija się noga, kawałek traci swoją lekkość, staje się taki rzemieślniczy. Da się go słuchać, ale wydaje się zrobiony na siłę. Zresztą, co uważam za wadę, krążek, jak i cała kapela, jest nieco za poważna, robiona zbyt serio. Po całej otoczce spodziewałem się czegoś bardziej z jajem, polotem, na luzie. Ale i tak jest nieźle, warto zainwestować te kilka skromnych dych.

ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 grudnia 2011

I'll Eat Your Face – Irritant [2010]

I'll Eat Your Face - Irritant recenzja reviewZjem twoją twarz… – konotacje z Hannibalem Lecterem i podobnymi wesołkami nasuwają się same, jednak irlandzki duet nie osiągnął jeszcze tego poziomu ekstremy. I raczej nie zanosi się na to, żeby kiedyś tego dokonali, bo raz, że trudno cokolwiek zjeść z rajstopami na głowie (taki sobie kolesie wymyślili image – gang Olsena i Benny Hill się kłaniają), a dwa, że Irritant to raczej stonowany miks patentów charakterystycznych dla death metalu, sludge, ambitniejszego rocka, a nawet jazzu. Należy szybko dodać, że miks nawet udany, bo mimo nietypowo dobranych elementów składowych, materiał udało im się nagrać dość spójny, ciekawy, dobrze brzmiący, przyciągający uwagę oraz — wbrew tytułowi — absolutnie nie drażniący. Jest to spory sukces, bo — o czym jeszcze nie wspomniałem, żeby nie odstraszać — Irritant to album instrumentalny. Obierając taki a nie inny kierunek, I’ll Eat Your Face na szczęście wyłamali się z tendencji do wypełniania miejsca na ewentualne wokale kolejnymi zawijasami i pustym mędzeniem, w czym celuje większość instrumentalnych kapel, i nagrali po prostu krótsze, bardziej zwarte oraz łatwiejsze do zapamiętania kawałki. Prosty zabieg (tylko czemu tak niewielu na to wpadło?), ale dzięki niemu wzrasta chęć ponownego odpalenia płytki. Na krótkości atuty Irritant się jednak nie kończą, bo największą radochę sprawia oczywiście sama muzyka – panowie skaczą po gatunkach, bawią się klimatem, a na końcu wywołują zdziwienie coverem… Mike’a Oldfielda. Z przyjemnością sprawdzę, co te czubki w przyszłości wykombinują, bo pomysłów zdaje się im nie brakować. Byle ich tylko nikt na leczenie nie posłał.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100063571157301
Udostępnij:

20 grudnia 2011

Belphegor – Blood Magick Necromance [2011]

Belphegor - Blood Magick Necromance recenzja reviewAustryjaccy piewcy wszelkiej desekracji, po przejściu do Nuclear Blast, narzucili sobie (albo im narzucono – o to przecież łatwiej) ostre tempo, bo Blood Magick Necromance jest ich czwartym albumem w ciągu zaledwie pięciu lat. Ma to swoje plusy – gdy ktoś jest bezkrytycznym fanem Belphegor, to nie musi długo czekać na kolejne porcje necro-satanicznych manifestów. Są i minusy, bo przy tak napiętym wydawniczym terminarzu i zatrzęsieniu koncertów ciężko o złapanie oddechu, istnieje duże ryzyko pojawienia się rutyny, a przez to łatwiej coś przeoczyć, no i o prawdziwej świeżości można zapomnieć. Jak dla mnie, właśnie przez ten zapierdol kilka rzeczy im tym razem nie wyszło, a ilość minusów niemile zaskakuje. Przede wszystkim na Blood Magick Necromance austryjackie komando położyło nacisk na blackowy pierwiastek, co uczyniło materiał dość płaskim i jednolitym, a przez to najbliższym szwedzkiej szkole wojowania z bozią, choć z wyczuwalnym od pierwszego riffu stylem Belphegor. Tyle, że stylem gdzieś tak sprzed dekady, a to już nie każdego musi rajcować. Co znamienne, najlepiej wypadają te najbardziej siarczyste, wściekłe blackowe cięcia — „Angeli Mortis De Profundis” i „Sado Messiah” — pod którymi zapewne z radością podpisaliby się kolesie z Marduk, Dark Funeral, Setherial czy Ragnarok. Natomiast w rozbudowanych kawałkach niestety nie jest już tak różowo (tzn. czarno-czarno), bo za dużo w nich fragmentów ni to nudnych, ni niedorobionych – po prostu nijakich. Te mielizny mieszają się z rasowym belphegorowskim napieprzaniem o dość charakterystycznych strukturach, więc z poziomem utworów jest naprawdę różnie, i to niezależnie od uskutecznianego tempa. Konotacje ze szwedzką sceną pogłębia wypracowane w Abyss brzmienie – ostre, cholernie czyste, z trochę za bardzo schowanymi garami. Jak by nie patrzeć, jest to produkcyjny wypas, co nie zmienia faktu, że nie do każdej kapeli pasuje – Belphegor, cokolwiek by teraz nie wygadywali, lepiej wychodził na kolaboracji z Andym Classenem i masywnym, zabrudzonym dźwięku. A tak, przez zbytnie wypolerowanie muzyka straciła część kopa, tego fajnego bezpośredniego jebnięcia obecnego na kilku poprzednich płytach. O ile „Walpurgis Rites – Hexenwahn” miał znamiona pewnej wtórności i prosił się o rozwinięcie stylu, Blood Magick Necromance jest już wyraźnym krokiem w tył. Po tylu latach grania potknięcie może zdarzyć się każdemu i nie ma z czego robić wielkiej tragedii – tak też traktuję ten krążek, bo już w wersji lajf materiał wypada — chwalić Belzebuba! — lepiej. No ale jeśli następny będzie podobny, to już, kurwa, bardzo niefajnie.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/belphegor

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 grudnia 2011

Therion – Lemuria [2004]

Therion - Lemuria recenzja reviewChyba nie stwierdzę nic szczególnie odkrywczego konstatacją, że Therion to klasa sama dla siebie, kapela, której styl jest nie tyle niepodrabialny (tu następuje wymowna pauza, w czasie której kieruję wzrok w stronę ChRL), co bezbłędnie rozpoznawalny już od pierwszych dźwięków. Jest to stwierdzenie nieco mgliste i nieprecyzyjne, ale dobrze oddaje wrażenia jakie towarzyszą lekturze Szwedów – bo nie rozpoznać Theriona to jak dać z liścia kobiecie (będąc facetem), jak powiedzieć „gówno” w wytwornym towarzystwie, tudzież zalać frytki majonezem. Po prostu się nie godzi, nie godzi kurwa i basta! Tą kapelę trzeba znać, lubić też – ci, którzy się ze mną nie zgadzają, to wiedzą co im słoń na ucho nadepnął i gdzie im kij w dupę. Oczywiście zastrzec trzeba, że sympatia do kapeli nie jest ślepa i bezwarunkowa, obejmująca swoim zasięgiem wszystkie krążki – Lemuria nie jest jednak ową czarną owcą, choć zaczyna się nijako. Jak na openera „Typhon” zwyczajnie zawodzi – brakuje mu cech porządnego kawałka, a co dopiero pierwszego. Potem jednak jest lepiej i to znacznie lepiej, a co więcej – ten wysoki poziom utrzymuje się do końca, z jednym dosłownie potknięciem. O ile „Sirius B” był przedsięwzięciem bardziej metalowym, co i tak wypada wziąć w cudzysłów, o tyle Lemuria to krążek bardziej symfoniczny i operowy. Ale na tym płyta się nie kończy – można na niej znaleźć stylizacje począwszy od pirackich, poprzez wyjęte żywcem ze Scooby Doo, aż na Rammsteinowych skończywszy. I nawet to nie wyczerpuje listy wszystkich, niekoniecznie metalowych, inspiracji i patentów obecnych na wydawnictwie. Ma to dodatkową zaletę – Lemurię można słuchać w towarzystwie swojej dziewczyny/żony/kochanki, która za ciężką muzyką nie przepada, można ją także zapodać rodzicom (sprawdzałem na swoich – działa), a nawet co bardziej kościółkowi sąsiedzi mogą pomyśleć, że to madrygały elżbietańskie. Tak więc pod okiem i uchem świątojebliwych sąsiadów można uskuteczniać swoje mroczne, szatanistyczne i bluźnierskie praktyki, co w przypadku postępującej głuchoty owych sąsiadów może poskutkować nawet pogłaskaniem po głowie za słuchanie pięknych, kościelnych pieśni. Taktycznie same zalety, jak widzicie. Muzycznie Lemuria nie odstaje od poprzednich wydawnictw, oczywiście wziąwszy pod uwagę to, co już napisałem. Jest więc mnóstwo melodii, niekiedy bardziej, innym razem nieco mniej ambitnych, niezliczone ilości chórków, oraz całe tony, mnóstwo ton, klimatu i nastrojowości. Krążek słucha się sam, szczególnie, kiedy ma się ochotę chwilkę zwolnić i pomyśleć. Ma się wtedy szansę odkryć piękno tego wydawnictwa, docenić wszystkie te operowe partie, które pewnie na co dzień umykają gdzieś bokiem. Tak sobie teraz myślę, że w sumie cała płytka wymiata i to mimo (a może dzięki) owej operowatości. Dwa utwory: tytułowy – „Lemuria” oraz „An Arrow From the Sun” doskonale oddają, o co mi chodzi. Pierwszy ze wspomnianych jest tym wspanialszy, że bardzo przypomina mi — doskonały moim zdaniem — krążek „Theli”. Kolejną wspaniałością krążka są bałałajki, którymi dość bogato album polano. Rządzą na całej linii, nawet jeśli wykorzystano je w kawałku poświęconym Majom – „Quetzalcoatl”, co pasuje jak pięść do nosa. Skłonnym jednak nie czepiać się tego, bo brzmią bajecznie. Pewnie zdążyliście się zorientować, że krążek do najbardziej monotonnych nie należy, jest jak społeczeństwo USA – różnorodny, barwny i ogólnoświatowy. Zanim skończę te ochy i achy, zwrócę jeszcze waszą uwagę na gitary – przykuwają mimo ogólnej zajebistości krążka. I na tym poprzestanę, najwyżej dopiszę coś w późniejszym czasie. Tymczasem Gurdżijew daje 9, więc i ja takoż czynię.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.therion.se

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 grudnia 2011

Fleshkraft – First Harvest [2008]

Fleshkraft - First Harvest recenzja okładka review coverJeśli wśród naszych czytaczy są i tacy, którzy wciąż tęsknią za Cannibal Corpse z Barnesem na wokalu, to mam dla nich dobrą wiadomość – powiew starych, dobrych czasów znajdziecie na debiucie Fleshkraft. Fińska załoga proponuje death metal czerpiący pełnymi garściami z klasycznego dorobku Amerykanów, szczególnie z okresu „Tomb Of The Mutilated” i „The Bleeding” – rytmiczny, brutalny, klawo brzmiący, perfekcyjnie odegrany i ozdobiony niskimi charczącymi wokalami. Przewidywalny także, ale w tym punkcie problemu akurat nie widzę. Kapel grających pod Cannibali była już cała masa, ale nie spotkałem się jeszcze z taką, której by to wychodziło tak przekonująco jak Fleshkraft. Pozytywny odbiór First Harvest wynika jak dla mnie z dwóch rzeczy. Po pierwsze, chłopaki obiektywnie grają bardzo sprawnie i z dużą łatwością, a po drugie, nie przeginają w odwzorowywaniu swych kudłatych idoli. Oznacza to mniej więcej tyle, że zrzynają/inspirują się raczej świadomie, a nie jak popadnie; ot chociażby w kwestii dynamiki – nie powielają (na szczęście!) rytmów charakterystycznych dla Mazurkiewicza (co wielu — o których nikt już nie pamięta — zgubiło), zaś dla urozmaicenia w szybszych partiach sięgają po zagrywki kojarzące się bardziej z Malevolent Creation czy Brutality. Już to starcza, żeby płytka nie była nuda ani jednowymiarowa. Na plus wypada też optymalna długość utworów (kręcą się wokół trzech minut), jak i płyty w ogólności (rozsądne 35 minut) – koniec następuje długo zanim komuś zbierze się na pierwsze ziewnięcie. Ludziska żądni dodatkowych atrakcji znajdą na płycie nieźle zrobiony tradycyjny w formie teledysk do „Bred Undead” (bodaj najbardziej chwytliwy w zestawie, no może na spółkę z „Deathcold” i „Insane Bloodlust”'), w którym kwintet z północy kontynentu prezentuje się niemal identycznie jak pewien amerykański zespół z dwoma „C” w nazwie. Dalsze opisy są w tym miejscu zbędne, bo chociaż Fleshkraft mają jasno sprecyzowany target — przy czym jest on węższy niż by się mogło wydawać — to siła przyciągania ich muzyki znacznie wykracza ponad poziom typowego klona. Do objawienia im daleko, ale mnie sprawili miłą niespodziankę.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.fleshkraft.com

podobne płyty:


Udostępnij:

11 grudnia 2011

Make Me A Donut – Make Me A Donut [2011]

Make Me A Donut - Make Me A Donut recenzja reviewDeaf jakiś czas temu chwalił się rozmiarem swoich cojones, to i ja błysnę heroizmem w trosce o dobro ludzkości. Otóż przesłuchałem Make Me A Donut pełne dwa razy, bezpowrotnie marnując w ten przykry sposób nieco ponad pół godziny życia. Ja zmarnowałem, ale wy już nie musicie, albowiem spieszę z ważną informacją: Make Me A Donut to syf. Wydawca określa coś takiego mianem „party-core”. Jedno jest pewne – na imprezę z takim czymś w roli muzyki nigdy bym nie poszedł. Rzeczone „takie coś”, to po mojemu niestrawny miks techno (a w każdym razie gównianej elektroniki) z odrobinkę „podcore’owanym” nowoczesnym, melodyjnym szwedzkim death metalem i hip-hopem. Skoczne rytmy, plumkające klawisze, toporne (a przy tym niezbyt czytelne) riffy i irytujące gimnazjalną pretensjonalnością wokale – oto obraz niespójnej i nieatrakcyjnej muzyki Szwajcarów. Chyba im się tam za dobrze powodzi, skoro znajdują czas na nagrywanie takich niepotrzebnych nikomu bździn. Wydawać by się mogło, że przy takim poziomie syfiastości kolesie są niejako zmuszeni grać „tylko dla siebie”, ale… Jeśli znaleźli się tacy, którzy w „Illud Divinum Insanus” dostrzegli nowy wymiar ekstremy, to niewykluczone, że i na wątpliwej urody pitolenie Make Me A Donut ktoś się złapie. Kapelę przed jedynką w notce uratował jedynie fakt, że to nędzna epka.


ocena: -
demo
Udostępnij:

8 grudnia 2011

Realm – Endless War [1988]

Realm - Endless War recenzja okładka review coverPozostańmy jeszcze na kilka chwil w lepszych czasach, kiedy muzykowanie wymagało czegoś więcej niż grajków o urodzie Kena/Barbie, znacznych nakładów na aktoreczki świecące do kamery cyckiem, tudzież kompozycji tak prostych w odbiorze, że co bardziej szanująca się krewetka mogłaby się poczuć urażona. Mówię tak nie dlatego, że uważam, że wszystko, co wartościowe już zdążono nagrać – tak uważa demo, ale dlatego, że obawiam się, iż może mieć on jednak rację. Bo, jakby na to nie spojrzeć, znakomita większość nowych wydawnictw jest w mniejszy lub większym (większym oczywiście) stopniu inspirowana dokonaniami poprzednich dekad, a wszelakie rzekome nowości i inne numetale tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że półświatek metalowy jak jasna cholera potrzebuje nowego Schuldinera, lub choć Masvidala w formie z czasów „Focus”. Ale Schuldiner już po tamtej stronie, a Masvidal woli udawać, że umie śpiewać czyste wokale, więc pozostaje przeczesywać archiwa w poszukiwaniu zakurzonych perełek i wierzyć, że jest dzisiaj ktoś, kto jeszcze traktuje muzykę na poważnie. Tymczasem, w oczekiwaniu na zbawienie proponuję więc kapelkę o nazwie Realm, która — zapewne — większości z was kojarzy się zupełnie z niczym. I jest to, kurwa, błąd, niczym ignorancja Laty olbrzymi, który powinniście jak najszybciej naprawić – jak mawia Robert Burneika „nie ma opierdalania sie”. Osiemdziesiąty ósmy rok, a tu chłopaki wycinają takie kawałki – to się po prostu w pale nie mieści. Nie jest, co prawda, pierwsza tak technicznie zaawansowana wygrzewa, ale pewnie w pierwszej piątce się mieści. I to w stylu, który do dziś pozostaje dla większości poza zasięgiem, nawet kiedy pożyczą sobie drabinę Jakubową. Na tym krążku wszystko pasuje, każdy detal jest starannie dobrany, każda kompozycja po stokroć przemyślana i nic, naprawdę nic, nie pozostawiono przypadkowi. Zanim zdążysz umieścić płytkę w odtwarzaczu, zanim polecą z głośników pierwsze dźwięki, już będziesz miał okazję zetknąć się z maestrią Realm. Okładka, bo o niej mowa, to pierwsze, a zarazem bardzo mocne zaproszenie do zapoznania się z wydawnictwem; nawet jeśli nie słyszałeś wcześniej nic o kapeli, to okładka jest na tyle pojechana, że sięgniesz po krążek – choćby z ciekawości. Jest w niej tyle symboliki i surrealizmu, że nie pozwala spać po nocach. Najlepszej jest jednak to, że okładka to dopiero początek, a później jest tylko lepiej. Kompozycje są z jednej strony połamane i wymagające skupienia, a z drugiej przebojowe i z powerowym muśnięciem. Fajnie zgrywają się z tym wokale – niby czyste, ale nieco przełamane szorstkością, wchodzące lekko w wysokie rejestry, ale dobrze brzmiące także w dołach, a nawet growlu – tak, jest jeden, krótki ryk w bardzo dobrym skądinąd kawałku „Root of Evil”. Na szczególną atencję zasługuje praca gitar, których siła leży przede wszystkim w kapitalnych riffach. Mają w sobie moc, w chuj mocy, a do tego nie są ani krzty sztampowe. Miłośnicy techniki będą zachwyceni. Także fani basu nie powinni być zawiedzeni – jest bardzo ładnie wydobyty, soczysty, ale i przybrudzony. Mówiąc prościej – pierdzi z klasą. Całości dopełniają inteligentnie bita perkusja oraz sensowne teksty. Słowem – klasa, po całości. I to wszystko w osiemdziesiątym ósmym, aż się wierzyć nie chce, chociaż z drugiej strony wiele dzisiejszych kapelek zainkorporowało całe mnóstwo ówczesnych patentów. I za to chwała, tak współczesnym za dobry gust, ale także ówczesnym za zajebiste pomysły i zagrywki, które nie zużyły się ani odrobinę.


ocena: 9/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: