Pokazywanie postów oznaczonych etykietą metal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą metal. Pokaż wszystkie posty

20 sierpnia 2020

Christ Agony – Darkside [1997]

Christ Agony - Darkside recenzja okładka review coverPasmo sukcesów artystyczno-komercyjnych Christ Agony — czyli innymi słowy pierwsze trzy albumy — zostało brutalnie przerwane w momencie wydania Darkside – płyty eksperymentalnej i kontrowersyjnej, a po fanowsku rzecz ujmując: po prostu nieudanej. Rok wcześniej Samael zelektryzował świat metalu śmiałym użyciem elektroniki i kosmicznym klimatem, co dla zespołu Cezara (czy raczej dla jego studyjnej namiastki) mogło być jakimś impulsem do wprowadzenia zmian w muzyce, jednak bądźmy szczerzy – przejście z bogatego aranżacyjnie black metalu do mariażu techno, poezji śpiewanej i przesterowanych gitar nikomu nie mogło wyjść na dobre.

I nie wyszło. Na Darkside trudno się doszukać jakichś punktów wspólnych z kultową trylogią, bo płyta jako całość jest potwornie niespójna stylistycznie, struktury utworów zostały drastycznie uproszczone, brzmienie jest sztuczne (kłania się automat perkusyjny) i niezbyt dopasowane do muzyki (w dodatku „The Key” pod względem produkcji odstaje od pozostałych), diabelski klimat Christ Agony uleciał całkowicie i nawet wokale Cezara (zwłaszcza te czyste i płaczliwe) momentami są bardzo odległe od tego, co z powodzeniem robił wcześniej przez kilka lat. Ja rozumiem, że poprzednia formuła mogła się ojcu założycielowi znudzić, ale robienie z płyty śmietnika nieprzystających do siebie pomysłów nie jest najlepszym rozwiązaniem.

Jakby tego było mało, na Darkside jest aż jeden rasowy metalowy numer — „Kingdom Of Abyss” — w szybkim tempie i z agresywnymi riffami, i właściwie tylko on zasługuje na szczere wyróżnienie. Poza nim trochę sensownego grania można wyłuskać jedynie z „Darkside” (część „Eternal” jest dużo ciekawsza niż „Beauteous Death”) i „The Triangle” (ale dopiero jak się rozkręci) oraz — już w mniejszym stopniu — z „Dark Goddes” (udana melodia) i „Heredity” (ze dwa spoko riffy). Nie ma co ściemniać, to niewiele jak na zespół z takimi dokonaniami, tym bardziej, że w pozostałych kawałkach gitary robią wyłącznie za niemrawy wypełniacz tła. „My Spirit Seal” (w obu wersjach) najlepiej przepstrykać zanim w ogóle się zacznie – szkoda waszych nerwów na taką awangardę.

Wydaje mi się, że kiedyś byłem bardziej wyrozumiały dla tej płyty i siłą rzeczy jakiś sentyment do Darkside mi pozostał, jednak nie na tyle silny, żeby sięgnąć po nią częściej niż raz na kilka lat. W katalogu Christ Agony jest kilka lepszych albumów, a precyzując – wszystkie.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 listopada 2017

Samael – Hegemony [2017]

Samael - Hegemony recenzja okładka review coverDwa przypadki to dość skromny materiał, by na jego podstawie tworzyć jakąś prawidłowość, ale skoro oba bez naciągania faktów pasują mi do teorii, to niech i tak będzie. W przypadku Samael owa prawidłowość wygląda następująco: po dłuższych przerwach Szwajcarzy nagrywają albumy nie urywające dupy. Tak było z „Reign Of Light”, tak jest również z Hegemony. Wstyd to przyznać, ale od lat podchodzę do nowych płyt tego zespołu jak do produkcji pop – mianowicie interesuje mnie, czy są na nich jakieś fajne piosenki i czy jest ich dużo. Przy okazji tego krążka odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi – owszem, zaś na drugie – niespecjalnie. Tak na dobrą sprawę z pięćdziesięciominutowego — swoją drogą to już odrobinę za długo — materiału w pamięć najbardziej zapada „Helter Skelter”, co jest zresztą zrozumiałe – wszak McCartney i Lennon w pisaniu hitów nie mieli sobie równych, a akurat w tym kawałku ponoć dali podwaliny dla metalu. Natomiast spośród autorskich utworów Samael najciekawsze wydają mi się „Rite Of Renewal” i „Against All Enemies”, które wyróżniają się dobrą dynamiką i ponadprzeciętną chwytliwością. W pozostałych numerach nie brakuje udanych partii (ba, jest ich całkiem sporo!), jednak zwykle nie rozwijają się w coś większego – pozostają tylko ciekawym fragmentem w otoczeniu patentów po prostu średnich i mocno oklepanych. Ta wtórność Hegemony bywa kłopotliwa zwłaszcza kiedy jakiś fragment baaardzo przypomina inny, znany już z „Passage”, „Eternal” czy „Lux Mundi”. Nie wymagam — a nawet nie chcę — od Samael eksperymentów ani wymyślania swojego stylu na nowo, jednak pewne modyfikacje w jego obrębie czy choćby odrobina innowacji na pewno by nie zaszkodziły. Tymczasem Hegemony jawi mi się bardziej jako zestaw odgrzewanych — ale za to jako tako bezpiecznych — pomysłów nagranych dla świętego spokoju, niż całkowicie świeży materiał stworzony by zadziwić i podbić świat, co zresztą może sugerować tytuł krążka. A propos prezentowanych na albumie treści; niektóre utwory — a już szczególnie tytułowy i „Samael” — brzmią jak poważne manifesty, jakby zespół miał zamiar odegrać kluczową rolę w dziejach świata. Szkoda tylko, że teksty typu „Silniejsi niż kiedykolwiek wcześniej / Nasza moc jest coraz większa” czy „Jesteśmy przyszłością / Właśnie zaczynamy swe przedsięwzięcie” nijak się mają do muzyki, która ni cholery nie ma rewolucyjnego charakteru. Ponadto, jak mi się zdaje, nie ma nic specjalnie wzniosłego w „transferze” z fonograficznego giganta do wytwórni celującej w przeciętności przystępnej dla typowego Niemca. No chyba, że zrobili to w imię taktyki „jeden krok do tyłu, dwa do przodu”. Boję się tylko, że na te kroki do przodu Samaelowi może już zwyczajnie zabraknąć czasu.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.samael.info

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

5 kwietnia 2013

Twisted Into Form – Then Comes Affliction To Awaken The Dreamer [2006]

Twisted Into Form - Then Comes Affliction To Awaken The Dreamer recenzja okładka review coverKapela jak na Norwegię w najwyższym stopniu niecodzienna, co jednak należy traktować, jako zaletę. Młodszy i mniej rozgarnięty brat Spiral Architect, z którym dzieli zresztą część członków, przede wszystkim zaś styl grania. Niestety bycie młodszym i mniej rozgarniętym bratem niesie ze sobą pewne przykre konsekwencje, co sprowadza się do tego, że muzyka kwartetu z Oslo tak wspaniała i powalająca już nie jest. Problem jest mianowicie taki, że Twisted Into Form chciał być zarówno techniczny i pogmatwany, jak i ciężki oraz monolityczny. Kłopoty zaczynają się szybko, bo już w momencie chęci strzelenia jakimś popisem instrumentalnym. No więc psikusa sobie Norwedzy wykręcili, bo efekt tego mariażu jest taki, że miast wirtuozerskiego majstersztyku do uszu słuchacza dobiega plumkanie basu połączone z bulgoczącymi gitarami. Iście bagienna atmosfera. Problem dotyczy, jak się chwilę później człowiek orientuje, nie tylko solówek, ale właściwie całego albumu. Czasami mam wrażenie, że cała muzyka dobiega zza ściany – wszystko jest przytłumione i sprowadzone do niskich rejestrów. Taki zabieg ma sens w przypadku kapel, którym niespecjalnie zależy na technicznych popisach, Twisted Into Form do takich się jednak nie zalicza, więc trudno zrozumieć takie rozwiązanie. Skłamałbym pisząc, że odechciewa się od tego dalszego słuchania – aż tak źle nie jest. Ale cacy też nie, bo trochę brakuje mi zbalansowania w palecie dźwięków. Gdyby jeszcze brakowało Norwegom umiejętności i buczeniem chcieliby zamaskować owe braki, to jeszcze mieliby jakąś wymówkę, durną, ale mieliby. Sęk w tym, że gdy się wsłuchać, to całkiem sensowne wygibasy wyczyniają muzycy przy pomocy swoich instrumentów. Krótki wtręt: szczególne pochwały w tym miejscu kieruję w stronę pałkera, który kombinuje na wszelkie sposoby by ponapierdalać w bębny w możliwie najbardziej wyszukany sposób. Brawo! Wracając do sedna: uważam za zupełnie chybiony pomysł obciążania tak technicznej i skomplikowanej muzyki. Tym bardziej, że muzyka do ciężkich nie należy (wszak to technicznie zagrany prog metal z czystymi wokalami) i aż się prosi o większą wyrazistość dźwięków, większą przestrzeń i – trochę z innej beczki – przyjemniejsze melodie. Melodie, zaraz po ogólnej duchocie, stanowią drugą główną bolączkę albumu. Na dziesięć kawałków dwa, trzy jako tako wpadają w ucho, reszta jest raczej ociężała i średnio atrakcyjna (co w połączeniu ze wspomnianą już bagienną atmosferą bywa odrzucające). Jako pechowy, w tych okolicznościach, należy uważać dobór wokalisty, który, sam w sobie, nawet daje radę, ale w połączeniu z już wspomnianymi dodatkowo utrudnia czerpanie przyjemności z lektury płyty. Niby jest tą przeciwwagą dla ogólnej ociężałości, ale na dłuższą metę okazuje się równie ciężkostrawny. I jako taki właśnie – ciężkostrawny – uważam dzisiejszy krążek. Błędy, które w innych przypadkach nie byłyby może nawet zauważone, w przypadku Then Comes Affliction to Awaken the Dreamer drażnią w najlepsze. Wielka szkoda, bo muzyka zła nie jest, pomysłów, jak słychać – nie brakuje (tak bardzo), tylko te przedobrzenia i chęć ożenienia niepasujących do siebie idei. Mogło być bardzo dobrze, jest dobrze.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.twistedintoform.no

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lutego 2013

The Devin Townsend Band – Synchestra [2006]

The Devin Townsend Band - Synchestra recenzja okładka review coverMożna się zdrowo pogubić w całej tej Devinowej zabawie z kapelami. The Devin Townsend Band to właśnie jedna z takich kapel-projektów; byt krótki, bo zaledwie dwupłytowy i umiarkowanie udany i właśnie przez tą „ujdzie-w-tłumie-owatość" – nie wywołujący u mnie bezsennych nocy. Co więcej, oba wydawnictwa spod znaku The Devin Townsend Band wydano w przedziale czasowym między wspaniałymi „Terria” i „Ziltoid the Omniscient”, tym razem firmowanych jedynie przed (prawie samego) Devina, dlatego zastanawiam się, czemu nie dorównują im poziomem. „Accelerated Evolution” oraz opisywany dziś krążek Synchestra wydano w czasie, kiedy Devinowi bardziej w sercu ambient grał, a żeby jednak trochę metalu w świat wypuścić, zebrał Devin kilku grajków i wzięli się za nagrywanie. Synchestra niemal dokładnie wpisuje się w styl znany z wcześniejszych wydawnictw Kanadyjczyka, ale już od początku słychać, że robiony jest jakby nieco na siłę. Niby wszystkie komponenty Devinowej stylistyki są: rozległe, malowane gitarami i śpiewem, krajobrazy, niemal namacalna przestrzeń zaludniona przez niezliczone dźwięki, wielopoziomowe struktury, jakże charakterystyczne brzmienie gitar – wszystko jest, a zarazem czegoś brak. Po chwili zastanowienia okazuje się, że brakuje krążkowi jaj [z hiszpańskiego cojones]. Coś muzykowi umknęło, zabrakło spójnej koncepcji w efekcie czego dostajemy płytę w najlepszym przypadku dobrą. Nie można oczywiście mówić o klęsce, ale jakieś tam rozczarowanie mnie spotkało. Nie czuję się wciągany przez muzykę, co gorsza – płyta dłuży mi się mniej więcej od połowy. Zanotował Devin kilka wpadek: sporo melodii jest zwyczajnie brzydkich, sporo nijakich (mówiąc eufemistycznie – akceptowalnych), no i gdzie te solówki? Jak wspomniałem, jeszcze pierwsza połowa broni się, jest kilka naprawdę dobrych kawałków, kilka ciekawych pomysłów i aranżacji, niestety po „Vampirii” poziom spada do przeciętnego. A do końca krążka grubo ponad pół godziny! I to właśnie wkurza – sporo materiału, z którego niewiele wynika, jest, bo jest i nic więcej. Twardogłowi fani pewnie się w tym odnajdą, mi niestety brakuje cierpliwości, dlatego słucham tego nie częściej niż kilka razy na kwartał.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

podobne płyty:

Udostępnij:

23 grudnia 2012

Forger Emaciated – Hypercrisis [2012]

Forger Emaciated - Hypercrisis recenzja reviewW tych nagraniach słychać młodość. Niestety, nie objawia się ona w ten najbardziej pożądany przeze mnie sposób, czyli świeżością i napierdalaniem na oślep. Forger Emaciated, choć deklarują się jako progresywny death metal, nie mają z ostrym dopieprzaniem nic wspólnego. Tak na dobrą sprawę ja w ich muzyce nie widzę wielu punktów utożsamianych z tym, co mają na etykietce, a gdy za sztandarowy przykład progresywnego death metalu przyjąć Obscurę albo nawet łagodniejszy Sadist, to mówimy o zupełnie rożnych, bardzo od siebie odległych światach. Na progresję Hypercrisis jest zbyt prosty, zbyt standardowy, a pojawiające się często przebitki basu na pierwszy plan nie zmienią mojego zdania w tym temacie. Z kolei jak na death metal to nie te tempa, ciężar, poziom brutalności, a już na pewno nie te koszmarne czyste wokale! Jeśli już, to od biedy można tu przywołać melodyjne szwedzkie granie. Jedno jest pewne – drugiej Gojiry z tego nie będzie, mimo iż chłopaki trochę próbują cisnąć w tym kierunku, zapominając jednakowoż o tym, że Francuzi, cokolwiek by nie grali, miażdżą brzmieniem. Forger Emaciated nie miażdży, bo produkcję ma boleśnie domowej proweniencji – im głośniej, tym bardziej to słychać. Na każdym kroku Hypercrisis dostajemy potwierdzenie, że obcujemy z bardzo młodym, niedoświadczonym zespołem. Brak zdecydowania, umiejętności stricte technicznych, kasiorki… nazywając rzecz po imieniu, jest to etap demówkowy. Dobre chęci i potrzeba zaistnienia nie wystarczają, bo mamy do czynienia z falstartem.


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: https://www.facebook.com/forgeremaciated
Udostępnij:

2 października 2012

Samael – Lux Mundi [2011]

Samael - Lux Mundi recenzja okładka review coverCzy nie można było tak od razu?! Czy naprawdę potrzebowali kilku lat, żeby dotarło do nich, w czym są najlepsi? Niepojęte! Otwierający płytę „Luxferre” to fenomenalne uderzenie na miarę kapitalnych „Rain” i „Year Zero”, z tym że jest jeszcze bardziej dynamiczny i przebojowy. Porywa od pierwszych taktów, miażdży super chwytliwym refrenem i długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Rewelacja! Gdyby cały album był utrzymany na takim poziomie, to bez wahania okrzyknąłbym go najlepszym w historii zespołu, a poniżej wklepał mocne 10 i kategoryczny nakaz kupienia go za wszelką cenę. Tak dobrze jednak nie ma — choć i tak jest bardzo dobrze — i w większości pozostałych utworów Szwajcarzy korzystają z patentów, które sprawdziły się m.in. na „Reign Of Light” i „Solar Soul”. Sprawdziły się i tutaj, bo podniosłe, wolne i bardzo klimatyczne utwory w typie „For A Thousand Years”, „Mother Night”, „Pagan Trance” to przecież esencja ich stylu (a pisząc to mam na myśli oczywiście czwartą i piątą płytę) i znudzić się nimi nie sposób. Niewiele w nich naprawdę nowego, ale już wolę, jak grają przewidywalnie to, co latami dopracowali sobie do perfekcji, niż udają bogów ekstremy, którymi przecież nigdy nie byli. Powrót na właściwe tory nie jest jednak totalny, bo więzi z niesławnym „Above” podtrzymuje „The Truth Is Marching On” – blasty, ostre riffy i ogólna sieczka, ale w ciekawszym niż ostatnio wydaniu, bo z dobrymi partiami klawiszy, czytelnym dźwiękiem i sporą chwytliwością. Brutalizmy w takiej dawce są do zaakceptowania, choć mnie próby dopierdalania w wykonaniu tego zespołu zalatują jakimś kryzysem wieku średniego. Trochę z poprzednika ostało się także w formule brzmieniowej, bo chyba robiono je pod nieco szybszy materiał, stąd gitary nie są aż tak ciężkie jak na „Solar Soul”, ratują się natomiast czystością. Zatem na Lux Mundi nie ma nic, czego fan Samaela mógłby się przesadnie obawiać, jest za to zestaw kilku bardzo dobrych numerów z prawdziwą perłą w postaci „Luxferre”. Dla mnie w pełni się tym albumem zrehabilitowali i liczę, że już im więcej nie odbije.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.samael.info

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 maja 2012

Xerosun – Absence Of Light [2009]

Xerosun - Absence Of Light recenzja okładka review coverXerosun stawia na nogi, o czym mogę osobiście zaświadczyć. Akurat odpoczywałem ze wszech miar biernie, leżąc wentylem do góry, gdy zmieniarka przeskoczyła na Absence Of Light nieznanego mi wcześniej zupełnie irlandzkiego zespołu. Poleżałem, posłuchałem i przy okazji czwartego kawałka poderwałem się z wyra, bo pech chciał, że położyłem almighty pilota poza zasięgiem spracowanych rąk. Dalszy ciąg tej mrożącej krew w żyłach opowiastki jest następujący: wyłączyłem to w pizzzdu. Płytę w całości przesłuchałem znacznie później tylko raz — jedynie na potrzeby recki — albowiem jej zawartość syfiastą jest. Wydaje mi się, że na którymś etapie swej kariery w ten sposób mogli grać Paradise Lost. Jest to z mojej strony naturalnie strzał w ciemno, bo kontakt z Angolami zakończyłem na debiucie i wszystko, co późniejsze, jest mi obce i wstrętne. No ale o czym to ja… Właśnie, ten raczej nietrzymający się kupy bełkot ma na celu zakomunikowanie wam, że Xerosun grają strasznie drętwo, nieruchawo (w ledwie dwóch kawałkach na dziesięć próbują wprowadzać trochę dynamiki), denerwująco i z finezją dorównującą staremu Rammstein. Coś takiego określa się teraz ponoć nowoczesnym klimatycznym metalem. Dla mnie to zwykłe ciągnące się w nieskończoność mędzenie dla dziewuszek i sophisticated gimnazjalistów, bo pewnie przeciętna (nie)szanująca się gotka nawet by przy tym nie zadarła spódnicy. Irlandczycy dobijają szczególnie dwoma elementami – biedną, podaną po amatorsku i bez pomysłu elektroniką w tle oraz wokalami z niewiadomych względów rozbudowanymi grubo ponad możliwości wokalmena. Koleś ma zupełnie nieciekawą barwę głosu, ze śpiewaniem u niego kiepsko, a mimo to strzela ozdobnikami na prawo i lewo, robiąc podobną wiochę, co frontmeni Feel, Iry i tym podobne niedojdy. Chwalić bozię w niebiesiach, że z takim graniem mam styczność góra raz na rok. W innym wypadku dorobiłbym się słomy w uszach. Ocena naciągnięta za okładkę.


ocena: 3/10
demo
oficjalna strona: www.xerosun.com
Udostępnij:

20 lutego 2012

Morgoth – Feel Sorry For The Fanatic [1996]

Morgoth - Feel Sorry For The Fanatic recenzja okładka review coverOstatni album Morgoth nie cieszy się wśród fanów specjalną estymą, a zdecydowana większość uważa go za zwyczajne, niewarte splunięcia gówno. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby wielu spośród tych ludzi w ogóle Feel Sorry For The Fanatic nie słyszało, a wybitnie krytyczna ocena całości produkowana była tylko na podstawie bardzo nietypowej okładki, która z death metalem nie ma nic wspólnego. To ostatnie nawet jest na miejscu, bo i sam materiał również nie ma z tą muzyką punktów wspólnych, ale to akurat nie powinno dziwić nikogo, kto zaznajomił się z wcześniejszymi płytami Niemców. Morgoth poszli (pognali) do przodu z eksperymentami tak daleko, że wyszedł im z tego zmetalizowany rock z elektronicznymi/industrialnymi dodatkami i tylko majaczącymi w oddali pozostałościami po „Odium”. Ostro, prawda? Efekt tej całej ewolucji to… kopiące i przebojowe rockowe kawałki, których na płycie jest dziewięć. Jest jeszcze małe cuś – pod numerem czwartym kryje się techno sieka w stanie czystym, która jak dla mnie stanowi najsłabszy punkt programu (choć jest uzasadniona tytułem i od strony konceptu ma sens), ale też dowodzi ogromnej odwagi muzyków. Tak czy inaczej najlepiej to przepstrykać, bo zaraz po tym wynalazku — chyba dla równowagi i uspokojenia nerwów — umieszczono dwa zdecydowanie najlepsze kawałki na płycie: „Curiosity” i „Forgotten Days”. Na nich plusy się nie kończą, bo godne uwagi są chociażby „This Fantastic Decade”, „A New Start” czy „Last Laugh”. Ekstremy tu nie uświadczymy zupełnie, piosenki (dobre określenie) sączą się powoli i ogólnie jest cacy. Zabawne, że największą barierą przy przyswajaniu tej płyty okazał się dla mnie wokal Marc’a Grewe, który porzucił dzikie ryki na rzecz czegoś na kształt śpiewu. Z czasem i do tego się przyzwyczaiłem, przez co chętniej ten album odpalam. Fajna, choć momentami dziwna płyta.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 listopada 2011

Lou Reed & Metallica – Lulu [2011]

Lou Reed & Metallica - Lulu recenzja okładka review coverTo nie jest Metallica, to nie jest Metallica – powtarzałem sobie dla nabrania odwagi przez pierwsze minuty Lulu… A potem mi przeszło i rozważania, czym jest, a czym nie jest ten album odłożyłem na bliżej nieokreślone nigdy. Mogłem sobie na to pozwolić, bo — w czym zapewne będę odosobniony — rezultat współpracy Reeda i Metallicy uważam za naprawdę dobry. Dziwny, odważny, denerwujący, ale ciągle dobry. Niewykluczone, że ma to jakiś związek z tym, iż przemawia przeze mnie kompletna ignorancja, bo nie wiem za bardzo, kto to taki ten Lou Reed i czego wielkiego w życiu dokonał – koleś wygląda jak średnio zaawansowany Keith Richards, coś tam potrafi brzdąknąć na gitarze, a wokalista jest z niego dość tragiczny, żeby nie powiedzieć – żaden. Pal licho tę klasyczną rockową aparycję i raczej nieznaczące partie instrumentalne w jego wykonaniu – tu o głos się rozchodzi. Lou śpiewać zasadniczo nie potrafi (a przynajmniej przez prawie 90 minut Lulu nie wyrwało mu się z gardła nic podobnego), po prostu coś tam mędzi pod nosem i bełkocze z werwą menela, któremu tydzień wcześniej zaszyto esperal. Jakby to ładnie ubrać w słowa – początkowo szlag trafia i krew zalewa od tej nieskoordynowanej delirki, że pozostanę przy alkoholowych skojarzeniach. Ale, ale! Im dalej w las, tym bardziej robi się to akceptowalne. Oczywiście Lou wokalnie się nie poprawia, chodzi zaś o przyciężkawy, zawiesisty klimat. Połączenie nawiedzonej gadki w typie telewizyjnego kaznodziei z dość posranymi, ostrymi tekstami daje zupełnie niezłe efekty i nawet można to jakoś docenić. Dla mniej odpornych pozostają tylko nieliczne partie Hetfielda, który spisał się na swoim zwyczajowym poziomie. Od strony muzycznej Lulu prezentuje się co najmniej dobrze. I choć nie przytłacza natłokiem dźwięków (bo raczej nie o to chodziło), to przewijające się przez te dziesięć kawałków motywy zdecydowanie można zaliczyć do udanych, a niektóre riffy to prawdziwa miazga. Metaliczni zbudowali na ideach Reeda zupełnie niezły, choć nie do końca typowy (w zasadzie utwory są pozbawione jakichś bardziej sztywnych struktur) materiał, co pozwala przypuszczać, że forma po „Death Magnetic” jeszcze im nie opadła. Słuchając „Dragon”, „Mistress Dread”, „Iced Honey” czy „Cheat On Me” szybko nabiera się ochoty na więcej. I z normalnymi wokalami. Niestety, za sprawą Lulu nowa płyta Metallicy została w przesunięta w czasie na bliżej nieokreśloną przyszłość, ale warto będzie poczekać. Powstały w ten sposób międzyczas można sobie umilać słuchając choćby tego albumu, bo — mimo monstrualnych rozmiarów — obcuje się z nim zaskakująco przyjemnie, choć jak już wspominałem – potrafi denerwować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.loureedmetallica.com

Udostępnij:

23 kwietnia 2011

Aghora – Formless [2006]

Aghora - Formless recenzja okładka review coverDługo kazała na siebie czekać ekipa pod wezwaniem Santiago Dobelsa, ekipa zupełnie odmieniona, zbudowana całkowicie od podstaw. Do wymiany poszli wszyscy poza samym Dobelsem, który — parafrazując Ludwika XIV — powiedział „Aghora to ja”. Tym sposobem z zespołem pożegnała wokalistka Danishta, Cyniczna sekcja rytmiczna z oraz drugi wiosłowy Charlie. Biorąc pod uwagę zajebistość debiutu, takie roszady mogły budzić pewne zdziwienie (w końcu nie zmienia się zwycięskich składów) oraz obawy o poziom nowego albumu. Ubiegając jednak fakty powiem, że po dobrych dziesiątkach przesłuchań i mimo początkowego rozczarowania, udało się zespołowi wyjść z personalnych zawieruch obronną ręką i nagrać album, który, może nie tak wybitny, wciąż jednak dla miłośników progowo-jazzowych nut w orientalnych klimatach powinien być nie lada kąskiem. Ale po kolei. Zabierając się do Formless miałem za sobą przesłuchania debiutu liczone w setkach. Mówiąc ogólnie i możliwie krótko, pasowało mi na nim wszystko: klimat kawałków, wyczyny instrumentalne dwóch Seanów, tajemnicze i aksamitne wokale Danishty, słowem – ewryfing. A tu nagle szast, prast i do uszu dobiegają dźwięki „Atmas Heave”, „Dime”, tudzież innego Formless. Eee? A co się stało z głębią, wielopoziomową strukturą, jazzowością, gdzie się podział bas? Po kilku pierwszych przesłuchaniach miałem ochotę zrobić proste odejmowanie: z 9/10 „Aghory” odjąć jeden za brak Danishty, jeden za brak Seana, jeden za brak drugiego Seana i dać karnego kutasa za karygodne spłaszczenie i uproszczenie muzyki. W najlepszym wypadku, ocena mogłaby więc oscylować w okolicach 6/10, czyli słabo. Były to jednak czasy przed blogiem, więc nie myślałem nawet o czymś takim jak pisanie recek. I tak minęło trochę czasu od tamtych dni, zespół wielokrotnie gościł na moich słuchawkach i moje podejście do Formless zaczęło się zmieniać. To, co wcześniej upatrywałem jako wadę, czyli spłaszczenie i uproszczenie muzyki, ulegało powolnemu morfingowi w zaletę. Oczywiście nie stało się to bezwarunkowo, bo udało mi się to dopiero wtedy, kiedy zdałem sobie sprawę, że Formless to po prostu inna muzyka, w podobnych (z grubsza) klimatach, ale jednak inna. „Aghora” to album zdecydowanie trudniejszy, a tym samym akceptowalny przez znacznie węższe grono słuchaczy, skierowany raczej do melomanów, Formless zaś to odmiana tej muzyki na poziomie beginner. Ma jednak także swoje plusy, które nie wynikają wprost z faktu ułatwienia odbioru. Zmiany personalne sprawiły, że jedynym pełnokrwistym wirtuozem został Santiago. Pewnie musiał zdawać sobie z tego sprawę, bo sposób, w jaki skomponował, a następnie zagrał partie gitar aż się prosi o Nobla. Formless dzięki temu jest albumem bardziej przestrzennym, otwartym, rześkim i co ciekawe – bardziej młodzieńczym. Solówki, których jest mnóstwo, a które są cudowne, brzmią niekiedy jakby wyszły spod ręki Vaia. Doskonale do zobrazowania nadaje się, nieco kiczowata, ale dokładnie pasująca, migawka gitarzysty stojącego na wysokiej, pomarańczowo-żółtej skale pośrodku pustyni. Stoi tam chłopina na szczycie, wiatr tarmosi jego długie kłaki, na jego twarzy maluje się grymas, jakby jakaś panienka lekkich obyczajów majstrowała mu koło interesu i wywija gitarą na prawo i lewo w nadziei, że ta odklei się od jago rąk (co by mógł w końcu panienkę trochę podgonić przy robocie). Jakby nie było, solówki są fenomenalne i nadrabiają, bardzo słyszalne, braki warsztatowe zarówno u basisty jak i perkmana. Tak silne zaakcentowanie gitarowego charakteru albumu niesie ze sobą także wzrost jego przebojowości, a także sprawia, że fun z płyty czerpie się łatwiej. I tak właśnie należy traktować Formless: jako album łatwiejszy, nie tak wirtuozerski, ale za to lepiej nadający się do codziennego użytku i bardziej przyjazny. Więc mimo początkowego niezadowolenia, ocena jest wysoka. Jedyne, czego potrzeba, to czasu, żeby móc się do muzyki przekonać.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.aghora.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 lutego 2011

Alkatraz – Error [2001]

Alkatraz - Error recenzja okładka review coverPomysł na Alkatraz powstał jakiś czas po śmierci Jacka Regulskiego, gdy Piotr Luczyk nie przejawiał wielkich chęci do grania, u Irka Lotha siadło zaangażowanie, a reszta składu KATa nie chciała siedzieć bezczynnie na dupach. Wkrótce później panowie Kostrzewski i Oset nawiązali współpracę z Valdim Moderem, ten zaś sprowadził do kapeli swoich kolegów. Efekty tej kooperacji znalazły się na Error, pierwszym i ostatnim albumie tego projektu. Niezależnie od oczekiwań, można było być pewnym tego, że tak doświadczeni (niektórzy nawet kultowi) muzycy niczego przypadkowi nie pozostawią. Tak też jest w istocie. Error to nowocześnie zaaranżowany, cholernie masywny, niezbyt szybki, precyzyjnie ociosany i doprawiony licznymi technicznymi zagrywkami mniej-więcej-thrash, w którym pobrzmiewają echa… No kogo?… Jasne, KATa. Trudno w tym przypadku uniknąć choć drobnych porównań, jednak należy jasno zaznaczyć, że Alkatraz to ani kopia, ani tym bardziej kontynuacja wspomnianego zespołu. Mimo to na początku najbardziej przypadły mi do gustu — i wciąż uważam je za najlepsze — utwory „Słowa Prawie Te Same”, „Puch” i „Życie – Pyk, Lufa – Pyk”, „Pan GOLD”, czyli te najbardziej zalatujące KATem, szczególnie jeśli chodzi o wokal, klimat i struktury. W pozostałych kawałkach również nie brakuje zajebiście udanych patentów, ale zwykle są one podane w sposób odważny, odbiegający od standardu – z dużą swobodą i bez trzymania się ram stylistycznych. Stąd też multum zmian nastroju (nawet w obrębie jednego utworu), mieszania prostych riffów z pokręconymi solówkami (szkoda, że Valdi Moder nie zdecydował się na więcej indywidualnej trzepaniny skoro ma takie podstawy), a mocnego dopieprzania z rockowymi wyciszeniami i szaleństwami sekcji. I tak dochodzimy do jednej z większych atrakcji w Alkatraz: pięknie współpracujących dwóch basów. Pomysł stosunkowo prosty, ale genialny i co najważniejsze – doskonale wykorzystany. Bardzo łatwo je rozróżnić (zwłaszcza w solówkach), bowiem ich brzmienie dostosowano do stylu gry muzyka: „metalowego” u Krzysztofa Oseta oraz „jazzowego” u Marcina Płuciennika. Także w „dole” dzieje się dużo i na najwyższym poziomie. Cały materiał jest zajebiście ciężki (ale tak naprawdę ciężko-ciężki – gitary przy podwójnym basowym wspomaganiu wgniatają w żelbeton), a przy tym niesamowicie klarowny i świetnie, wręcz nienagannie wyprodukowany. To bez wątpienia jedna z najlepiej brzmiących polskich płyt z metalem, ale skoro mastering robiono w ju-es-ej, to nie powinno być zaskoczenia. Z różnorodną muzyką łączą się naturalnie zróżnicowane wokale. Tak jak na Error, Roman nie odleciał nigdy wcześniej, więc eksperymentów z głosem mamy tu bez liku, a spośród nich największe wrażenie robi… „staruszka” w „Ayy …yy”. I nie jest to żadna miła „starsza pani” Kinga Diamonda, tylko prawdziwa polska babcia z reumatyzmem, alzheimerem i niezrewaloryzowaną emeryturą. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że niejednemu ten materiał stanie ością w gardle i będzie ciężki do zaakceptowania, ale taki to już urok niebanalnych produkcji. Do Error warto dorosnąć.


ocena: 9/10
demo
Udostępnij:

29 grudnia 2010

Samael – Eternal [1999]

Samael - Eternal recenzja okładka review coverJak już zdążyliście poznać po ocenie, Eternal to dla mnie znakomity krążek. Przyznaję, że gdy po raz pierwszy usłyszałem „luzem” kilka kawałków z tej płyty, byłem nimi ogromnie rozczarowany (z wyjątkiem genialnego „The Cross”, bo ten akurat chyba podoba się każdemu). Ale… no właśnie – gdy zapoznałem się z całością, to zwyczajnie nie mogłem wyjść z zachwytu. Ta płyta rajcuje mnie nadal i pewnie będzie tak długo, bo wiem, że Eternal na pewno będzie wieczny, gdyż przemawia do słuchacza (a przynajmniej do mnie) bogatą warstwą muzyczną oraz potężnym ładunkiem przeróżnych emocji zawartych w tekstach. Muzyka Szwajcarów na przestrzeni lat stopniowo ewoluowała, przeobrażała się, lecz za każdym razem była czymś wyjątkowym, nowym, nie do podrobienia (nawet dla Alastis he, he…). Tylko ostatnimi laty ta wyjątkowość wyraźnie im siadła, przekształcając się w… hmm, jakieś nieskoordynowane cuś. Ale kij z tym, pozostaje wszak Eternal – wizja sztuki bardzo odważnej, progresywnej, nie uciekającej od nietypowych rozwiązań, powalająca różnorodnością brzmienia i niebanalnymi aranżacjami; sztuki, która nie zamyka się na jeden tylko gatunek i grupę odbiorców; sztuki, która wyrywa się próbom zaszufladkowania i jednoznacznego określenia. Dźwięki stworzone przez Xy’a przepełnione są niebanalną elektroniką, dla której gitary — chociaż świetne (jest nawet coś na kształt solówki w „Supra Karma”!) — pełnią rolę uzupełniającą. Dla niektórych owa „nowoczesność” może być nie do przyjęcia, ale zaręczam, że warto się przemóc i posłuchać. Człowiek w swoim intymnym wszechświecie i jako galaktyczny pył, dokonywanie istotnych wyborów w życiu, moc przyjaźni i prawdziwe partnerstwo, cenne zaufanie, przemijanie, religia prowadząca do niezrozumienia i cierpienia… to tylko część bogatej zawartości lirycznej albumu — dzieła Vorph’a — która została fantastyczne zaśpiewana. Zresztą, nietrudno dostrzec, że to właśnie bogactwo charakteryzuje tą płytę, stanowi słowo-klucz do jej zawartości. Eternal to obezwładniający krążek. Wieczność stoi przed wami otworem…


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.samael.info

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 sierpnia 2010

Mastodon – Blood Mountain [2006]

Mastodon - Blood Mountain recenzja okładka review coverNieumiejętność rozpoznania Mastodona dla szanującego się metala jest, mniej więcej, równie wstydliwa, co załapanie swędzenia na jakimś festiwalu gotyckim. Dany osobnik powinien — dla dobra ludzkości — poddać się sterylizacji (żeby swoich durnowatych genów nie dodawał do puli), po czym zgłosić się na ochotnika do akcji kopania wzdłużnego tunelu pod Wisłą, ewentualnie jako królik doświadczalny dla środków przeciwgrzybiczych. Po prostu nie można nie znać tej kapeli, zwyczajnie nie wypada, bo to zwykły brak obycia i kultury. Trzeci longplej Amerykańców dostarcza słuchaczowi porządną dawkę pokręconych, zawiłych jak polskie przepisy, poczynań, przy których połowa członków Mensy powysiadałaby z wyczerpania. Przy Blood Mountain nawet „Leviathan” wydaje się jeno dziecinną zabawką — niewinną i prostą — a przecież wszyscy wiemy, że takową nie jest. To, co na poprzednim krążku dopiero kiełkowało, tu dało plon dziesięciokrotny, a nawet stukrotny. Jest bardzo, ale to bardzo progowo, nie tak przebojowo jak dwa lata wcześniej, ale za to o niebo dojrzalej. Z jednym wszakże, za to sporym zastrzeżeniem – owa przebojowość w niczym mi nie przeszkadzała, za to z tym kombinowaniem bywa różnie. Różnie, czyli w połowie przypadków przesadzenie. Sporo ostatnio słuchałem wspomnianych wyżej płytek, i o ile „Leviathan” łykałem bez popitki, o tyle Blood Mountain niekiedy nużył. Wszystko cacy, tylko czasami za dużo tego dobrego i koniec jest taki, że trochę bokiem wychodzi – jak kiść bananów na raz. Nie sposób nie zestawiać ze sobą tych dwóch wydawnictw, nie można też nie dostrzec pewnej ciągłości kompozycyjnej, która każe powiedzieć, że Blood Mountain jest logiczną kontynuacją „Leviathana”, a przynajmniej jedną z możliwych. Amerykańce zdecydowali się pójść drogą muzyki wolniejszej, nie tak bezpośredniej, a za to trudniejszej kompozycyjnie oraz percepcyjnie. Płyta napierdala po receptorach z siłą kafara i zmusza do tęgiego kminienia do tego stopnia, że człowiek jest dumny z siebie po przesłuchania całości. Ma to swój urok, nie przeczę, ale ma też swoją cenę – po Blood Mountain nie sięga się równie często, co po „Leviathana”. Tako rzekę.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

23 marca 2010

Meathook Seed – Embedded [1993]

Meathook Seed - Embedded recenzja okładka review coverRodzinka kapel związanych w jakiś sposób z Napalmami zawiera sporo konkretnych aktów, zaś Meathook Seed jest w tym gronie jednym z dziwniejszych. Sam skład sugeruje jakiś masywny death-grind’owy wypierd, a tu niespodzianka – Embedded jest raczej rozwinięciem eksperymentów z „Utopia Banished” – w jeszcze bardziej posranym wydaniu i z większym udziałem elektroniki. Tym samym płycie bliżej do brzmień Godflesh niż do macierzystych zespołów członków tego projektu. Nie jest to zatem death metal, ale wciąż mamy do czynienia z muzyką dość ekstremalną - szorstką, solidnie przybrudzoną, ciężką, z przytłaczającym klimatem… Miejscami także nieprzystępną, bo industrialne elementy (m.in. sample) ostro ścierają się z mocnymi, podszytymi (grind)core’m riffami, co daje różne efekty - od monotonnych, ścierających małżowiny walcowań („My Infinity”, „Famine Sector”) po dynamiczne, rwane, niejednokrotnie podparte bitami napieprzanie („Day Of Conceiving”, „Cling To An Image” - ten pierwszy jest chyba najlepszy na płycie). Praca gitar jest nieco bardziej złożona niż u Napalmów, utwory dłuższe, a dzięki temu Mitch ma możliwość zaprezentowania szerokiego wachlarza popieprzonych patentów. Także Donald odwala kawał dobrej roboty, a czyni to inaczej niż „u siebie” - oszczędniej, skupiając się na nawalaniu mocnego, transowego rytmu, z rzadka pozwalając sobie na coś więcej. Baaardzo interesująco na Embedded prezentują się wszelkie odgłosy wydawane paszczą - w roli wokalisty zadebiutował Trevor Peres, którego partie znacząco odbiegają od death metalowych standardów. Jest tu wydzieranie się na przesterze, core’owe skandowanie, są szepty, wrzaski - a wszystko to tylko udziwnia muzykę i w pewnym stopniu komplikuje jej odbiór. No i oczywiście wzmacnia klimat. Dziwnym nastrojem stoi najdłuższy i najbardziej wyróżniający się na płycie „Sea Of Tranquility”, w którym panowie zapodali takie długaśne mroczne dicho dla satanistów. Ujmując rzecz krótko: Embedded to solidny wywoływacz koszmarów.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: meathookseed.com
Udostępnij:

Atheist – Elements [1993]

Atheist - Elements recenzja reviewOstatnie dzieło Atheist jest bez wątpienia jednym z nielicznych ewenementów jakie ukazały się w całej historii metalu. O tym albumie można pisać rozmaite referaty, rozprawki naukowe oraz analizy, tak mocno jest nietypowy. Nie chodzi tu tylko o samą muzykę, ale także o samo powstanie tego albumu. Już samym ewenementem jest to, że zespół w chwili nagrywania Elements formalnie nie istniał, a krążek został nagrany tylko po to, aby wywiązać się z kontraktu!!! Nie było chyba jeszcze zespołu, oprócz Atheist, który aby wywiązać się z umowy nagrałby genialny album. Mało tego, ostatni genialny zapis Amerykanów został skomponowany i zarejestrowany w 40 dni!!! Aż się nie chce wierzyć, że tak unikalna muzyka powstała tak szybko i z takiego powodu. Żadna kapela nie nagrała jak dotąd takiej muzyki jak Atheist 16 lat temu. Tu już nie można pisać o death metalu czy nawet o death/jazz, a o jazz-metalu, a najlepiej byłoby zdefiniować tą muzykę jako po prostu Elements. Ten album to kopalnia, w której są wszystkie najszlachetniejsze surowce. To nie tylko metal, to nie tylko jazz, ale także inne style, zahaczające nawet pod latynoskie rytmy (za które podobno najbardziej odpowiedzialny był Tony Choy)! Elements zawsze był dla mnie mistyczną tajemnicą, której długo nie mogłem poznać z przyczyn niemożliwości kupna albumu. Gdy go już kupiłem, ta tajemnica wcale nie stała się mniej zagadkowa, śmiało mogę napisać, że jest bardziej enigmatyczna niż była. Te 12 kompozycji to prawdziwy kosmos! Tu można znaleźć jedne z najbardziej technicznych i pokręconych kawałków jakie kiedykolwiek nagrano. Nie wiem, czy tylko ja tak odbieram tą płytę, ale wydaje mi się, że ta muzyka idealnie łączy się z warstwą liryczną. W „Air” gitary przypominają wirujące powietrze, w „Fire” płonący ogień, w „Water” wodne wiry, a w „Mineral” wiercenie i kłucie skał. Ale chyba najbardziej oszałamia początek „Animal”. Te riffy są wyjęte z dżungli! A jeżeli ktoś chciałby posłuchać fuzji jazzu z latynoskim smakiem, to może go odnaleźć w „Samba briza”… kopara opada. Zwieńczeniem wszystkich elementów tego albumu jest finałowy kawałek. Jak słyszę te wciąż mutujące riffy, to aż ciary po mnie przechodzą. Genialne zakończenie genialnego albumu. Na płycie zabrakło niezastąpionego Steva Flynna, ale nie jest to — co dziwne — odczuwalne. Pan Marccell wraz Tonym (i z pomocą reszty chłopaków) stworzyli tak popierdoloną, jazzową sekcję rytmiczną, że idzie dostać zajoba! Słuchając Elements bardzo często zadaje sobie pytanie: jakim kurwa cudem 16 lat temu ten album nie stał się jednym z najpopularniejszych wydawnictw!?? Bo chyba każdemu wyda się dziwne to, że taki zespół sprzedawał się gorzej niż pewne prymitywne szmatławce. Już nie raz i nie dwa było tak, że wielki twórca został doceniony dopiero po swojej śmierci, niestety tak też się stało z Atheist.


ocena: 10/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AtheistBand

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Cynic – Traced In Air [2008]

Cynic - Traced In Air recenzja okładka review coverŻe tak sparafrazuję Kazia, chłopaka Isabel, znanego ex-premiera z Gorzowa: no, no, no! 15 lat czekania i taka kupa, tak się nie godzi. 15 lat na zrobienie czegoś równie zajebistego i przełomowego jak „Focus”, 15 lat na dopieszczenie każdego szczegółu, dopasowanie każdej nuty, 15 lat na skomponowanie arcydzieła. Ale po chuj, jak można zrobić coś takiego. To już lepiej nic nie robić i pozostać kapelą jednego albumu, ale albumu przez wielkie „a”. Pytam się raz jeszcze: po co w ogóle nagrywać cokolwiek, gdy pomysłów starcza na mniej niż połowę krążka? Niestety brak idei słychać doskonale w większości przypadków, z wyjątkiem może — znanych już z demka 2008 — „Integral Birth” i „Adam’s Murmur”. Zupełnie niezrozumiałe jest nagrywanie materiału, który jest bardziej cipowaty niż Aeon Spoke. Melodie są cieniutkie jak barszcz, często męczone i zwyczajnie nijakie – połowa kapel grających do kotleta gra lepiej. O jakiejkolwiek energii czy mocy bijącej z utworów raczej można zapomnieć, jest nudno w pięciu na osiem przypadków. Motory(n)ka przypomina pojedynek szachistów grających korespondencyjnie, nawet doom bywa bardziej żwawy. Traced in Air jest podobny do relacji z wyścigów kolarskich – przez cztery godziny oglądasz kolesi w obcisłych gatkach, którzy garbią się albo sami albo grupowo i jedyne co cieszy (co się dzieje), to jak się przewracają. I jeszcze te przesterowane zawodzenie Paula – noż kurwa, niech mu ktoś zabierze ten mikrofon! Niestety moi mili, sporo elementów na albumie leży i kwiczy. Na szczęście jest kilka rzeczy, które przywodzą na myśl „Focusa”, ot choćby wspomniane już dwa kawałki. Szczególnie „Adam’s Murmur” broni się dzielnie – jest tam wszystko, czego człowiek oczekuje po zespole klasy Cynic. Zajebisty riff na początek (oj, zakręci się łezka w oku, bowiem przypomina się intro „How Could I”), porządna kompozycja i dawka energii większa niż we wszystkich pozostałych razem wziętych. Szczęściem, warsztatowo nadal jest rewelacyjnie, Jasona zastąpił Tymon z holenderskiego Exivious, więc wymiana 1:1. Tymon zajął się także growlowaniem, dzięki czemu takie „perełki” jak „Evolutionary Sleeper” nabrały trochę barw. Odcieni szarości. Trzecim kawałkiem, który jako tako nadają się do słuchania i nie męczy, jest „The Unknown Guest” – nie jest to dzieło wybitne, ale na tle albumu wydaje się dobry. Pozostałe kawałki, wyłączając pierwszy i ostatni (bo to jakby intro i outro), są przeciętne, słabe prawdę powiedziawszy, co niestety w przypadku Cynica wydaje się karygodne. Są tam, co prawda, i solówki i połamane riffy, dużo kombinowania i sporo udziwnień, ale nie ma tam sensu. Szkoda, bo gdyby to raz jeszcze przemyśleć, to można by było sporo z tych numerów wykrzesać. A tak dostajemy coś, co gra dziś sporo kapel i to z większym powodzeniem. Przełomowości „Focusa” ani krzty, nic, zero, null. I jeszcze ta wkurwiająca świadomość, że można to było zrobić lepiej (albo w ogóle zostawić, nic nie robić i nie spierdolić). Choć z drugiej strony właśnie, zdrowy rozsądek nakazywał był wątpić, by po tylu latach udało się zrobić coś, co choćby w połowie było tak udane jak poprzedni album. Wiedząc jeszcze, że Paul się zmienił i obecnie realizuje się we wspomnianym Aeon Spoke. Po prostu – Paul przekombinował. Zakończę klamrą kompozycyjną, podobną do tej na Traced in Air. Odpowiem na pytanie z początku tekstu: po co? Money, money, money…


ocena: 5/10
deaf
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Mastodon – Crack The Skye [2009]

Mastodon - Crack The Skye recenzja okładka review coverCzołem złamasy! O pardon, chyba się zapomniałem… złamaski też. Ale na bok te uprzejmości, bowiem dziś kolejna nowość. Kapeli chyba specjalnie przedstawiać nie trzeba, bo wyczyny Amerykańców od jakiegoś czasu są na językach metalowej braci. Z metalowością Crack the Skye jest jednak problem – otóż wydaje mi się, że chłopaki jakby nieco jaja stracili. W wyniku częściowej kastracji dostajemy coś ponad 50 minut (co akurat uważam za rozsądne posunięcie, bo trwający około 20 minut więcej „Blood Mountain” był ciut przydługi) ostrawego rocka, który tylko w kilku momentach zahacza o metal. W mojej opinii, jakże skromnej i lichej, uważam to właśnie zdziadzienie za najpoważniejszy mankament Mastodona '09. Prawdę powiedziawszy – jedyny. Faktem natomiast niezmiennie pozostaje, że wciąż trzeba sporo się przekonywać do każdego z ich albumów. Moja pierwsza reakcja na Crack the Skye była, mniej więcej, taka: szit, ale smęty. Dzielnie jednak postanowiłem się przedrzeć przez swoje pierwsze wrażenia, co poskutkowało odkryciem niemałych pokładów zajekurwabistości. Nie przeczę – chłopaki z deka oklapli, niemniej jednak pomysły na granie wciąż mają nieziemskie. Multum melodii (i to w każdym, motyla noga, utworze), miriady nastrojów, niemałe pokłady techniki i umiejętności, a to wszystko podane w psychodelicznym klimacie (zgadniecie? organy Hammonda rulez). Można więc powiedzieć, że wszystko to, co sprawiło, że Mastodon jest tak wyjątkowy. To, co w kawałkach zwraca uwagę, to spora przestrzeń, dźwięki nie są przesadnie poupychane, nie ma więc zaduchu rodem z niewietrzonego strychu. Na wszystko jest czas i miejsce. Bardzo inteligentnie rozwiązane, wprowadzające jakiś tam, minimalny, minimalizm. Stąd właśnie bierze się wrażenie odpuszczenia i stonowania. Żeby jednak nie było wątpliwości – jak trzeba jebnąć, to bez wahania, jak np. w „Divinations”. Żeby jednak i tu nie było żadnych – jest tego mniej niż na „Blood Mountain” i dużo mniej niż na „Leviathan”. Sporo jest miejsc, w których muzyka opiera się na delikatnej gitarze podpartej, a i to nieobficie, sekcją. Nowością, o ile mnie pamięć nie myli, jest pojawiający się w Crack the Skye wrzeszczący wokal. Klawiszy też jakby więcej i ogólnie przesterów. A wraz z tym, więcej balladowości, baśniowości i delikatności, czego początek „The Czar” jest wręcz doskonałym przykładem. Natomiast motyw w połowie „The Last Baron” powinien znawcom skojarzyć się z… (konkurs: kto zgadnie, co przypomina końcówka kawałka; przysyłać tylko poprawne odpowiedzi). Zatrzęsienia nowości raczej nie ma (i dobrze), dzięki czemu cały czas mamy całkowitą pewność, że słuchamy Mastodona. Mastodona, który, mniej więcej, od początku swej kariery postawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko i za każdym razem mu się udaje. Takoż i tym razem.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

Mastodon – Leviathan [2004]

Mastodon - Leviathan recenzja okładka review coverMastodon nie miał u mnie dobrego startu, bo polecano mi ten zespół jako przykład super technicznej i brutalnej napierduchy na najwyższych obrotach, dzikiej i zakręconej. Przy tak ukierunkowanych oczekiwaniach (i wiedzy, że dwaj muzycy maczali paluchy w Today Is The Day) Leviathan w żadnym wypadku nie mógł się spodobać, bo z death-grindem czy inną ekstremą nie ma nic wspólnego. Ponowną szansę płyta dostała dopiero po kilku tygodniach, wtedy to okazało się, że przy odpowiednim nastawieniu (w tym przypadku neutralnym) Mastodon może się spodobać. I to jak cholera! Nie da się jednoznacznie określić, co grają Amerykanie (przynajmniej dla mnie jest to zadanie niewykonalne), ale jest w tym sporo techniki, wyobraźni i otwartości na rozmaite wpływy. Kawałki montują ciężkie, całkiem dynamiczne, zróżnicowane, z interesującymi progresywnymi ozdobnikami i sporą dawką rockowej chwytliwości. Ponadto nie raz i nie dwa zajedzie klimatami jak z Black Sabbath (także wokalnie!) czy Cathedral, co już może zaskakiwać. Najciekawsze w tym jest to, że pomimo nawiązań do zamierzchłej przeszłości metalu, całość brzmi bardzo świeżo i naturalnie – gluciane inspiracje w ogóle nie pozbawiły tej muzyki życia. Naprawdę nieźle prezentują się wokale – są mocne, wyraźne, a przy tym dalekie od wszelkich brutalnych wymiotów. No i te ziołowe zaśpiewy… Niewykluczone, że podczas takich przypalanych sesji wpadli na pomysł, by na warsztat wziąć "Moby Dicka" i w oparciu o tą książkę opracować teksty. Idea wypaliła (coś dużo tych „dymnych” skojarzeń dziś), dzięki czemu można poznać tę historię z bardzo udanymi muzycznymi ilustracjami. Niezależnie jednak od zabiegów „literackich” Leviathan ma dość mocnych punktów, żeby zainteresować słuchacza na długo.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

22 marca 2010

Aghora – Aghora [2000]

Aghora - Aghora recenzja okładka review coverJeśli Twoim zdaniem zespół Feel komponuje fajną muzykę, techniczny to inaczej szkolny cieć, Malone to koszykarz, a Aghora to nazwa proszku, co wybiela wszystko poza różem, to spierdalaj, to nie jest to tekst przeznaczony dla Ciebie. Pozostali mogą zostać. Ba!, wręcz muszą. Bowiem to, co stworzyła Aghora na swoim pierwszym albumie jest, po prostu, powalające. Prawie godzina doskonałej, fantastycznie zagranej i zaśpiewanej, energetycznej i nietuzinkowej mieszanki fusion i orientalnych klimatów. Ale kiedy się usłyszy kto stoi za takim cudem, nie powinno się być zaskoczonym ochami i achami. Elita jazz-metalowego światka, w dodatku w najlepszej formie. Zaczniemy, inaczej niż zwykle, od garów. Panie i Panowie, przed Państwem Sean Reinert. I wszystko jasne – Cynic, Death, Gordian Knot. Sekcję rytmiczną uzupełnia jedyny i niesamowity Sean Malone. Jeżeli nadal masz wątpliwości, kim jest Malone, to spier… idź się dokształcić. Kolejną wielką, choć nie tak znaną, personą jest pan Santiago Dobles – wioślarz, kompozytor, twórca kapeli i ogólnie jej mózg. Całości obrazu dopełniają jeszcze dwie osoby – drugi wioślarz Charlie Ekendahl oraz wokalistka Danishta Rivero. Oklaski! Czytaczu – ten kwintet stworzył jedno z najoryginalniejszych dzieł w metalowym półświatku. Przykłady? Proszę bardzo: „Satya” – kawałek cudo, a praca basu Malone’a wręcz transowa. Jeśli nie wiesz o co mi chodzi, to znak, żeś ignorant, głuchy w dodatku. „Existence” to kolejna perełka, tym razem okraszona kosmiczną solóweczką perkmana. Jedenastominutowa „Jivatma” to (prawie) instrumentalny hołd dla The Mahavishnu Orchestra, będący doskonałym oddaniem tego, co inspirowało muzyków w ich twórczości. Generalnie można powiedzieć, że każdy kawałek jest popisem, bardzo zajebiście dogranym i przemyślanym, umiejętności muzycznych. Santiago śmiga sobie elegancko na gitarce, zostawiając w tyle niezliczone rzesze gitarowych masturbantów, którzy, co prawda, kręcą solówki jak najęci, ale jakoś bez koncepcji. Riffy i solówki, które wychodzą spod jego palców są niesamowite. Malone po raz kolejny udowadnia, że jest arcymistrzem w swej dziedzinie – tak zagranego basu nie usłyszycie za często. Reinert pokazuje, że gary nie stanowią dla niego żadnej tajemnicy, a jazzowe patenty wyssał z mlekiem matki. O Charlie’m można powiedzieć, że choć nie jest tu bohaterem, to jednak nazwanie go tłem byłoby nie na miejscu. I na koniec pani Danishta, która sprawia, że płyta jest tak niesamowita – jej pełny i ambitny głos spaja razem instrumentalne popisy i tworzy z tego nową jakość. Całość można określić mniej więcej jako „To, czym Portal zawsze chciał być, ale mu się nie udało”. Aghorze się to udało, i to udało jak nigdy!


ocena: 9/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: