Zadziwiająco długo kazali nam czekać na swój trzeci album kanadyjscy nihiliści z Adversarial. Z każdym kolejnym rokiem apetyt na nową muzykę oraz oczekiwania z nią związane rosły, a po dziewięciu latach zrobiły się wręcz niebezpiecznie wysokie. Od początku było wiadomo, że pobić „Death, Endless Nothing And The Black Knife Of Nihilism” będzie im zajebiście trudno, że naprawdę muszą spiąć dupska i dać z siebie wszystko. No i cóż, albo zwieracze już im nie domagają i gdzieniegdzie pojawiają się luzy, albo w tej chwili stać ich tylko na tyle. Tak, Solitude With The Eternal… nie ma startu do poprzednika, choć na pewno nie jest też słabym krążkiem.
Adversarial postawili przede wszystkim na ogień, wyziew i napierdalanie wpadające momentami w brutal death, jednym słowem: intensywność, choć — co trzeba podkreślić — podaną w zaskakująco uporządkowany sposób i ramach dość klarownych struktur. Mimo niemal nieustannej sieczki materiał nie jest jednak aż tak radykalny, jak się tego spodziewałem, bo brakuje mu dzikości, szaleństwa i pierwiastka chaosu, którymi charakteryzowały się poprzednie wydawnictwa. To raz, a dwa jest takie, że Solitude With The Eternal… jest od nich bardziej jednowymiarowy i w rezultacie niektóre utwory zamiast siać spustoszenie pod czaszką, po prostu przelatują, nie pozostawiając po sobie wyraźnego śladu.
Nigdy nie wymagałem od tego zespołu nieszablonowych rozwiązań czy naleciałości z kosmosu, bo zupełnie nie o to chodzi w takim graniu, aaale odrobina urozmaiceń tu i ówdzie, jakieś kontrasty albo okazjonalne wyjście poza schemat zawsze są mile widziane. Na Solitude With The Eternal… muzycy Adversarial pod tym względem nie rozpieszczają słuchaczy, bo do zaoferowania mają jedynie hmm… 40 sekund „nica” (bo nie można tego nawet nazwać ambientem) na początku „Witness To The Eternal Ligh” oraz podlatujące Immolation/Incantation nudnawe zwolnienia w „Crushed Into The Kingdom Of Darknes”. W tym drugim przypadku Kanadyjczycy brzmią raczej jakby brakowało im pary, niż chcieli kogokolwiek zabić ciężarem. Trochę to dziwne, bo wcześniej takich problemów z kreatywnością/wykonaniem nie mieli.
Zdaję sobie sprawę, że zrzędzę niewspółmiernie do poziomu Solitude With The Eternal…, a przez to zamazuję rzeczywisty obraz tej płyty, ale zwyczajnie liczyłem na coś więcej, na coś lepiej, a może i nawet na coś spektakularnego. Pierwszymi płytami Adversarial udowodnili, że ich na to stać, więc głupio im teraz obniżać poprzeczkę. Nie znaczy to jednak, że zespół nagle zapomniał, jak się pisze zapadające w pamięć i konkretnie kopiące po dupie numery. „Fanes At The Engur” czy „Endless Maze Of Blackest Dominion” mają naprawdę spory potencjał i mogą się podobać, chociaż odrobinę odbiegają od tego, co Kanadyjczycy robili przed laty.
Dobra to płyta, taka treściwa i ekstremalna, ale nie wydaje mi się, żeby koniecznie trzeba było o niej mówić z pozycji kolan. Za mało tu uniesień natury jakiejkolwiek.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AdversarialOfficial
hellalujah :::
OdpowiedzUsuńJestem po dwakroć zdziwiony.
Nie spodziewałem się na CD recenzji Adversarial.
Nie, że się zastanawiałem, czy tu będzie, czy nie.
Pasywne irracjonalne nawet nie, że przekonanie.
Niespodzianka.
Nie słuchałem jeszcze „Solitude...”
ale „...bo brakuje mu dzikości, szaleństwa i pierwiastka chaosu… „
Nie zapowiada się dobrze, już „Death, Endless…” odstawał względem „All Idols Fall Before the Hammer „.
Ten popierdolony werbel. Boże...
Jestem zdziwiony tym zdziwieniem, bo ta recka to taki ukłon w Twoją stronę, który zresztą sam wywołałeś w komentarzu Gridlink. Sam bardziej cenię dwójkę, bo debiut przez tą inspirację "St Anger" momentami potrafi doprowadzić do szału.
Usuńhellaluyah :::
OdpowiedzUsuńHellhell, faktycznie :)