Przez długie lata próbowałem zostać fanem Skinned, bo mają logo w sam raz na koszulki, ale kompletnie mi to nie wychodziło. Pomimo dużej wyrozumiałości w stosunku do zespołu i najszczerszych chęci nie potrafiłem sam siebie przekonać, że muzyka Amerykanów mi się podoba. Raz kulało brzmienie, to znowu wykonanie — czyli nic, na co by nie można przymknąć oka — jednak zawsze podstawowym problemem była taka se składność ich poczynań. Nie wiem, czy to wina notorycznych zmian składu, czy może przerostu ambicji nad zdolnościami kompozytorskimi, ale faktem jest, że trudno było nazwać Skinned zespołem spójnym i konsekwentnym.
No i cóż, Shadow Syndicate w tej ostatniej kwestii nie przynosi wielkich zmian – spójność dalej nie jest najmocniejszą stroną zespołu z Kolorado. Na szczęście jakość większość części składowych muzyki, wykonanie i produkcja wyraźnie poszły w górę – na tyle, że: a) spokojnie mogę uznać ten krążek za najbardziej udany w dorobku Skinned oraz b) nie mam problemu, żeby od czasu do czasu zdjąć go z półki i wrzucić do strugary z zaznaczoną opcją „ripit”.
Od „Create Malevolence” Amerykanie unowocześnili swoje granie (czytać: dociągnęli do poziomu „bycia na czasie”) i wprowadzili do niego kilka nie zawsze oczywistych elementów, dzięki czemu poszczególne utwory zyskały na wyrazistości, choć kosztem ogólnej oryginalności i już standardowo – spójności. Na Shadow Syndicate bez trudu wychwycicie mniej lub bardziej (ale głównie mniej) subtelne nawiązania (albo i zrzynki) do Cryptopsy, Kataklysm, Gojira, Decapitated czy Meshuggah, wpływy blacku, groove, melodeath czy nawet neoklasyczne zagrywki… Ktoś to nazwie dużą różnorodnością, ja bym jednakowoż obstawiał brak zdecydowania, bo zespół ma ciągoty do mieszania ze sobą komponentów, które zupełnie się nie zazębiają. Szczytem pokraczności jest umieszczony w połowie albumu instrumentalny „Black Rain” (przy okazji jest on najdłuższy na płycie), który brzmi jak bękart Toto i Meshuggah – prawdziwa abominacja, której nie ratuje nawet bardzo udany ostatni riff.
Shadow Syndicate to jednak nie tylko dziwactwa i nietrafione pomysły, a przede wszystkim solidna dawka dość brutalnego (choć nie aż tak, jak to się zespołowi wydaje) death metalu w odmianie północnoamerykańskiej – fachowo zagranego i tak też wyprodukowanego. Jeśli Skinned trzymają się kanonu (czytać: średniej gatunkowej) i zanadto nie kombinują, to rezultat jest zwykle całkiem fajny – nic to wielce odkrywczego [miejsce na podśmiechujki], ale tak podana muzyka może sprawiać radochę, szczególnie że bardzo selektywne brzmienie pozwala na wychwycenie wszelkich niuansów zawartych w aranżacjach. Ja najbardziej zachęcam do sprawdzenia „Wings Of Virulence”, w który zgrabnie wpleciono świetną partię pianina – niby prosty zabieg, a dodaje sporo klimatu i dramaturgii. Takie eksperymenty to ja rozumiem. I gorąco popieram!
Zatem jeśli nie zraża was, że zdawać by się mogło doświadczona kapela bez żenady ściąga patenty od innych (w tym młodszych) i miesza je nieraz w przedziwnych konfiguracjach, to możecie dać Shadow Syndicate szansę. Jakby nie było, Skinned nic lepszego dotąd nie nagrali.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/skinnedofficial
0 comments:
Prześlij komentarz