W ramach metalu, czy nawet ogólnie muzyki ekstremalnej, Japończycy nigdy jakoś specjalnie nie palili się do tworzenia charakterystycznych tylko dla siebie lokalnych odmian (pomijam w tym miejscu wszystkie noise’owe wynalazki) i w ogromnej większości klepali patenty zasłyszane gdzieś w Ameryce lub Europie. Raz wychodziło im to lepiej, raz gorzej, ale prawie zawsze – bez śladu własnej tożsamości, choć, co ciekawe, zawsze przekonywali o przemożnym wpływie japońskiej kultury na klejone przez siebie dźwięki.
Trio Invictus nie jest żadnym wyjątkiem, bo chłopaki tłuką wypadkową amerykańskich i europejskich kapel z pierwszej połowy lat 90. grających… amerykański death metal z domieszką brutalnego thrash’u (głównie, niespodzianka, amerykańskiego). Jaki wokal może towarzyszyć tej muzyce – już sami z łatwością zgadniecie. Coś podobnego można było usłyszeć na — wydanych również przez F.D.A. Records — debiutach Skeletal Remains, Morfin czy Rude, więc i Invictus można podciągnąć pod nową falę klasycznego death metalu. Wiadomo – brak w tym jakichkolwiek nowinek, brak elementu zaskoczenia, jednak poziom zespołu jest na tyle wysoki, że nie ma sensu deprecjonować ich tylko za to, że są młodzi, nieotrzaskani i nie wiedzą, co to własny styl.
Japończycy są dalecy od wirtuozerii (gdy tylko zapędzają się w przesadnie techniczne granie, to średnio im to wychodzi), ale niedostatki warsztatowe nadrabiają entuzjazmem i smykałką do całkiem klawych riffów, od których na The Catacombs Of Fear dosłownie się roi. Chociaż Invictus bazują na patentach przemielonych setki razy, to w ich wykonaniu wcale to nie razi, bo całość podano zgodnie ze sztuką, a każdy element muzyki siedzi na właściwym miejscu. Tempa utworów są dostatecznie urozmaicone (chłopaki nie stronią od blastów), brutalność i chwytliwość są dobrze wyważone, a solówki wprowadzają trochę melodii i klimatu.
The Catacombs Of Fear, poza choćby szczątkową rozpoznawalnością, brakuje tylko jednego – porządnego brzmienia. Realizacja zdecydowanie nie jest najmocniejszą stroną debiutu Invictus, bo zalatuje od niej małym budżetem, a być może i brakiem doświadczenia w produkowaniu takiej muzyki. Całość brzmi dość surowo, co samo w sobie nie byłoby złe, gdyby nie to, że to surowość sugerująca bardziej podrasowane nagranie z próby aniżeli przemyślaną robotę studyjną.
Chłopaki z Invictus mają niezły potencjał i na tyle dużo talentu, że ich kolejna płyta powinna się już bardziej wybijać. Poprawienie większości zgrzytów, z jakim mamy do czynienia na The Catacombs Of Fear, to tylko kwestia rzetelnej pracy i lepszego doboru ludzi w studiu. Bo, że oryginalność przyjdzie z czasem, to wątpię…
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Invictus-483158311865495/
Kochani Metale dziś jedenasty album niegdyś znakomitego i jakże istotnego i ważnego zespołu dla naszej muzyki, zapuśćmy więc Ride the Lightning i wypijmy wino wspominając Petera Steela.
OdpowiedzUsuń*Piotra Ratajczyka. A metallice mam gdzieś, nawet nie zamierzam sprawdzać
UsuńMiałem na cedeku, ale sprzedałem. Cholernie przeciętna płyta, nic nie zapada w pamięć, taki death metalowy hamburger w najgorszym znaczeniu.
OdpowiedzUsuńnie znam ani jednego japońskiego zespołu, który miałby dobre brzmienie
OdpowiedzUsuńRitual Carnage? Sigh?
UsuńA już bez przesady. Inna sprawa że japońce ni w ząb nie rozumieją europejskiej kultury (czyli kolebki Death Metalu, nie żadna ameryka, to w europie Death Metal powstał) i faktem jest że azjaci próbują się dostosować do tej kultury nie mając pojęcia o co w niej chodzi. Podobny problem mają rosjanie. Ukraińcy natomiast nie mieli żadnego problemu bo robili konkretny Black i Death bez wiochy. Przypadek? Nie sądzę.
OdpowiedzUsuń