No proszę, człowiek sobie sprawy nie zdawał, że w narodzie było tak duże ciśnienie na studyjny powrót Betrayer. Ba! Tak naprawdę nie wiedziałem, że w ogóle jakiekolwiek istniało! Pożądany czy też nie, zespół uaktywnił się na dobre, choć okoliczności powtórnych harców pod tym szyldem zalatują smrodkiem pod tytułem „sentymenty a wartość rynkowa”. Mniejsza jednak o intencje Beriala i spółki, bo oto mamy drugiego longpleja w karierze tego kultowego dla wielu bandu. Reinkarnowany Betrayer utrzymał poziom sprzed lat, a to po mojemu oznacza, że dalej gra… dość przeciętnie. Nie znalazłem absolutnie niczego wyjątkowego na „Calamity” i nie słyszę też nic takiego na Infernum In Terra. Owszem, płyty da się posłuchać bez odruchów wymiotnych, momentami nawet przyjemnie, ale akurat ja ciśnienia na kolejne razy nie odczuwam, bo bardziej przekonujących pozycji ostatnio nie brakuje, stąd też obecność albumu w moim odtwarzaczu jest raczej epizodyczna. Zespół nadal obraca się w klimatach wczesnych nagrań Deicide i Morbid Angel (w takim „Blasphemous Me” aż za bardzo zbliżyli się do „Blasphemy”), więc cały materiał jest mocno przesiąknięty oldskulem, ale niestety w takiej dość topornej, naciąganej wersji. Choć odpowiednio diabelskie i sprawnie odegrane, niektóre utwory wydają mi się po prostu przestarzałe, a przez to pozbawione jakiegokolwiek uroku. Wrażenie obcowania z krążkiem nie na czasie pogłębia jego surowy i nieco prymitywny sound – całość (death metalowa) brzmi jakby nagrań dokonano za skrzynkę wódki w 1996 roku gdzieś pod Poznaniem. W związku z powyższym pewnym zgrzytem jest instrumentalny „Eternal Oblivion” — półtorej minuty sterylnej, pseudoklimatycznej nudy — który w zamyśle miał być chyba czymś na kształt „Desolate Ways”. Trochę to przypomina plumkania, jakimi polscy thrashersi dopychali swe płyty w latach 80-tych. Może to mój brak sentymentu do Betrayer, a może rzeczywista wartość materiału, ale wielkiego zainteresowania Infernum In Terra bym nie prorokował. Kambek Magnus przebili z łatwością, ale do Armagedon nie mają póki co startu.
ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.betrayer.pl
Betrayer - jedna z 5 nieświętych legend podziemia polskiego Death Metalu (pozostałe 4 są tak oczywiste, że nie będe wymieniać), a niebędący Vaderem, z którym notabene miał ciekawą rywalizację na początku lat ’90.
OdpowiedzUsuńI patrząc na to, że perskusista na tej płycie ma pseudonim „Vjader” pozwala mi sądzić, że owa rywalizacja chyba jeszcze nie wygasła. Podoba mi się też filozofia zespołu wyrażona w książeczce odnośnie poprawności politycznej.
Odnośnie Armagedona, to przyznam szczerze, że mi się nie za bardzo podobał, ale przyznaję że mało słuchałem Thanatology, czy poprzednich płyt.
Wracając do Betrayer, bardzo dobry album na światowym poziomie. W uszy rzuca się "Demonrise", który ma inny klimat i pomysł od reszty płyty.
Szału może i nie ma, ale płyta jak dla mnie na 7 / 10 i zdecydowanie lepsza od średniego "Scaregod".
mutant