23 lipca 2014

Hexenhaus – Dejavoodoo [1997]

Hexenhaus - Dejavoodoo recenzja okładka review coverChciałbym móc napisać, że takiej kapeli nie trzeba nikomu przedstawiać. Idę jednak o zakład o rękę, nie ryzykując wątpliwej przyjemności podcierania się łokciem, że niestety znakomita większość miłośników metalu nie tylko nie słyszała żadnego albumu, ale wręcz w ogóle nie słyszała o kapeli. Niosąc wiec dziarsko kaganek oświaty, postaram się nieco ten stan rzeczy zmienić. Hexenhaus to szwedzka kapela, która rozpoczęła swoją działalność w drugiej połowie lat 80-tych od speed/thrashowego krążka „A Tribute to Insanity”. Krążek żadną rewelacją nie był, ale słuchało się go lepiej niż przyjemnie – ładnie bowiem łączył thrashową motorykę i feeling z mroczną teatralnością Mercyful Fate i King Diamond oraz niemałą dozą gitarowych zawijasów. Z czasem muzyka ewoluowała, dojrzewała, aż osiągnęła swój szczyt na opisywanym dziś Dejavoodoo. Sporo zmieniło się od czasów pierwszego krążka, ba, sporo zmieniło się od poprzedzającego Dejavoodoo – „Awakening”. Zdecydowanie poprawiono realizację i nagłośniono odpowiednio wszystkie instrumenty, co przełożyło się na znacznie bardziej profesjonalne brzmienie, tak bardzo garażowe w przypadku „Awakening”. W końcu gitary wyszły z cienia, a i wokalista przestał brzmieć jak z odzysku. Thomas Lyon zdecydowanie potrafi śpiewać, aczkolwiek nie było to takie pewne po lekturze poprzednika. Na szczęście po kartonowym brzmieniu i płaskiej jak klata Kate Moss akustyce na Dejavoodoo nie ma ani śladu. Równie wiele dobrego zrobiono w przypadku gitar, które są teraz soczyste, pełne, a akustyczne wstawki przyprawiają o ciarki. W końcu wszystko znalazło się na swoim miejscu i słychać to doskonale. Nie bez kozery tyle męczę o tej realizacji, kompozycyjnie bowiem album przepoczwarzył się kolosalnie, oddając z thrashu, a dodając jeszcze więcej King Diamondowego klimatu, operowości i heavy metalowej melodyjności. Echa Memento Mori są niepodważalne. Samego krążka słucha się kapitalnie – jest zrównoważony, melodii jest sporo, ale nie powinny zniechęcać nawet największych maniaków Meshuggah, utrzymany w średnich tempach z okazjonalnymi zwolnieniami, ale także przyspieszeniami, a przede wszystkim dopracowany technicznie w najdrobniejszych szczegółach. Jeszcze nigdy wcześniej Mike Wead nie wyczyniał takich zawijasów, miażdżąc tak riffami, jak i solówkami. Tych ostatnich jest sporo i są naprawdę najwyżej próby. Trudno jest mi wskazać najlepsze kawałki, album jest bowiem bardzo równy, tym niemniej „Nocturnal Rites” oraz „Rise Babylon Rise” wydają się nieco wyrastać ponad poziom, raczej jednak za sprawą nieco ciekawszych aranżacji, aniżeli jakiejś rzeczywistej różnicy jakościowej. Album tworzy pewną całość, toteż warto słuchać go od początku do końca, włącznie z instrumentalami, które to fantastycznie wprowadzają słuchacza do świata mroku i mistycznego klimatu. Na zakończenie wypada dodać, że zespól reaktywował się jakiś czas temu, a że Wead przez cały czas niebytu nie próżnował, być możne come back nie będzie totalną porażką.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Hexenhaus
Udostępnij:

0 comments:

Prześlij komentarz