Życie w swojej przewrotności pozwala przeżyć wszelkim core’owym gniotom, unicestwia zaś kapele niesztampowe, wnoszące do muzyki jakąś wartość, a już na pewno sprawiające frajdę słuchaczowi. Na to niestety żadnej rady nie ma i takim serwisom jak nasz pozostaje jedynie piętnowanie pierwszych i promocja drugich. Ostatnio demo wysrał się na From Zero To Hero, ja dziś pochwalę Psypherię. Naszym czytelnikom nazwa ta nie powinna być obca, jako że swego czasu na naszych łamach gościliśmy debiut tejże grupy. Dziś natomiast przyjrzymy się drugiej, i niestety ostatniej, odsłonie przedsięwzięcia pod nazwą Psypheria, zatytułowanej Embrace the Mutation. Kilka lat różnicy, przetasowania w składzie odbiły się oczywiście na muzyce; odbiły się jednak nie tyle czkawką, co innym smakiem. Najbardziej słychać to po gitarach, za które nie odpowiadał już John Oster, co nieco mnie zasmuciło. Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, z nowym grajkiem pojawiły się nowe rozwiązania aranżacyjne, inne rozłożenie akcentów, inny feeling. Muzyka zbrutalizowała się, a na pewno odpompatyczniła, przez co bliżej jej do Nile niż Nocturnus (obie kapele posłużyły tu jako skrajne przykłady podejścia do technicznego deathu z klimatem niźli rzeczywiste, szczególnie Nile, skojarzenia). Nie znaczy to oczywiście, że klimat pierwszego krążka, tak bardzo nocturnusowego, wyparował, nie da się jednak nie usłyszeć różnic, które w przypadku debiutu były znacznie mniejsze. Z drugiej strony, przywołanie przeze mnie Nile nie było zupełnie bezpodstawne, bowiem wielokrotnie klimat Embrace the Mutation przywodzi na myśl pierwsze wypociny Sandersa & co. Udało się Psypherii połączyć dwa, wydawać by się mogło, niezbieżne klimaty: kosmiczny i pustynny w jeden, wielokrotnie bardziej dojmujący nastrój pustki i bezsilności. Nie zapominano oczywiście o klasycznych wstawkach, które przyjemnie wplatają się w deathowe struktury, a które tak dobrze słychać w „Insensate” oraz wstępie do „Cathartic Degeneration”. Nie zapomniano również o fanach (z podpisanym poniżej autorem tej recenzji) neoklasycznych popisów i praktycznie każdy z ośmiu utworów, w pewnym momencie obnosi się elegancką wprawką dla czteroręcznych. Nie ukrywam jednak, że najlepiej na krążku wchodzi mi „Taste the Dead”, a to za sprawą optymalnego połączenia wszystkich wspomnianych elementów, z dodatkowymi atutami w postaci dobrej linii melodycznej, warsztatowego mistrzostwa (co tyczy się oczywiście wszystkich numerów) oraz niesamowitego, zniewalającego, pięknego w zdegenerowany sposób klawiszowego riffu. Żeby nie było za cudownie, kilka łyżek dziegciu. Przede wszystkim realizacja, która w niektórych momentach woła o pomstę do nieba. Nie wiem, co zamierzał osiągnąć dźwiękowiec, wiem co osiągnął i boli mnie to okropnie – chaos w planach, dziwnie rozłożone akcenty i jeszcze dziwniej nagłośnione instrumenty. Słowem lub trzema: kulka w łeb. Bywa, że psuje to odbiór dość znacznie, nie na tyle jednak, by zmusić do wyłączenia. Drugim, co może boleć, a co niektórzy uznają za zaletę (ja się waham), to brak płynności, który objawia się wrażeniem ciągnięcia na siłę pewnych motywów i szarpaniem się o pozostanie zwartym, spójnym i klarownym. Mimo tych wad, Embrace the Mutation pozostaje naprawdę wyśmienitym, równie mocno niedocenionym krążkiem, dowodem na to, że jak się chce, to się da i można nagrać techniczny death z klimatem, od którego włosy na jajcach się prostują. A na koniec przypomniała mi się jeszcze jedna solóweczka: początek „Systemic Confrontation”, rzekomy fałsz, dwie linie gitar splatające się w wypaczonej harmonii, klasyczne akcenty – trudno dziś o coś równie oryginalnego. I taka konstatacja na koniec – z Embrace the Mutation jest jak z układem niniejszego tekstu: na koniec, mimo wspomnianych wad, w głowie, jak w dowcipie ze Stirlitzem, pozostaje bardzo pozytywne wrażenie.
ocena: 8,5/10
deaf
inne płyty tego wykonawcy:
0 comments:
Prześlij komentarz