Umiejętności i nadmiaru pomysłów można tym młodym Kanadyjczykom tylko pozazdrościć, bo w niespełna półgodzinny materiał wstrzyknęli tyle patentów, ile innym kapelom wystarcza na całą, ciągnącą się przez lata, dyskografię. Problem, przynajmniej w moich oczach, polega jednak na tym, że ze spójnością i komunikatywnością muzyki mają jeszcze pewne problemy. Moooże i wymagam za dużo od tak młodego i niedoświadczonego (to ich pierwszy oficjalne wydawnictwo) zespołu, ale co poradzić – takie czasy i poprzeczka zawieszona jest naprawdę wysoko. Chłopaki kombinują naprawdę ostro, sięgając do przeróżnych stylistyk, ale jak na razie z tych technicznych szaleństw na granicy połamania palców nie wyłania się ich własna, oryginalna. No chyba, że cały pomysł ma polegać na graniu i mieszaniu wszystkiego, co im do głów wpadnie, a jest tego dużo – od death-core, przez brutal death, melodyjny death, wpływy neoklasyczne, post-co-popadnie i ambient. Jeśli tak, to na tym daleko nie zajadą, bo kapel grających podobne wygibasy mamy wbrew pozorom mnóstwo, a wszystkie brzmią podobnie. To raz. Dwa, że kwestia zapamiątywalności kawałków wgląda u Ascariasis dość nietypowo. W trakcie słuchania można się zgubić od natłoku dźwięków, do pewnych motywów trudno wrócić pamięcią, ale słysząc ten materiał ponownie po pewnym czasie, można — i to jest zaskakujące — bez większego trudu przypomnieć sobie, gdzie i co było. To już coś, choć wiadomo, że rzecz nie dotyczy wszystkich utworów w jednakowym stopniu. Najlepiej wyszły im „Shatter” i „Carving The World”, czyli początek i koniec, a to za sprawą bardziej wyrazistych riffów i ciekawiej rozłożonych akcentów rytmicznych. W tym właśnie widzę dla nich kierunek na przyszłość, a przynajmniej bazę do dalszego rozwoju.
ocena: -
demo
0 comments:
Prześlij komentarz