Im bardziej ekstremalna muza, tym gorzej wypada w niej automat perkusyjny. Cephalectomy grają z tym gównem zakręcony death-grind, więc możecie sobie wyobrazić, jak to wszystko brzmi. A jak to może (nie)zabrzmieć na żywo, aż się boję pomyśleć. Najgorsze jest to, że Kanadyjczycy mają całkiem niegłupie pomysły, które dobrze oprawione mogłyby dać w rezultacie solidny i o zgrozo dość melodyjny album, gdyby nie ten pierdzący plastikowo-elektroniczny szajs. Chłopaki kombinują jak partie przed wyborami, w zasadzie każdy kawałek jest inny, choć wszystkie — z wyjątkiem miniatur — są utrzymane w tej samej pogiętej stylistyce: fragmenty kakofoniczne przeplatają z ambitnymi, więc przy pierwszym odsłuchaniu ciężko stwierdzić, czy naprawdę potrafią grać, czy tylko udają. Cephalectomy do celu (a tym, jak mniemam, jest wymordowanie słuchaczy) dochodzą niemal wyłącznie okrężnymi drogami, tak więc zwolennicy konwencjonalnego, bezpośredniego napieprzania wielkiej uciechy z An Epitaph To Tranquility mieć raczej nie będą. Zauważyłem, że w kontekście tego zespołu często pada nazwa Kataklysm. Jest w tym sporo racji — przy czym chodzi o stary Kataklysm — bo rozbudowane dzikie wokale, „northern hyperblasty” (czyli takie plastikowe prrrrrrr) i wybuchy pierwotnego chaosu kojarzą się jednoznacznie z ich rodakami. Tylko czemu, kurwa!, czemu nie sprowadzili prawdziwego perkmana, skoro pozwolili sobie na to, żeby na An Epitaph To Tranquility aż trzy osoby wydzierały ryja. Rozumiem taki problem w Burkina Faso, ale w Kanadzie? Niepojęte. A mogła być z tego fajna płytka, eh…
ocena: 4/10
demo
oficjalna strona: www.cephalectomy.com
0 comments:
Prześlij komentarz